Zaplanowałam na ten czas dni wolne, jakie przysługują mi za przepracowane nadgodziny. Odpoczywam zatem od biurowego zgiełku przy wyciszonych telefonach ;-))
Pogoda nie do końca wczuła się w moje potrzeby - przez większość tygodnia było chłodno, pochmurno i wiał nieprzyjemny chłodny i przenikliwy wiatr. Dopiero dziś - piątek - dzień jest iście bajkowy. Trawa zieleni się w słońcu, drzewa i krzewy prezentują nowe liściaste sukienki, frangipani zdaje się rosnąć w oczach (ma na razie śmieszne małe zapowiedzi przyszłych liści). Szumi fontanna, koty drzemią w cieniu, czasem leniwie przespacerują się parę kroków.
Pan Dyrektor w pracy. Popołudniami wraca zmęczony, ale zadowolony. Juuupi, warto było czekać ;-)) A ile satysfakcji płynie z faktu, że spotyka się z klientami, gdzie w większości miejsc informuje, negocjuje, ustala czasem jakieś zmiany. Wyraźnie jest w swoim żywiole - to jest to, co Najmilszy lubi najbardziej: połączenie obsługi klienta z pracami ręcznymi. Konieczność znalezienia optymalnych technicznych rozwiązań w momencie wykonywania instalacji, ale i rozmowy z klientem zmierzające do efektu 'win-win', czyli: obie strony wygrywają ;-))
W ostatni weekend byli u nas Ala i Wojtek z Melbourne. Wreszcie mogliśmy się nieco odwdzięczyć za ich gościnę w zeszłym roku (ależ ten czas pędzi 8-). Pisałam już o powitaniu w gościnnych wnętrzach Phore Seasons.
Niedziela natomiast upłynęła nam pod hasłem Adalajda i okolice w pigułce.
Najmilszy z Moich Mężów dowodził wyprawą.
Wyruszyliśmy niebladym świtem w kierunku Doliny Barossa. Tam kilka sympatycznych przystanków zagwarantowały: Seppeltsfield (winnica i mauzoleum rodzinne na wzgórzu), Penfolds, Wolf Blass i Jacob's Creek (fantastyczny ośrodek Visitor Centre, gdzie byliśmy po raz pierwszy).
W każdym z miejsc oglądaliśmy zgromadzone tam eksponaty, degustowaliśmy wina, robiliśmy zdjęcia. Nie obyło się i bez zakupów ;-))
Wychodzi na to, że nasi Goście złapali winnego bakcyla ;-))
Czy można doświadczyć lepszego dowodu na to, że wyprawa się udała?
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Ruszyliśmy dalej, odwiedzając po drodze Whispering Wall koło Williamstown. To zbiornik retencyjny z zaporą zbudowany tak przemyślnie, że osoby stojące po dwóch przeciwległych stronach mostu mogą ze sobą porozmawiać.
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Lunch zjedliśmy w Hahndorf. Dojechaliśmy tam bardzo późno, Ala była już tak głodna i zdeterminowana, że życie uratował Jej znaleziony cudem cukierek. Hahaha, wzrok pozostałych pasażerów odprowadzający ów cukierek do ust Ali - bezcenny ;-)) Na szczęście nie musieliśmy długo czekać na zamówione pizze.
Na stole pojawiły się: Supreme, Wegetariańska (razy dwa! - ze szpinakiem i serem feta) oraz Wurst (nazwa z założenia niemiecka, ale czytana tu też jak Worst, czyli Najgorsza ;-)).
Sielankę zburzyli sąsiedzi przy stoliku obok, kawę zatem wzięliśmy na wynos ;-))
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Trasa wycieczki wiodła następnie na Mount Lofty, gdzie - mimo całkiem już niskiej temperatury niedługo przed zachodem słońca - obejrzeliśmy panoramę Adelajdy. Dalej malowniczą trasą z widokiem na wzgórze Mount Lofty (park i ogród botaniczny Cleland) oraz pływający w oddali Ocean.
W Adelajdzie podjechaliśmy na wzgórze, gdzie stoi pomnik Pułkownika Light'a - legendarnego założyciela miasta, bo bez obejrzenia tej panoramy pigułka byłaby niepełnowartościowa ;-))
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Zwieńczeniem dnia był przejazd przez miasto w kierunku Croydon Park, gdzie w tym roku odbywały się polskie Dożynki. Niestety, festyn już się skończył, my mogliśmy zobaczyć jedynie puste namioty i odnotować, że było ich sporo. Ostatni goście oraz właściciele stoisk powoli odjeżdżali z parkingu przy klubie Polonia.
Pełni wrażeń wróciliśmy do Lawendowej Chatki, by tam przy lampce wina i minikolacji poukładać w głowie wrażenia z dzisiejszej wyprawy, przegrać z aparatów i pooglądać zdjęcia oraz... ustalić plan gry na kolejny dzień.
W poniedziałek Pan Dyrektor pojechał do pracy, ja wkroczyłam w wolny tydzień, czas Ali i Wojtka został podzielony między nas a jeszcze-innych-znajomych.
Między kawą a kolacją pojechaliśmy zatem na południe. Cel wyprawy: Victor Harbour, gdzie czasu wystarczyło nam na lunch przygotowany na publicznym BBQ (fantastyczny wynalazek nowoojczyźniany - grille zasilane gazem są tutaj licznie umiejscowione na terenach zielonych, dostępne dla wszystkich, czyściutkie i co ważne - bardzo powszechnie używane. Obok znajdują się zwykle stoły i ławki (często zadaszone, by chronić przed słońcem) oraz kran z wodą i kosze na śmieci. Chętni mogą na trawniku rozłożyć swoje stoliki i krzesła lub/i koce piknikowe) oraz kilka zdjęć.
Już się nie mogę doczekać na kolejną wizytę tutaj.
Pomysł z BBQ na pewno wart jest powtórzenia ;-)
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Do Chatki wróciliśmy wzdłuż wybrzeża podziwiając ocean i widoki Adelaide, wyłaniające się zza niektórych zakrętów w sposób zapierający dech w piersiach.
My z Najmilszym mówimy zwykle w takich chwilach: Home, sweet home, bo czujemy się, jakbyśmy wracali do domu.
Od Zdjęcia Bloggera 4 |
Weekend z Alą i Wojtkiem uświadomił nam pewną rzecz: zadomowiliśmy się w Adelajdzie, zadomowiliśmy się w Południowej Australii. Jasne, że mieliśmy ze sobą przewodniki, ale zaskoczyło nas, jak wiele potrafimy powiedzieć z głowy, jak wiele informacji jest dla nas oczywistych, jak znajome są dla nas pewne trasy i miejsca. To cieszy! Jesteśmy tu ponad piętnaście miesięcy: niby nie krótko, ale z drugiej strony - z satysfakcją wrastamy w rolę mieszkańców i tak się czujemy ;-))
Ala i Wojtek pojechali do siebie we wtorek rano (na przyjazd do nas pozwolił im długi weekend - w Wiktorii wtorek był dniem wolnym od pracy, bo to dzień wyścigów konnych - Melbourne Cup, zwany potocznie Świętem Konia).
Pan Dyrektor pracował, a ja odpoczywałam ciesząc się urokami Lawendowej Chatki, bo pogoda marudziła, chmurzyła się, a nawet kropiła przelotnymi deszczami. No i ten wiatr - wrrrr...
Czwartek był dniem wolnym Pana Dyrektora, a u nas wiadomo, że jak pogoda ładna - to wycieczka, a jak nieładna - to też wycieczka - do sklepu ;-))
Przywieźliśmy zatem wypatrzone jakiś czas temu w jednym z ulubionych sklepów ;-)) stół i krzesła do ogrodu. Targi przebiegły pomyślnie, transport z pomocą wypożyczonej przyczepy też, punktem dramatycznym było rozładowanie tejże i wniesienie stołu za dom (jak to dobrze mieć żonę - śmiał się Najlepszy z Mężów, a ja prawie uwierzyłam w swój znaczący wkład we wspomniane dźwiganie ;-).
Od Lawendowa Chatka3 |
Od Lawendowa Chatka3 |
Od Lawendowa Chatka3 |
Od Lawendowa Chatka3 |
Stół stoi, przy nim na razie dwa krzesła, reszta czeka w pudełkach. Czas tyka tik tak, gdzieś tam w dalekim zimnym kraju Hobbity coraz bardziej przejęte czekającą ich podróżą, a my już się cieszymy na te posiedzenia przy stole, na kolejne spotkania kulinarne i nie tylko, na rozmowy, dowcipy i toasty, na dalsze odcinki historii Lawendowej Chatki, na Wigilię (w ogrodzie, a jednak taką, jaką pamiętamy ze Starej Ojczyzny...).
Ech...
Od Lawendowa Chatka3 |
Od Lawendowa Chatka3 |
Przede mną zieleni się trawnik, nade mną czystobłękitne niebo, świeci słońce, fontanna szemrze przelewającą się wodą, ptaki nawołują, koty trochę śpią, trochę maszerują, w kubku na stole pachnie herbata - chwilo trwaj, jesteś tak piękna.
2 komentarze :
mmmm, piękna wycieczka. Ja się wpraszam na kolejną ;)
halo, Chudzielce! chciałam wam podziękować za opis jak to Popiołek został Australijczykiem i za mini przewodnik po Australli - wraz z mężem rozpoczeliśmy naszą drogę w tym kierunku i zamierzamy zostać Australijczykami wraz z naszymi 5 kociuchami :) a nasz Zieziór wygląda jak brat Popiołka :)
Pozdrawiam!
Prześlij komentarz