14 października 2011

A co to tak gna...?

Na początek tradycyjnie się zdziwię, że oto minął kolejny miesiąc i czas pisać bilans: a przecież tak niedawno pisałam poprzedni... Następnie zdziwię się, że już po raz trzeci minął nam w nowej ojczyźnie staroojczyźniany Dzień Nauczyciela... A potem, nadal zdziwiona, zacznę pisać bilans z okazji dwudziestu ośmiu miesięcy tutaj.

Byliśmy niedawno na spotkaniu powitalnym z okazji przybycia Nowej Trójki. Ależ to było miłe uczucie: poczuliśmy się jak starzy wyjadacze, mogliśmy się podzielić doświadczeniami, podpowiedzieć kilka strategii i możliwości ;-D Już nie jesteśmy 'nowoprzybyłymi' ;-)
Nieco wcześniej opijaliśmy kolejne nowe obywatelstwo wśród znajomych – zawsze nas to cieszy i inspiruje na zaś :-D Gratulujemy i... sprawdzamy, ile jeszcze musimy poczekać.
Odebraliśmy nasze karty Medicare (system państwowej opieki zdrowotnej, do której zyskaliśmy prawo po uzyskaniu stałego pobytu) i zamieniliśmy prywatne ubezpieczenie zdrowotne z opcji: gość/turysta na opcję rezydent.

Nadal większość czasu poświęcamy na pracę – jest o tyle łatwiej, że przestawiliśmy czas na letni, pogoda słonecznieje coraz bardziej, a dni wyraźnie się wydłużają.

W Bilansie rok temu pisałam o tym, jak to Najmilszy podpisał kontrakt, jak budował firmę – z perspektywy czasu widać, jaką drogę pokonał, jakie zdobył doświadczenie, jak wzrosły Jego notowania ‘w branży’ :-D – to bardzo cieszy i pozwala z nadzieją czekać na to, co czeka za zapowiadającym się zakrętem...

A ja? Hmmmm, patrzę na Miłego Mego i nie mogę się doczekać, kiedy i za moim zakrętem w końcu pokaże się widok naprawdę interesujący ;-) Na razie metodą małej łyżeczki rozkładam kolejne dni na serie ciekawych wyzwań i staram się trzymać takiego sposobu postrzegania mojej działalności zawodowej ;-)

Tradycyjnie, zerkam na poprzednie październikowe bilanse i:

- W porównaniu do lat ubiegłych wydaje się, że wiosna w tym roku przyszła ciut wcześniej – cytrusy, w tym niezawodna cytryna wynajęta, mają zawiązki owoców (poza pomarańczami – jedna odpoczywa, a druga ciągle nie wierzy, że albo się zbierze w sobie, albo ją wywalimy – choruje biedaczka, jakoś nam się nie udało to drzewko...). Brzoskwini w tym sezonie chyba nie będzie, za to małe nektarynki już są i powoli rosną.

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

- Trawnik zaliczył kilka sesji pielęgnacyjnych oraz osikanie ogólne przeciwchwastowe. Za domem sięga już prawie do samego ogrodzenia pod drzewami :-D

- Kwitną dwa storczyki – jedno cymbidium (miniwersja w porównaniu z kwiatostanem zakupionym, ale domowa, więc w sumie nie narzekam) oraz phalenopsis imieninowy (ho ho ho, to najpiękniejsze kwitnienie, jakie do tej pory kiedykolwiek wydarzyło się w naszym domu – idealny dowód na to, jak ważne są odpowiednie dla danej rośliny warunki).

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

- Fikusy pną się ku sufitowi – tak miło obserwować, jak budzą się z zimowego snu i wypuszczają nowe liście ;-)

- Kącik lawendowo-rozmarynowy do tej pory jest pełen kolorów – kwitły wszystkie rośliny po kolei, większość nadal jeszcze ma kwiatostany – bardzo mnie raduje ten liliowy narożnik ;-) Przy drzwiach w donicach pięknie rosną sukulenty – ciągle trwa tam jeszcze kilka kwitnień. Zdecydowanie, sukulenty okazały się bardzo wdzięczną grupą roślin do hodowania w nowej ojczyźnie.

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

- Bottle brush ma piękne, gęste czerwone szczotki – zakwitł później niż sąsiad z naprzeciwka, ale za to nadrobił ilością pióropuszy (wynik regularnych postrzyżyn serwowanych przez Najlepszego z Ogrodników). Kwitną też pozostałe krzewy koło domu.

Od Lawendowa_Chatka_2011

- Za domem - frangipani powoli rozwijają tegoroczne liście, a wiąz zamienił poprzednie nie-liście na bujną zieloną czuprynkę.

Bilans nie byłby pełny, gdyby zabrakło wzmianki o czworonożnych domownikach:

Popiołek niezmiennie jest oazą spokoju i wyrozumiałości (ucieka i chowa się jedynie, kiedy przychodzą goście, szczególnie, gdy są to nieduzi goście ;-).

Aganiok natomiast pozwolił nam podejrzeć, że wychodzi poza ogród za domem, ba, nawet pokazał którędy i w jaki sposób... Niespodzianka, niespodzianka, koty potrafią się wspinać na ogrodzenia... Hmmm, pozostaje trzymać kciuki za koci spryt i być w stałym kontakcie ze Św. Ritą oraz Św. Krzysztofem, żeby nasz rudy wędrownik trzymał się z dala od drogi i samochodów, a samochody - z dala od niego...
Jak do tej pory wraca z 'trofeami' w postaci plam po oleju silnikowym i wciąż kolejnymi zdobyczami do kolekcji... gum do żucia. Rośnie, mężnieje, jest coraz mądrzejszy, coraz częściej zdarza mu się przybiec, kiedy wołamy Go po imieniu, ma piękną gęstą grzywę, ale nie możemy w pełni docenić uroku tej grzywy, bo co parę dni trzeba z niej wycinać kolejną gumę do żucia - wrrrrrrrr!

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

10 października 2011

TM 31

Dawno dawno temu, u początków Chudzielce Story, zakupiliśmy do domu kuchennego pomocnika - Thermomix TM 21.
Od samego początku był niezawodny i służył nam dzielnie każdego dnia.
Przyjechał z nami do nowej ojczyzny.

Zaraz po przyjeździe mieliśmy okazję zobaczyć na prezentacji młodszego brata naszego TM. Nowszy model niby nie zrobił na nas wrażenia, ale... braliśmy udział w kolejnych prezentacjach, z których kilka odbyło się również w Chatce i nasz zapał jednak rósł.

I co? I jak zwykle okazało się, że po pierwsze podstawą udanych zakupów w systemie sprzedaży bezpośredniej są fachowe prezentacje przeprowadzone przez profesjonalnych prezenterów, po drugie - że warto mieć domową listę planowanych inwestycji z przydzielonymi priorytetami ;-), po trzecie - że wypadki chodzą po ludziach i po gospodarstwach domowych...

Na razie napiszę tyle: na początku października przyjechał do nas TM 31. Wkrótce potem odbyła się pierwsza prezentacja nowego domownika.

Od Kulinaria

A potem... wszystko wróciło do stanu poprzedniego, czyli TM zabrał się do pomagania nam w kuchni, dokładnie tak, jak wcześniej przez wiele lat robił to jego poprzednik.
W szafce pojawił się pojemnik trzymający temperaturę przechowywanych w nim potraw, a na półce - nowe książki kucharskie ;-)

Od Kulinaria

Już się cieszę na kolejne prezentacje: to nie tylko fajne spotkania towarzyskie, ale i smaczne kolacje oraz... bezpłatne lekcje angielskiego ;-)
Kolejka chętnych rośnie, a my czekamy, aż Sharon wróci z wakacji ;-)


8 października 2011

Francuskie piękno

... to tytuł wczorajszego koncertu.
Powiem tak: łatwo nie było ;-)

Koncert zaczął się od utworu Debussy'ego "Popołudnie fauna" - czarowna muzyka, pole popisu dla wyobraźni, a z drugiej strony - frajda, bo można zobaczyć, jak muzyka 'jest robiona' przez orkiestrę.
Mnie osobiście ten utwór kojarzy się z "Błękitną rapsodią" i chwilami wydawało mi się, że jesteśmy tuż tuż obok dynamiki Gershwina ;-))
Utwór ważny, bo od niego - zdaniem znawców tematu - rozpoczęła się nowoczesna muzyka. Zdaniem Pierre'a Boulez'a "... 22 grudnia 1894 roku dźwięki fletu fauna dały początek nowemu światu struktur, rytmów, powiązań harmonicznych i barw, które bardziej niż jakikolwiek inny utwór zmieniły kierunek rozwoju muzyki w nadchodzącym stuleciu...".

Zaczarowani tak obiecującym początkiem, z uśmiechem powitaliśmy na scenie skrzypaczkę - solistkę - uśmiechniętą Sophie Rowell. Urodzona w Adelajdzie, bardzo utalentowana, zdobywczyni licznych nagród (ABC Symphony Australia Young Performers Award, Druga Nagroda w Międzynarodowym Konkursie Mozartowskim w Salzburgu, Międzynarodowy Konkurs Muzyczny Gibsona w Nowej Zelandii, stypendium Dorothy Fraser, stypendium Richarda Goldnera i inne), występowała z większością orkiestr australijskich w Australii, w Europie, Ameryce Północnej, Japonii i Nowej Zelandii.

Gra jako pierwsza skrzypaczka w Australian String Quartet oraz tworzy zespół the Elder Trio z pianistką Lucindą Collins i wiolonczelistą Janisem Laurosem.

Sophie gra na wyjątkowych 255-letnich skrzypcach Guadagniniego, wartych około milion dolarów - delikatnym instrumencie o ciepłym brzmieniu, wykonanym przez J.B. Guadagniniego w Mediolanie w 1751 roku.
Ciekawostka: na innych skrzypcach tego samego lutnika, wykonanych w tym samym roku - własności the Commonwealth Bank of Australia - gra obecnie Richard Tognetti - skrzypek, kompozytor, dyrygent i dyrektor artystyczny the Australian Chamber Orchestra.

Skrzypce Guadagniniego zostały udostępnione Sophie w formie długoterminowej pożyczki po jej powrocie z Europy. Zdobywczyni nagrody ABC w kategorii Młody Wykonawca Roku w roku 2000 cztery lata później przeprowadziła się do Berlina po wygraniu stypendium i możliwości studiowania ze światowej sławy Alban Berg Quartet.

Instrument, zarządzany przez the SA Guadagnini Trust, do tej pory czterokrotnie zmieniał muzyków, odkąd mieszkańcy Południowej Australii zakupili go za sumę 1,750 funtów, zebranych podczas publicznej składki, w roku 1955.
Skrzypce zostały wówczas zakupione dla skrzypaczki z Południowej Australii - Carmel Hakendorf. W późniejszych latach zostały użyczone Williamowi Hennessy'emu, a następnie w 1993 roku - znakomitej Jane Peters. Przez kilka lat instrument był we Francji w Rouen, gdzie obecnie mieszka Jane Peters.
Członek Fundacji, profesor Konserwatorium Muzycznego the Elder, Charles Bodman Rae, pojechał do Francji w grudniu ubiegłego roku, aby odebrać skrzypce.
Instrument jest ubezpieczony przez rząd stanu Południowa Australia, Ministerstwo Sztuki (ArtsSA), który zasponsorował nowy, wysokiej jakości futerał oraz najwyższej jakości smyczek.

Uffff, wróćmy jednak do koncertu ;-)

Sophie Rowell pojawiła się na scenie, aby wraz z orkiestrą wykonać utwór Bretta Deana Zapomniana sztuka pisania listów - koncert na skrzypce i orkiestrę.

Hmmmm, mamy wrażenie, że muzyka współczesna 'podawana' jest melomanom 'przy okazji' znanego, rozpoznawanego i lubianego repertuaru klasycznego. Że kierownictwo artystyczne Adelajdzkiej Orkiestry Symfonicznej edukuje swoją publiczność dając możliwość wysłuchania utworów współczesnych, które być może zaproponowane w formie osobnego koncertu niekoniecznie zgromadziłyby wielu widzów...

Czy utwór nam się podobał?
Powiem tak: był ciekawy, ale nie był to utwór 'do podobania się'. Ujmując naszą opinię w formę anegdoty przytoczę, że śmialiśmy się, iż tytuł utworu mógłby brzmieć: zgadnij, jaki instrument daje taki dźwięk? jak można uzyskać takie brzmienie, taki efekt?, a podtytuł: I tak prawdopodobnie nie zgadniesz ;-))

Po raz kolejny mieliśmy okazję podziwiać umiejętności techniczne muzyków (zwłaszcza solistki), którzy z instrumentów wydobywali niesamowite, nie do końca spodziewane dźwięki. Jak zwykle niezawodnym źródłem niespodzianek była sekcja instrumentów perkusyjnych. Fakt, emocji było w tej muzyce co niemiara i przyznam, bardzo dużo do wczorajszych wrażeń dodał doczytany później opis utworu ;-))

Koncert składał się z czterech części. Każda odwołuje się do listu, a skrzypce 'odgrywają rolę' zarazem autora i adresata.
- Hamburg, 1854 - ilustruje historię wielkiego sekretnego romansu w świecie muzyki klasycznej - Johannesa Brahmsa i Clary Schumann
- Haga, 1882 - nawiązuje do listu Van Gogha snującego rozważania o wiecznym pięknie natury, która w jego chaotycznym życiu pozostaje czymś trwałym i trwającym,
- Wiedeń, 1886 - to cytat z innego utworu tego kompozytora - cyklu pieśni Wolf-Lieder
- Jerilderie Letter, 1879 - jest echem listu Neda Kelly (australijskiego "Janosika" lub bandyty - różne źródła w różnych czasach różnie przedstawiały jego osobę i 'działalność'), który napisał w formie publicznego manifestu, aby udowodnić swoją niewinność i wytłumaczyć swe postępki dążeniem do sprawiedliwości dla swojej i innych rodzin - ubogich irlandzkich osadników z północno-wschodniej Wiktorii w czasach australijskich kolonii.

Po przerwie na scenę wróciła nie tylko orkiestra (już bez solistki), ale i muzyka klasyczna. Co ciekawe - Ravel i Debussy po wysłuchaniu utworu sprzed przerwy wydawali się prawie-w-ogóle-NIE-awangardowi ;-)

Najpierw Bolero.
Zabawne - ostatnio słyszeliśmy je dwa dni wcześniej, w tym samym budynku, ba, siedzieliśmy w tym samym rzędzie :-) Wtedy nagranie było odtwarzane z nośnika, a główny punkt ciężkości przeniesiony był na tancerzy na scenie.
Usłyszeć Bolero to przyjemność, ale ZOBACZYĆ orkiestrę grającą ten utwór to przyjemność podwójna.
W głębi sceny, z sekcji perkusji słychać niestrudzonego werblistę - od początku do końca nadaje rytm. Tuż przed nim flet, klarnet i obój, które odzywają się w określonych momentach, solo lub z towarzyszeniem innych instrumentów. Stopniowo wzrasta też poziom głośności.
Najbardziej jednak niesamowita była możliwość obejrzenia tego, co, jak i kiedy robią 'smyczki' - poszczególne grupy muzyków 'szarpią struny na trzy', albo uderzają smyczkami o struny - i dotyczy to zarówno skrzypiec, altówek i wiolonczeli, jak i kontrabasów i harf. Grupy się zamieniają, każdy w określonym czasie ma swoje, inne zadanie.
I tak, rytmicznie, stopniowo dochodzimy do żywiołowego finału ;-)

Potem Debussy po raz drugi - tym razem tryptyk Hiszpańskie obrazki-impresje:
Przez drogi i bezdroża
Zapachy nocy
Świąteczny poranek
.
Dźwięki malowały w naszych głowach obrazy, budziły nastroje. W pewnym momencie pomyślałam: a gitary? jak Hiszpania, to powinny być gitary... I już chwilę później sekcja skrzypiec trzymała swoje instrumenty niczym małe gitarki i zamiast smyczkiem wydobywała dźwięki ze strun uderzeniami 'gitarowymi' ;-)

Ostatnim utworem tego koncertu był La Valse - poemat choreograficzny Ravela.
Ten utwór to hołd złożony dworowi, na którym królowali bracia Straussowie, oraz walcowi. To fascynacja walcem wiedeńskim - tym fantastycznym, zapamiętałym wirowaniem, blaskiem sali balowej, urokiem par i tańca.
Wyraźny rytm, odwołania do znanych melodii, kolejna żywa, dynamiczna ilustracja - tak, to był bardzo udany finał wieczoru ;-)

A potem jak zwykle - burza braw, szeroko uśmiechnięty dyrygent, który podzielił się otrzymanymi kwiatami z pierwszą skrzypaczką. Wreszcie - publiczność żywiołowo dziękująca za kolejny piękny występ i poszczególne grupy muzyków, którzy wstawali, wskazywani przez dyrygenta, by się ukłonić.

Sezon zbliża się ku końcowi - nam został jeszcze jeden grudniowy koncert, ale w domu już czeka broszura z programem na kolejny rok.
Przed nami niełatwe zadanie - po wspólnie spędzonym roku dużo trudniej będzie nam nie tyle wybrać, czego chcielibyśmy posłuchać, ale zdecydować, z czego - z najmniejszym żalem - możemy zrezygnować ...

6 października 2011

Balety...

... czyli: tym razem to inni tańczyli, a my patrzyliśmy, klaskaliśmy i przeżywaliśmy całą gamę wzruszeń.

Wczorajszy wieczór spędziliśmy w Centrum Festiwalowym, gdzie tym razem obejrzeliśmy występ rosyjskiej grupy baletowej.

Grupa The Imperial Russian Ballet Company powstała w roku 1994, założona przez solistę baletu Teatru Wielkiego - Gediminasa Tarandę, zrzesza czterdziestu tancerzy i współpracuje z innymi. Od momentu założenia jeżdżą po całym świecie, ale swoją stałą siedzibę mają w Moskwie w teatrze Nowa Opera Kolobowa.

Do Australii przyjeżdżają od 2009 roku: dwa lata temu występowali z "Jeziorem łabędzim", w zeszłym roku przegapiliśmy okazję, aby zobaczyć "Dziadka do orzechów" w ich wykonaniu.
Do trzech razy sztuka! - w tym roku zobaczyliśmy "Festiwal Rosyjskiego Baletu" - kompozycję różnych tańców w trzech aktach:

Akt I: "Don Quixote" - po raz pierwszy wykonany w moskiewskim Teatrze Wielkim w 1869 roku i od tego czasu regularnie pokazywany na całym świecie przez różne zespoły baletowe.
Gediminas Taranda - były solista baletu Teatru Wielkiego, założyciel i dyrektor artystyczny the Imperial Russian Ballet Company, a także choreograf - opracował skrót czterech aktów oryginalnego przedstawienia, który trwa 75 minut.
Na scenie podziwialiśmy duety oraz większe grupy tancerzy, kolorowe stroje i wspaniałą technikę tańca. Tytułowy Don Kichot ograniczył się do dosyć sztywnych marszy, Sancho Pansa głównie rozśmieszał i zbierał klapsy od pięknych Hiszpanek, ale zarówno główna para zakochanych, jak i wzbudzający gorące uczucia dwóch rywalek torreador zbierali raz po raz rzęsiste brawa.

Akt II: "Bolero" - całkowita zmiana scenerii, kostiumów i nastroju. W rytm dramatycznej muzyki Ravela rozgrywa się historia od ciemności (w tle burza z piorunami) do światła; od bóstwa, któremu ludzie składają ofiary (także z ludzi) i wznoszą świątynie i oddają hołd (niesamowity jest moment, kiedy bogini opuszcza świątynię schodząc na ziemię po ramionach i plecach wyznawców) do momentu uwznioślenia człowieka. "Bolero" jest widowiskowym i pełnym dramatyzmu baletem - fantastycznie pokazuje umiejętności tancerzy zarówno w scenach zbiorowych, jak i występach solowych tańczonych niejako 'na tle' grupy.

Akt III to mieszanka fragmentów z najsłynniejszych przedstawień baletowych:

"Giselle" (przepiękny liryczny duet, klasyczny taniec pięknej baleriny),
“Carmen” (na scenie tańczy cała grupa baletnic, ale solistka wyróżnia się nie tylko strojem, ale i czarem, jaki bije z jej tańca i jakim uwodzi widzów - ruch ramienia wzbudził dreszcz wśród widowni),
Umierający łabędź” (klasyka, która chyba nigdy się nie nudzi - przepiękna wzruszająca ilustracja wykonana ruchem ciała, echa tańców światowej sławy baletnic - przepiękne ruchy ramion, pięknie oddane emocje, ze sceny płynął smutek i żal, ale nie mogliśmy oderwać oczu od tancerki...),
"Korsarz”, w którym podziwialiśmy duet tancerzy - trochę tańczyli razem, trochę osobno - muzyka była tu bardziej pretekstem do pokazania serii elementów technicznych niż odtańczenia fragmentu przedstawienia, ale taka była konwencja tego wieczoru,

oraz nowoczesne aranżacje choreograficzne:

"Taniec Konia" - choreograficzna ciekawostka, ponoć wynik zaskoczenia, jakim dla rosyjskiej grupy było podejście Australijczyków do obchodów Dnia Konia - dnia finałowej gonitwy w konkursie o puchar Melbourne, kiedy to na czas wyścigu "życie zamiera i cały naród wstrzymuje oddech". Muzyka to fragment z Wilhelma Tella Rossiniego, a na scenie tańczy zespół: panie w koktajlowych sukniach i panowie w strojach dżokejów.
"Kazaczok" - szkoda tylko, że taki krótki - bardzo dynamiczny, pełen trudnych technicznie elementów występ solisty,
"Nie opuszczaj mnie" - prawdziwa perełka zatańczona do piosenki Jacquesa Brela przez solistkę w długiej powiewnej sukni, która całym ciałem wyraża emocje, tłumacząc je na język wspólny, łączący i rosyjski i francuski i angielski...,
i na koniec: "Can Can Surprise" - tradycyjnego kankana tańczą nie tylko panie w głębi sceny, ale i na pierwszym planie - tancerz-parodysta. Flirtuje, czaruje, ale i bezbłędnie prezentuje się na puentach :-0 Śmiejemy się, oklaskujemy tancerzy, ale nie przestajemy podziwiać ich umiejętności technicznych.

Znalazłam dzisiaj recenzję tegorocznego przedstawienia - niezbyt pochlebna, stawiająca zarzuty, że zamiast prawdziwej sztuki widzowie dostali popisy pełne tanich chwytów, że "Don Kiszot" został zmasakrowany i na siłę wtłoczony w około 70 minut, że tancerze-soliści słabi, a tancerki niewiele lepsze. Że "Bolero" zgrane i efekciarskie itd itd. Niestety, autorka recenzji o tańcu wie sporo i nie można zarzucić jej nieznajomości tematu...

Hmmm, tak mi się jakoś smutno zrobiło... Moim zdaniem nie można porównywać odgrywanego w całości przedstawienia - gdzie akcja stopniowo się rozwija, gdzie jest czas na zbudowanie nastroju, gdzie każdy z tancerzy ma wyznaczoną rolę, którą interpretuje w czasie trwania całego występu do składanki fragmentów. Zarzut na temat występów w innym teatrze, na innej scenie każdego wieczoru i wytykanie, że zespół z werwą 'zagospodarowuje' różnych rozmiarów sceny wydaje mi się jakiś taki, małostkowy... Argument dotyczący kiepskiego oświetlenia po pierwsze nie dotyczy Adelajdy, a po drugie - przede wszystkim - nie może być używany do oceny tancerzy na gościnnych występach!

Moim zdaniem zobaczyliśmy sporo dobrego baletu, mogliśmy doceniać technikę prezentowaną przez tancerzy.
Jasne, że byłoby lepiej, gdyby muzykę zapewniła orkiestra, a nie odtwarzane nagrania, ale nie zaszkodziło to w odbiorze tańca.
Program był urozmaicony, zawierał zarówno tańce klasyczne, jak i współczesne, były elementy 'na serio', i 'z przymrużeniem oka'. Zdarzyło się, że po serii piruetów tancerka nie utrzymała pozy, ale przeważały elementy wykonane perfekcyjnie lub bardzo dobrze.

Nie bez znaczenia jest i to, że widownia była pełna, że wśród widzów byli obecni przedstawiciele rożnych pokoleń. W czasie przerwy widzieliśmy dziewczynki, które z rozmarzonym wzrokiem i rumieńcami na policzkach już pewnie marzyły o tym, że w przyszłości chciałyby być baletnicami. W pewnym momencie usłyszeliśmy fragment rozmowy po rosyjsku.
Wiele osób zakupiło programy, liczni interesowali się wystawionymi na sprzedaż filmami DVD z nagraniami z przedstawień: Jezioro łabędzie, Carmen i Dziadek do orzechów.

My na przedstawieniu baletowym byliśmy po raz pierwszy (chyba, że mogłyby się liczyć partie baletowe z obejrzanych oper i operetek ;-) i baaardzo nam się podobało. Siedzieliśmy wystarczająco blisko sceny, aby podziwiać technikę, precyzję ruchów, ale i mimikę tancerzy oraz efektowne kostiumy.
W przyszłym roku postaramy się zobaczyć, zapowiadaną już teraz, Śpiącą królewnę.

Dzisiaj, przygotowując ten wpis, pooglądałam wiele krótszych i dłuższych nagrań. Postanowiłam wkleić materiał o jednej z żywych legend sceny baletowej (oglądając wczoraj prezentowane tańce dziś w interpretacji innych baletnic, w tym i Mai Plisieckiej, widziałam, jak trwa wielka tradycja rosyjskich szkół baletowych, jak trwa magia Teatru Wielkiego):
część pierwsza
część druga
część trzecia

2 października 2011

Wieczór libański

Mamy w Adelajdzie tutejszą ulicę czerwonych latarni ;-D Wszystkim tym, którzy mieli okazję widzieć prawdziwe ulice czerwonych latarni, nasza wyda się... skromna ;-) Wytrwali znawcy tematu i wielbiciele wspomnianych rozrywek znajdą tu jednak coś dla siebie ;-)
Ja osobiście zostałam poinformowana o prawdziwym ;-) charakterze Hindley Street konspiracyjnym szeptem, wzbogaconym o konspiracyjne przymrużenie oka, w drodze na... pierwszy z wielu koncertów Adelajdzkiej Orkiestry Symfonicznej, która ma tutaj siedzibę i salkę koncertową (Graigner Studio).

Wrażenie mogą robić tłumy ludzi (w większości młodych), którzy jak noc długa i wesoła krążą od klubu do klubu pokrzykując, głośno się śmiejąc i wygłupiając. Dziewczyny z większą lub mniejszą gracją i wprawą stawiają kroki w superwysokich szpilkach prezentując gołe nogi oraz krótkie sukienki.

W sobotni wieczór podglądaliśmy, co dzieje się na wspomnianej ulicy siedząc przy pysznych aromatycznych daniach kuchni libańskiej. Do restauracji Quiet Waters (Spokojne Wody) schodzi się po schodkach do piwnicy. W sobotnie wieczory dodatkową atrakcją jest tancerka wykonująca taniec brzucha. Noooo, chyba że ktoś wybierze taką sobotę, jak my, kiedy większość zwykłych bywalców... siedzi przed telewizorami i śledzi rozgrywki ligi futbolowej...

Nie ma tego złego - nie było tancerki, ale nie było i tłumów. Przez większość czasu mieliśmy na wyłączność dla siebie nie tylko sympatycznego kelnera (który ma znajomych w Polsce, poznanych podczas ich wyprawy do Libanu), ale i klimatyczne wnętrze.

Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria

Jeśli ktoś lubi ten typ kuchni, nie będzie zawiedziony. Jeśli ktoś jeszcze nie próbował - warto spróbować ;-)
Menu zawiera propozycje typu bufet, czyli wszystkiego po trochę, więc można posmakować i zdecydować, czy chce się tu wrócić.

Dla nas jest to jedzenie typu: swojskie, domowe, proste, ale pyszne i sycące.

Zaczęliśmy od przystawki - trzy rodzaje dipów: hummus, labneh (na bazie jogurtu z zieleniną i przyprawami) i baba ghanoush (obsmażany bakłażan z przyprawami) oraz pokrojony w trójkąty pita bread (placki chlebowe).

Dania główne to były zestawy 'bufet':
- wegetariański zawierał kuskus z sałatką (tabbouleh), popisowe danie restauracji - bamya (duszona okra w pomidorach), sulabi (potrawka z grochu ze szpinakiem), falafele (kulki z mielonej gotowanej ciecierzycy smażone na głębokim tłuszczu) oraz sałatkę fattoush i porcję hummusu,

Od Kulinaria

- niewegetariański zamiast potrawek z okry i grochu proponował baraninę w różnych postaciach.

Od Kulinaria

Przy dipach pomrukiwaliśmy z zadowolenia,
kiedy zjawiły się dania główne, spojrzeliśmy na siebie z niedowierzaniem i sporą nadzieją na deser,
kiedy zjedliśmy każdy swoją porcję, stało się jasne, że dania tylko wyglądały na niepozorne i że o żadnym deserze mowy dziś być nie może.

Dopiliśmy tradycyjny jogurtowy napój i herbatę z kardamonem, pogawędziliśmy z niezajętym kelnerem, cyknęliśmy kilka fotek... i ze świadomością mile spędzonego wieczoru wyszliśmy prosto w tłum na ulicę czerwonych latarni ;-)

Aha: można płacić kartą kredytową, jeśli macie ochotę na wino - przynieście swoje, bo karta nie zawiera napojów alkoholowych.

 

26 września 2011

Włoskie smakowanie, czyli wizyta w Assaggio


Mój Ostatni Mąż zaliczył dziś kolejną rozgrywkę golfa imponującym sukcesem: na trudnym polu, w niezbyt sprzyjających warunkach, wbrew prognozom bardziej doświadczonych współgraczy nie tylko poprawił ilość uderzeń, ale i wygrał minikonkurs przy jednym z dołków (umieścił piłkę najbliżej dołka).

Taki sukces należało uczcić ;-)

Zachęcony parę tygodni temu fachowo przygotowaną kawą, wysunął propozycję, aby odwiedzić Assaggio.
Po poznanym wcześniej Semaphore, był to drugi kulinarny mariaż polsko-włoski (w tym przypadku mniej dosłowny: nie chodzi o małżeństwo, raczej o spółkę :-) ), który dane nam było docenić, ale...

Assaggio znaczy po włosku 'smakować, próbować'. Szefem kuchni jest tutaj Camillo Crugnale - zdobywca wielu tytułów i nagród (między innymi bardzo docenia się jego wierność włoskim tradycjom kulinarnym), który dla gości Assaggio przygotował menu tradycyjne oraz dwie opcje dodatkowe: menu dla wegetarian i dla osób na diecie bezglutenowej.
Była to dla mnie bardzo miła niespodzianka, którą odkryłam jeszcze przed wyjściem z domu, oglądając stronę internetową restauracji. Piszę o tym, bo taka dbałość o wegetarian (że nie wspomnę o bezglutenowcach!), nie zdarza się w wielu restauracjach - smętny standard to jedna-dwie potrawy, a czasem w ogóle nic :-(

Miałam dziś okazję poznać znanego już Najmilszemu z Moich Mężów jednego z właścicieli - Jana, który mimo wielu gości na sali znalazł chwilę, by z nami porozmawiać oraz doradzić wybór deserów (do tego jeszcze za chwilę wrócę).

Zanim zacznę pisać o jedzeniu, chciałabym pochwalić dwie rzeczy:

- po pierwsze: fantastyczną obsługę klienta. Osoby pojawiające się przy naszym stoliku zachwycały profesjonalizmem, a my czuliśmy, że jesteśmy w centrum uwagi zgranego zespołu. Oczywiście, za chwilę dodam więcej szczegółów ;-)

- po drugie: odczucia wizualne, które dopełniają wrażenia smakowe.
Wnętrze urządzone jest w klimatycznym, nowoczesnym stylu, stoły ustawiono w trosce o kameralny nastrój i wygodę gości oraz obsługi, na stołach przykrytych białymi obrusami pojawia się zastawa Villeroy & Boch (podawana przez kelnerów noszących białe rękawiczki!) oraz lampki i szklanki firmy Riedel.
Za barem widać fachowe lodówki, które utrzymują właściwą temperaturę wina, w tle pobrzmiewa dyskretna muzyka, a na jednej ze ścian, wyłożonej czerwoną skórzaną tapicerką (do której pasują super wygodne skórzane krzesła), znajduje się okno do kuchni przez które można sobie pozerkiwać na Camillo, jak czuwa nad prawidłowym wypływem dań z kuchni.
Kiedy kuchnia kończy pracę, okna z czerwonej pleksi zostają zasunięte ;-)

Przejdźmy zatem do kolacji.
Z imponującej listy win (najbardziej imponującej ze wszystkich, jakie widzieliśmy do tej pory ;-) Najmilszy wybrał Cabernet Sauvignon z Coonawarra, który to wybór pochwalił potem Jan ;-) Dodam, że wino serwuje jeden z kelnerów, obserwując, jak znika z lampek. Butelka pozostaje w barze, w lodówce, w odpowiedniej temperaturze ;-)

Mój zestaw wybrałam sama, Najmilszy skorzystał z podpowiedzi Orlando, który jest sommelierem w Assaggio.
Na stole pojawiło się wino i, tradycyjnie po włosku, po kawałku ciepłego jeszcze chleba, który maczaliśmy w oliwie z dodatkiem balsamico.
Na początek spróbowaliśmy zup: moja była jarzynowa z makaronem, Najmilszy zjadł zupę krem z homara doprawianą muskatem.

Od Kulinaria

Po zjedzeniu pysznych, gorących porcji zupy (nie widać na zdjęciu, ale porcja homara została podana na dodatkowym talerzyku 'zawieszonym' nad właściwym talerzem, do którego już przy stoliku kelner ją zrzucił szybkim, wprawnym ruchem - niby nic, ale jak cieszy :-D ), oczyściliśmy kubki smakowe porcją orzeźwiającego sorbetu z zielonych jabłek. Pyszne, i znowu: pięknie skomponowane z porcelaną.

Od Kulinaria

Z uwagi na ochotę na deser opuściliśmy gorące przystawki i przeszliśmy od razu do dań głównych: ja wybrałam gnocchi z zielonymi warzywami w kremowym sosie mascarpone z dodatkiem sałatki z marynowanych buraczków i młodego szpinaku duszonego z orzeszkami pinii, a Najmilszy jagnięcinę na podkładzie z duszonej kapusty, papryki i fasoli z dodatkiem zielonych warzyw z woka.

Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria

Z uwagi na atrakcyjność i różnorodność menu, przy kolejnej wizycie niekoniecznie powtórzyłabym gnocchi, ale uważam, że dodatek wybrany przez Najmilszego pasował do mojego dania lepiej, niż wybrane przeze mnie buraczki. Zielone warzywa były przepyszne! Jak dla mnie najjaśniejszy punkt dzisiejszego wieczoru ;-)

Gnocchi o kuszącej konsystencji, sos kremowy, a warzyw jak dla mnie mogłoby być więcej, nawet kosztem mniejszej ilości gnocchi :-) Sama nie wiem, czy bardziej smakowały mi minibrokuły, czy pomidory (wrzucone na samym końcu, ot tyle, żeby się zagrzały ;-).
Najmilszy pochwalił nietypowo porcjowane 'podwójne' 'kotlety' (cutlets) - przyznał im palmę pierwszeństwa wśród próbowanych do tej pory. Warzywny 'podkład' pod mięsem ocenił jako subtelną inspirację bigosem ;-)

Czy nam smakowało? Zgadnijcie :-D

Od Kulinaria

Kiedy kończyliśmy dania główne, przy naszym stoliku pojawił się Jan. Kończył pracę na dziś i przyszedł się pożegnać. Przy okazji zapytał, czy mamy ochotę na deser i ukierunkował nasz wybór. Upewnił się także, że nie ominiemy kawy :-D

Co ciekawe: Jan zasugerował dla mnie Panna Cottę, a dla Najmilszego - Semifreddo. Poprosiliśmy odwrotnie. Po czym, po spróbowaniu deserów, ... wymieniliśmy się talerzami.
Semifreddo z białej czekolady i siekanych pistacji polany syropem z prażonych orzechów laskowych i porcją zimnego espresso ('polanie' odbyło się już przy stoliku) ozdobiony detalem z gorzkiej czekolady, a Panna Cotta (dosłownie: gotowana śmietana :-D) o smaku galliano 'przykryta' była aromatycznym sosem malinowym i towarzyszyły jej rurki (tu mogło pojawić się skojarzenie ze staroojczyźnianymi faworkami).

Nie ma to, jak fachowiec w dziedzinie obsługi klienta i kilkuletnie doświadczenie właściciela restauracji :-D

Od Kulinaria
Od Kulinaria

Na zakończenie kawa: cappuccino dla Najmilszego i Latte dla mnie (hihihi, nie bardzo pomyli się ten, kto założy, że miałam dylemat: czy bardziej smakuje mi kawa, czy bardziej podoba mi się szklanka ;-D ).

Od Kulinaria

Bajkowa podróż przez krainę profesjonalizmu, przez wachlarz przyjemności dla oka, dla ucha, dla smaku i powonienia. Świetny wieczór na podsumowanie jak zwykle za krótkiego weekendu.
Komplet pozytywnych wrażeń na pewno przyciągnie nas do Assaggio z powrotem, po więcej :-D

Dodam jeszcze tylko, że w trzeciej dekadzie pierwszego miesiąca wiosny (wyobraźcie sobie połowę kwietnia) wyszliśmy z domu w strojach, które nieco widać na zdjęciach ;-D
Jasne, że na dłuższy spacer musielibyśmy zabrać kurtki, ale dystans do i z samochodu pozwolił uwierzyć, że nadciągają prawdziwie australijskie temperatury :-D

13 września 2011

Kolejny miesiąc za nami

Czas od ostatniego Bilansu minął nie wiadomo kiedy...

Udało się pozamykać kilka ważnych spraw:
- otrzymaliśmy wizy stałego pobytu i mamy w paszportach nowe naklejki,
- zakończyłam moje pierwsze nowoojczyźniane studiowanie i czekam na dyplom,
- podpisaliśmy trzeci już z kolei kontrakt na wynajem Lawendowej Chatki,
- Aganiok nosi mikroczipa,

... i rozpocząć realizację kolejnych przedsięwzięć ;-)
- Najmilszy z Moich Mężów rozpoczął serię treningów oraz został przyjęty do klubu i... uczy się grać w golfa - było to marzenie wspominane regularnie, odkąd tu przyjechaliśmy i oto, nareszcie, weszło w fazę realizacji (mam nadzieję, że przy współpracy wyżej wymienionego Sportowca powstanie osobny post o golfie),
- rozpoczęłam przygotowania do uzyskania nowoojczyźnianego prawa jazdy (i zapowiada się, że nie będzie to taka bułka z masłem, jak w przypadku Najmilszego...)

Za oknem wiosna kłóci się jeszcze trochę z zimą - po pięknym pierwszym tygodniu wróciła fala zimna, wiatr, chmury, deszcze i noce o nieprzyjemnie niskich temperaturach. Odpukać - przejaśniło się, więc przynajmniej w ciągu dnia jest 'po australijsku'.

Koty zaliczyły okresową wizytę u weterynarza.
Popiołek należy do grupy wiekowej Seniorów - oprócz regularnego badania stetoskopem, przeglądu zębów i uszu oraz ważenia (6.4kg), zaliczył test krwi i moczu - wszystko jest w zupełnym porządku, noooo, może na jakieś czyszczenie kamienia trzeba się będzie zgłosić za jakiś czas...
Aganiok 4.86kg zdrowego kota ;-) Zaliczył ostatnie z dziecinnych szczepień i dostał osobisty mikroczip ;-)


Nie napisałam jeszcze o poprzednim przedstawieniu w operze, a już zaliczyliśmy kolejne. Nadchodzi zatem czas, kiedy i post się pojawi ;-)

Kontynuujemy wędrówki kulinarne - post o kuchni japońskiej w końcu się pojawił - materiał został zebrany i zweryfikowany w kilku miejscach na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy ;-)

Pracujemy ostatnio dosyć sporo, Najmilszy nawet w soboty, co zostawia niewiele czasu na wycieczki. Czas 'wycieczkowy' został zredukowany także z powodu wspomnianego nowego hobby - Najmilszy spaceruje co dwa tygodnie po innym polu golfowym i zmniejsza ilość uderzeń na całej trasie, a w tygodniu jeździ na treningi, dzięki którym faktycznie ilość niedzielnych uderzeń spada ;-)

Na szczęście udało się wygospodarować czas na odwiedziny w Dolinie Barossa - wbrew pesymistycznym zapowiedziom, pogoda udała nam się pięknie, a wybór winnic okazał się baaardzo trafiony.

Od Kulinaria

Po nieprzyzwoicie dłuuuuuugiej przerwie wróciłam także i do czytania. Jest szansa zatem i na odkurzenie Księgozbioru na blogu ;-)

4 września 2011

I znowu przyszła wiosna...

... i znowu zakwitły bzy - nie, wróć!, bzy zakwitną pewnie u nielicznych, co to je tu mają, a i to za jakiś czas ;-)
Na razie przekwitły już migdałowce i nasz sad nektarynkowy, zakwitły lawendy, a na pozostałych roślinach widać pąki lub/i pędy kwiatowe: u cytrusów (zarówno u cytryny wynajętej, jak i u naszych drzewek ;-) ), u jednego cymbiduim, phalenpsisa imieninowego oraz u wszystkich prawie sukulentów.

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

Wiosna oficjalnie rozpoczęła się w ostatni czwartek i jak na razie prezentuje się w pełnej krasie: na błękitnym niebie świeci słońce (temperatury w ciągu dnia sporo powyżej 20 stopni, noce coraz cieplejsze), rośliny rozkwitają, trawnik pięknie skoszony za domem w ostatni poniedziałek prezentuje już świeżutkie odrosty, a przed domem kusi oko wersją łąka, czyli bogactwem pięknych żółto-różowych chwastów (ich dni są już jednak policzone - zakupiliśmy odpowiednie płyny - nadciąga osikanie ogólne), ptaki wydają przeróżne odgłosy, koty rozpoczęły wymianę futra na model: sezon pełen słońca. Wczoraj zaliczyliśmy pierwszą wiosenną burzę.
Z pomarańczy zerwaliśmy do końca pierwszy domowy plon, czyli cztery pomarańcze.

Od Kulinaria

Tak było:
Od Lawendowa_Chatka_2011
A tak jest:
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

Dziś po jesienno-zimowej przerwie odwiedziliśmy Dolinę Barossa. Przepiękna pogoda mimo deszczowo-pesymistycznych prognoz dodała wycieczce wiele uroku.
Winorośl w wersji wiosennej pozwala zaobserwować, jak grube bywają czasem pnie (widzieliśmy dziś np. stuletnie Grenache), które odmiany mają obcinane zeszłoroczne odrosty, a które nie, jak mocuje się owe odrosty i na ilu poziomach, które rośliny już wypuściły liście itd. Przede wszystkim jednak pięknie widać symetryczne rzędy winorośli na tle zielonych wzgórz.

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Mieliśmy do pokonania około 90 km na północny wschód od Adelajdy, by dotrzeć do doliny, skąd pochodzi kilka gatunków kojarzonych z Barossą, na czele ze światowej klasy Shirazami i Rieslingami. Na smak winorośli mają tu wpływ nie tylko śródziemnomorski klimat, ale i typy gleby (od typów gliniastych aż do piaszczystych), na których rodzą się i dojrzewają owoce do produkcji win czerwonych o pełnym aromacie (jagód, owoców pestkowych, lukrecji i czekolady) i delikatnych białych win (typowy dla chłodniejszego klimatu wyrazisty, cierpki smak, o wysokiej kwasowości). Najwięcej uprawia się tutaj odmian: Shiraz, Cabernet Sauvignon, Grenache i Merlot, a wśród białych przodują: Riesling, Semillon i Chardonnay.

W czasie wycieczek do Barossy zwykle odwiedzamy 'stare' miejsca oraz kilka nowych. Dziś miejsca nowe zdecydowanie przeważyły.

Wycieczkę rozpoczęliśmy od degustacji w Liebichwein - bardzo sympatyczna wizyta, dobre wina i okazja, by rzucić okiem na drzewa karobowe - zielone przez cały rok, o gęstej okrywie okrągławych błyszczących liści.

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Potem pojechaliśmy rzucić okiem na krzewy winorośli koło centrum Jacob's Creek. Z krzewów radośnie zieleniły się ku nam małe, mniejsze i nieco większe listki, choć były i krzewy, na których pączki jeszcze spały.

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Kolejny przystanek to degustacja w winnicy Turkey Flat. Urokliwe, pięknie położone miejsce, fantastyczna obsługa (połączenie fachowej wiedzy z darem jej przekazywania) i świetne wina. Anegdotka? Proszę bardzo: ominęliśmy początek listy degustując czerwone skarby, po czym, zachęceni opowieścią, wróciliśmy do białego i różowego, które... trafiły na listę zakupów. Polecamy: i wizytę, i wina - fachowcy z Turkey Flat kochają swoją pracę, tworzą interesujące mieszanki i, co ciekawe, nie obawiają się polecać swoim gościom odwiedzenia innych miejsc ;-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Skorzystaliśmy zatem z podpowiedzi i odwiedziliśmy Artisans of Barossa. Strzał w dziesiątkę!
Centrum działa od marca 2011 i prezentuje wyroby siedmiu winnic z Barossa i sąsiedniej - Eden Valley. Każdego dnia do degustacji wystawiane są po dwa wina każdego z producentów. Można złożyć zamówienie na wszystkie dostępne rodzaje, ale próbuje się wyznaczonych na dany dzień gatunków.
Ojjjj, popróbowaliśmy!

Od Zdjęcia_Bloggera_5

Można powiedzieć, że dziś poprzeczka podnosiła się z wizyty na wizytę.
Shiraz za A$ 130.00 pokazał, na czym polega różnica w cenie ;-)) Na szczęście spomiędzy 45 a 60 dolarów ja osobiście wybrałam wino tańsze. Ha, może i tańsze, ale jego twórca swoją wiedzę zdobywał i szlifował przez długie lata tworząc bukiety Penfold'sa ;-)

Kropką nad 'i' były dziś wina słodkie, choć niekoniecznie jest to częsty wybór - Semillon i Viognier zwany 'deserem w butelce'. Najmilszy zdał się na mój wybór, mimo że jako jedyna wskazałam na Viognier (tak, tak, to skutek czaru, jaki rzuciła na mnie pierwsza malutka butelka tego wina od w/w Penfold'sa ;-).

I znowu: rozmowy, rozmowy, rozmowy - opowieści ubarwiały próbowane wina i udowadniały, że znowu spotkaliśmy nie tylko fachowców, ale i pasjonatów. Wina Siódemki można kupić w centrum lub w sklepach-butikach z winem w Adelajdzie, albo zamówić przez Internet.

Po tej degustacji mogliśmy już tylko pojechać... do Angaston do Ryczących Czterdziestek na kilkakrotnie już wcześniej wypróbowaną pizzę ;-) Trasą widokową na smaczny i sycący popołudniowy posiłek, który zamówiliśmy i na który czekaliśmy przeglądając, jak zwykle tam, książki kucharskie ;-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Kulinaria
Od Kulinaria

Do domu wracaliśmy ścigając się ze słońcem, które zbliżało się do linii horyzontu szybciej niż my do Lawendowej Chatki malując czyste niebo na optymistyczne kolory.

To była piękna niedziela ;-)