Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Google Map. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Google Map. Pokaż wszystkie posty

26 sierpnia 2011

O wyjeździe do Australii słów kilka...


Myślę, że nadszedł czas dobry na to, aby wrzucić do Notesu kilka luźnych zapisków dotyczących wyjazdu do Australii, w znaczeniu emigracja, nie na wakacje. Zaznaczam od razu, że - jak cały blog - są to zapiski luźne, subiektywne i oparte na naszych doświadczeniach. Można je zatem co najwyżej potraktować jako inspirację i skorzystać z załączonych linków. Informacje mogą być już bowiem nieaktualne albo nieadekwatne w przypadku innych osób, innych stanów/miast, aktualnych przepisów prawa migracyjnego itp.

Na początku był POMYSŁ. Uważni Czytelnicy pamiętają historię o 'iskierce' ;-) - podczas pożegnania z Odlatującymi-do-Kraju-do-Góry-Nogami pomyśleliśmy z Miłym Mym, że pomysł jest niezły i że czemu nie mielibyśmy zrobić tego samego?

Pomysł został potem ugruntowany przez wiele rozmów, lekturę blogów i australijskich stron urzędowych. Mimo całej otoczki 'romantyczności' i określania pomysłu mianem 'szalonego', 'rewolucyjnego', 'odważnego' itp. cała sprawa naszej emigracji była bardzo starannie planowana. Co ciekawe, nasi Inspiratorzy w czasie rozmów nie dość, że nas nie zachęcali - oni nas wręcz onieśmielali, wymieniali trudności, powtarzali, że nie jest tak łatwo, że nic nie spada z nieba, że nic się nie dzieje samo, że nie każdy i nie wszędzie wita ich z otwartymi ramionami, że bywa ciężko i że jest to nasza decyzja, nasze ryzyko i nasza odpowiedzialność.

Pomysł się ugruntowywał, rosła nasza wiedza, znajomość tematu i pewność, że jest to coś, co chcemy zrobić. Czytaliśmy o Australii, o Adelajdzie, o tamtejszej pogodzie, zwierzętach, o jedzeniu i piciu, o słynnej Dolinie Barossa, o rynku pracy i trwającym kryzysie... Czytaliśmy głównie w Internecie, śledziliśmy forum na Australinku i wyszukiwaliśmy blogi innych emigrantów. Cudowny prezent - przewodnik National Geographic stał się niemal codzienną lekturą. Dzięki Google Maps odbywaliśmy spacery po różnych dzielnicach, Najmilszy szukał domu do wynajęcia i oglądał działki ;-) I rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, rozmawialiśmy z 'Inspiratorami' porządkując naszą wiedzę, zadając pytania, a przede wszystkim - słuchając historii o ich doświadczeniach.

Po uporządkowaniu spraw-wymagających-uporządkowania w starej ojczyźnie, weszliśmy na kolejny etap, czyli: podpisaliśmy umowę z agentem migracyjnym w Australii.

Czy warto załatwiać emigrację do Australii poprzez agenta? Hmmmm, w naszym przypadku decyzja okazała się słuszna. Nie obyło się bez wpadek, nie przyznalibyśmy tytułu Agenta Roku, ale prawdopodobnie, gdyby przyszło nam podjąć tę decyzję jeszcze raz, zrobilibyśmy tak samo.

Znamy jednak osoby, które swój wyjazd załatwiały same i udało się - otrzymali wybrane wizy, na które aplikowali, mieszkają i pracują w Melbourne; mało tego - ich wizy gwarantowały część przywilejów, których my na naszych wizach nie mieliśmy.
Znamy też jednak osoby, które mimo współpracy z agentem niezupełnie gładko i bez przeszkód uzyskiwały zaplanowane wizy, a proces zajmował więcej czasu i wymagał większych kosztów, niż spodziewane...
Znamy osoby, które nie były zadowolone z rozwiązań zaproponowanych przez agenta. Ich 'droga do Australii' okazała się dłuższa, bardziej wyboista i kosztowna niż spodziewana...

Czy na podstawie naszych doświadczeń mogę wysnuć jakieś wnioski? Tak. W czasie całego procesu, w tym: w czasie współpracy z agentem, polecam odrabianie zadań domowych. Chodzi mi o to, że moim zdaniem sprawa jest zbyt ważna i zbyt kosztowna, aby całkowicie oddać ją w ręce osoby postronnej, nawet jeśli jest to zakontraktowany agent pobierający niemałą opłatę za swoje usługi.

Zadania domowe? To przede wszystkim staranna lektura wszelkich przesłanych przez agenta dokumentów (oraz zadawanie pytań, ilekroć cokolwiek wydaje się niejasne - ustalenia na piśmie to rzecz bardzo przydatna w przypadku jakichkolwiek sporów czy - odpukać - reklamacji) oraz śledzenie na bieżąco australijskich stron urzędowych, przede wszystkim tej.
Aha: pierwsze moim zdaniem pytanie do agenta powinno dotyczyć jego numeru licencji tzw. MARN (Migration Agent Registration Number). Można potem sprawdzić, czy agent faktycznie figuruje na liście licencjonowanych agentów. Licencja wymaga odbywania regularnych szkoleń firmowanych przez Wydział Imigracyjny, a to zwiększa szanse na znajomość bieżących przepisów migracyjnych, które się tutaj dość często zmieniają.

W naszym przypadku współpraca z agentem rozpoczęła się od zaproponowania dla nas optymalnego scenariusza, czyli wyboru wizy. Przygotowaliśmy swoje CV, wypełniliśmy otrzymany kwestionariusz i wysłaliśmy do agenta, który na podstawie otrzymanych informacji zaproponował 'drogę do Australii'.
Niektórzy agenci proponują swoje usługi obejmujące tylko ten etap - oferują odpłatną konsultację, która kończy się wybraniem wizy, o którą przyszły emigrant stara się już sam.
Jest to opcja tańsza, być może warta przemyślenia.

My podpisaliśmy kontakt, który obejmował całość przygotowań aż do momentu wysłania aplikacji o wizę. Agent nie gwarantował, że tę wizę otrzymamy, gwarantował dołożenie wszelkich starań, aby złożony wniosek wypełniony był prawidłowo, spełniał wszystkie formalne wymagania i zawierał komplet potrzebnych dokumentów.

Podczas wyboru wizy agent rozpatrywał takie czynniki jak: nasz wiek, wykształcenie, doświadczenie zawodowe, znajomość języka angielskiego.
Agent zaproponował, a my zaakceptowaliśmy wybór wizy 475.

W tamtym czasie była to wiza sponsorowana przez stan Australia Południowa dla emigrantów z kwalifikacjami i doświadczeniem zawodowym w zawodzie znajdującym się na liście zawodów poszukiwanych.
Wiza była ważna przez trzy lata od wjazdu (tak zwany pobyt tymczasowy) i po dwóch latach mieszkania w Australii Południowej (wyjazd do innego stanu złamałby umowę) oraz po przepracowaniu min. 52 tygodni (min. 35 godzin w tygodniu! ale: obojętnie w jakim zawodzie i dopuszczalne liczone łącznie u różnych pracodawców) można było się ubiegać o wizę stałego pobytu. Wiza nie gwarantowała prawa do świadczeń medycznych ani socjalnych, ani znalezienia zatrudnienia, dawała prawo do pracy na pełen etat (zarówno głównej osobie aplikującej, jak i osobie towarzyszącej).

W ramach 'sponsorowania' stan Australia Południowa gwarantował:
- przywitanie nas na lotnisku przez osobę, która tu mieszka, zna miasto, zawiezie nas do naszego lokum i udzieli podstawowych informacji (dostaliśmy klucze, umowę wynajmu, mapę Adelajdy, stos ulotek oraz 4 bezpłatne kupony na taksówkę),
- mieszkanie na okres pierwszych trzech miesięcy (tutejsze mieszkania komunalne, płaciliśmy tylko za wynajem, za media - nie; musieliśmy w pierwszym dniu kupić ręczniki i pościel - poduszki, kołdry oraz poszwy, poszewki i prześcieradła, cała reszta była na wyposażeniu plus dostęp do pralni)
oraz
- sesje informacyjne, warsztaty i doradztwo w zakresie szukania pracy na lokalnym rynku, wymaganych dokumentów, prowadzenia rozmów kwalifikacyjnych itp.

Przygotowania aplikacji
obejmowały m.in.:
- uzyskanie VETASSESS na podstawie przesłanych świadectw szkolnych, dyplomu z uczelni (wraz z suplementem), CV wraz z dokumentacją potwierdzającą doświadczenie zawodowe,
- uzyskanie nominacji (stan Australia Południowa chce sponsorować naszą wizę) - CV wraz z dokumentacją potwierdzającą: umowy o pracę, odcinki płacowe, referencje od byłych pracodawców, wzór listu motywacyjnego,
- potwierdzenie znajomości języka angielskiego - wyniki egzaminu IELTS (główny aplikant ma określone minimum punktów - średnia ze wszystkich części egzaminu i każda część nie mniej niż, na jakie musi zdać egzamin zależne od zadeklarowanego zawodu, osoba towarzysząca ma określone minimum 4 punkty, może też zapłacić z góry za dwuletni kurs w Australii),
- dokumentacja stanu zdrowia osoby aplikującej i osób towarzyszących - badania odbywają się u wskazanych lekarzy mających podpisaną umowę ze stroną australijską, którzy wypełniają odpowiednie formularze i wysyłają je kurierem bezpośrednio do Australii (badanie ogólne plus wywiad, laboratorium: krew i mocz (w tym badanie na obecność HIV), rentgen klatki piersiowej),
- deklaracja posiadanych środków finansowych potwierdzona przez prawnika (w naszym przypadku wymagane było min. 30 000 dolarów australijskich - praktyka pokazała, że warto mieć co najmniej tyle, a jak się ma wymagane minimum, to ono wystarcza ;-)) - dość trudna sprawa do załatwienia: prawo anglosaskie i staroojczyźniane różni się na tyle, że trudno znaleźć prawnika, który potwierdzi wymagany kwestionariusz - w Australii robi to 'mąż zaufania', w Polsce czasem udaje się przekonać adwokata, czasem notariusza - dla nas była to jedna z bardziej skomplikowanych procedur do przejścia,
- zaświadczenie o niekaralności z Krajowego Rejestru Karnego dla każdej z aplikującej osób,
- oświadczenie o akceptacji i poszanowaniu australijskich wartości i o przeszłości, która w żaden sposób nie rzuca się cieniem na zdolność aplikującego do dołączenia do społeczeństwa australijskiego. Polecam lekturę Life in Australia.

Wszystkie dokumenty potwierdzające należy przetłumaczyć u tłumacza przysięgłego - warto wziąć pod uwagę zarówno czas, jakiego wymaga przygotowanie tłumaczeń, jak i koszty, które są niemałe. Warto ze względów finansowych tłumaczyć dokumenty po kawałku ;-), albo przynajmniej mieć margines czasu umożliwiający taką opcję ;-).
Wysyłane kopie muszą być potwierdzone za zgodność z oryginałem, co my załatwialiśmy u notariusza. Uprzedzam: czasem bywa nerwowo na tym etapie...
Agent z reguły pilnuje kalendarza i może być pomocny przy planowaniu, na kiedy jakie dokumenty będą potrzebne, co pozwala zaoszczędzić czas i obniża poziom stresu.

Przygotowania do wyjazdu zajęły nam około dwóch lat, z czego rok - współpraca z agentem i przygotowywanie aplikacji. Potem prawie rok czekaliśmy na odpowiedź.
W połowie lutego dostaliśmy list, że wizy zostały nam przyznane i że mamy wjechać do Australii przed określoną datą = nie później niż (25/02 data przyznania wiz, 2/07 - wymagana data wjazdu).

Jak widać, czas oczekiwania jest długi, niewiele wiadomo, jak długo to jeszcze potrwa (jest możliwość sprawdzania online, co dzieje się z aplikacją, ale w praktyce - niewiele to mówi).
Jest to zdecydowanie najmniej przyjemny i najtrudniejszy etap przygotowań do wyjazdu - dlatego, że mamy niewielki wpływ na bieg wydarzeń, na ich tempo i że nie możemy zbyt wiele zdziałać. Z drugiej strony, warto poświęcić ten okres na planowanie samego wyjazdu, bo, jak widać na naszym przykładzie, nie ma zbyt wiele czasu, kiedy się wizę w końcu otrzyma - wtedy trzeba się spakować i ruszać w drogę ;-).

W naszym przypadku przed wyjazdem należało:
- rozwiązać umowę o pracę (trzymiesięczne wymówienie!),
- sprzedać mieszkanie,
- kupić 30 000 dolarów australijskich (wbrew pozorom to wcale nie takie oczywiste i wymaga nieco czasu),
- spakować rzeczy do wysłania drogą morską (przewoźnik odebrał od nas przygotowane palety - rzeczy spakowane w pudłach, o odpowiedniej wysokości, na paletach, zabezpieczone nie tylko przed zniszczeniem, ale i przed wpływem wilgoci, zmian temperatur itp),
- określić, co powinno polecieć do Australii razem z nami = co będzie potrzebne od razu (bo rzeczy wysłane drogą morską zobaczymy po około trzech miesiącach od wysłania) i jak to pogodzić z limitami wagowymi bagażu (nie pogodziliśmy i trzeba było zapłacić za nadbagaż ;-),
- wypełnić procedurę wyjazdową kota ;-) (jasne, nie wszystkich to dotyczy, ale można),
- kupić bilety lotnicze dla nas i dla kota,
- załatwić wynajem mieszkania w Adelajdzie w ramach programu powitalnego (nie mogę znaleźć linka, więc możliwe, że ten program już nie obowiązuje, albo że dostaje się specjalnego linka po otrzymaniu wizy),
- zostawić pełnomocnictwo na wypadek pojawienia się jakichś zapomnianych spraw urzędowych w starej ojczyźnie.

15 czerwca 2011

Bilans dwulatka ;-)


Hihihi, wbrew tytułowi nie będzie to post o Aganioku, tylko o naszym stażu pod błękitnym niebem nowej ojczyzny.

Dwa lata to okres bardzo znaczący - tyle bowiem w przypadku naszej wizy wynosi minimalny okres kwalifikacji do ubiegania się o stały pobyt.
Wizie poświęciłam osobnego posta, tu chciałam zebrać parę refleksji i krótko podsumować nasz 'dorobek' w nowym kraju.

Znajomość Adelaide
Atlas ulic Adelajdy towarzyszył nam od pierwszego dnia. Korzystając z aplikacji Google Maps 'spacerowaliśmy' po 'naszym' mieście jeszcze przed wyjazdem z Polski - zwłaszcza Najmilszy - oglądał różne dzielnice, zabudowę, ulice, puste działki ;-). Po przyjeździe od początku w Internecie szukaliśmy informacji o sklepach, usługodawcach, produktach, a potem - sprawdzaliśmy adres i trasę dojazdu, a nawet oglądaliśmy widok ulicy, żeby łatwiej było trafić w wybrane miejsce.

Plan centrum jest dosyć przejrzysty, otoczony przez cztery ulice: Północną, Południową, Wschodnią i Zachodnią. Ten czworobok (o powierzchni około jednej mili kwadratowej, nieco nieregularny w kształcie po wschodniej stronie) okala pas parków. Przez parki biegną ścieżki rowerowe, spacerowe, znajdują się tam grupy drzew, klomby, skupiska krzewów, sadzawki i fontanny oraz sporo restauracji i kafejek.
Przez środek centrum, z góry na dół, biegnie King William Street. Serce tej części miasta to Plac Wiktorii (nazwa z 1837 roku, kiedy Wiktoria była jeszcze księżniczką w kolejce do sukcesji), który znajduje się w środku prostokąta wyznaczonego przez inne cztery place. Tam stoi pomnik królowej (odsłonięty w 1894 roku), tryska fontanna obrazująca trzy rzeki, które zasilają miasto w wodę: Torrens, Onkaparinga i Murray oraz powiewają flagi: australijska i australijskich Aborygenów.



Od centrum ulice rozchodzą się promieniście - my do domu jeździmy 'na dół i na lewo', czyli w stronę oceanu i Glenelg. Jeździ też do nas tramwaj i sporo autobusów, kolejka - nie. Z autobusami jest o tyle 'śmiesznie', że większość linii jeździ z danej dzielnicy do centrum, więc, aby odwiedzić kogoś w sąsiedniej dzielnicy 'z boku' jadąc komunikacją miejską trzeba pojechać do centrum, znaleźć punkt przecięcia i 'wrócić' do wybranej dzielnicy ;-)) Trwa to zwykle wieki i tłumaczy, dlaczego samochód jest tu wieeelkim ułatwieniem.

Samochód kupiliśmy zaraz po przyjeździe, mapy też. Od początku staraliśmy się poznawać miasto, układ ulic, kierunki w oparciu o odwiedzane miejsca - sklepy, bank, szkołę, lotnisko itp. GPS zagościł w Chatce dużo dużo później - nie był więc pierwszym nauczycielem i dzięki temu udało się (zwłaszcza Miłemu Memu) dobrze poznać miasto. Dobrym pomysłem okazała się też praca Najmilszego przy dostawach posiłków do domów seniorów polskiego pochodzenia - dzięki temu sporo pojeździł po różnych dzielnicach, poznał skróty, natężenie ruchu, objazdy itp.

Co widzieliśmy oprócz Adelaide?
Staramy się zwiedzać miasto, poznawać różne dzielnice i odwiedzać ciekawe miejsca. Dzięki swojej pracy Najmilszy zna Adelajdę o wiele lepiej niż ja, miał okazję odwiedzić już chyba wszystkie dzielnice i bywać w różnych punktach miasta. Ja znam miasto raczej od strony 'turystycznej' - do pracy jeździłam do centrum, do tego samego biura, teraz też jeżdżę w jedno stałe miejsce.
W ciepłe dni, w czasie wolnym od pracy odwiedzamy więcej miejsc 'na zewnątrz' - plaże, parki, itp., w czasie zimy (tak jak teraz - kiedy dni są krótkie, jest chłodno i szybko zapada zmrok) nasze trasy spacerowe wyznaczają raczej zakupy lub/i jedzenie ;-) Są to też z reguły miejsca położone bliżej Chatki.

Staramy się wyjeżdżać także poza Adelajdę - ciągnie nas z reguły w kierunku oceanu, w kierunku lokalnych roślin (wliczając w to grzyby ;-) ) i zwierzaków oraz... tam, gdzie ciągną się winnice ;-)) Jak bardzo pewne okolice stały nam się swojskie, mieliśmy okazje przekonać się podczas wycieczek z naszymi gośćmi, kiedy braliśmy na siebie rolę przewodników - zdumiewające, ale jednak proces zadomawiania się postępuje ;-))
Sporo już wiemy, choć zapewne tempo zwiedzania może być szybsze.

Odwiedzone miejsca dalej to: Melbourne i Great Ocean Road, którą przejechaliśmy już dwa razy, szlak winnic na Limestone Coast (okolice Coonawarra), szlak starych portów na południe wzdłuż wybrzeża prawie do granicy stanu, okolice jeziora Alexandrina (które objechaliśmy naokoło) oraz pobliskie Goolwa i Victor Harbor i najdłuższa wyprawa, czyli Darwin i emocjonujący zjazd w dół z zaskakującym przystankiem przed Alice Springs. Potem kawałek dnia w Alice Springs i nieplanowany powrót samolotem.
Niektóre z wymienionych wypraw doczekały się już swoich postów, niektóre pozostają ciągle w sferze zamierzeń... Na razie muszą wystarczyć zdjęcia w galeriach... Ale to się oczywiście zmieni i wpisy się pojawią ;-))

Jazda samochodem
Ruch lewostronny nie stworzył żadnych problemów - Najmilszy jeździ 'od zawsze', kierował w swoim życiu przeróżnymi pojazdami, jeździł w różnych warunkach i przychodzi mu to chyba z taką samą naturalnością, jak chodzenie. Mówi, że zaliczył parę pomyłek na pustej uliczce po złej stronie jezdni, ale to sporadyczne, drobne pomyłki, bez konsekwencji.
Ja przywiozłam ze starej ojczyzny zbyt małe doświadczenie, więc kiedy wsiadłam do samochodu (po długiej zresztą przerwie) byłam już wystarczająco 'opatrzona' z tutejszym ruchem.

W Adelajdzie jeździ się raczej komfortowo. Jeszcze nie ma (odpukać!) prawdziwych korków, ulice są z reguły wystarczająco szerokie, w większości mają co najmniej dwa pasy ruchu. Systemu oznaczeń trzeba się nauczyć (jak wszędzie), znaki są czytelne, łącznie z pasami namalowanymi na jezdni. Jeśli miejsca parkingowe wyznaczają linie, to w większości wypadków wyznaczona długość i szerokość jest wystarczająco duża, aby się zmieścić, aby spokojnie wykonać manewr. Podoba mi się również zasada, że przy poboczu parkuje się zawsze zgodnie z kierunkiem jazdy (nawet, jakby się człowiek zagapił i 'przeszedł' na ruch prawostronny, samochody pokażą, jak jechać ;-)) Ta sama podpowiedź stosuje się do pieszych - rzut oka na zaparkowane pojazdy i już wiadomo, gdzie spojrzeć przed wejściem na przejście dla pieszych, skąd może coś nadjechać ;-)) Najgorsza zmora to chyba nierówne studzienki (z reguły poniżej poziomu drogi).

Kierowcy przestrzegają limitów prędkości, raczej nie wymuszają, ustępują, nie naciskają. Zdarzają się na drodze kierowcy niekompetentni, ale z reguły wiadomo, w których miejscach należy szczególnie uważać i na kogo brać poprawkę ;-)) Najlepszy (?) przykład: okolice Central Market w środku miasta - ludzie szukają miejsc parkingowych, często nie sygnalizują, co chcą robić, albo co właśnie robią albo: z taksówkami bywa rożnie ;-) albo: z autobusami też ;-))

Samochód kupiliśmy w pierwszym tygodniu po przyjeździe - korzystając z sobotniego dodatku do dziennika Advertiser, w którym publikowane są ogłoszenia. Niewiele brakło i kupilibyśmy dwa, zamiast jednego - tak się jednak stało, że drugie auto musiało trafić do mechanika i ten w czasie przeglądu zdecydował, że musi je zatrzymać na dłuższą chwilę w warsztacie, a zaplanowane naprawy wpłynęły na cenę samochodu.

Jesteśmy fanami Volvo od wielu lat, więc nie będę się rozpisywać, jak trafna okazała się nasza decyzja ;-)) Volvik jeździ, ma się dobrze, zaliczył kilka drobnych zakupów i wymian, ale i kilka turystycznych wyzwań, że nie wspomnę o niezawodnej pojemności wnętrza podczas ściągania do Chatki dóbr wszelakich ;-))
Opcja, którą bierzemy pod uwagę przyszłościowo to samochód z napędem na cztery koła - ze względu na obszary, które chcielibyśmy zobaczyć, a gdzie trzeba nie tylko dojechać, ale gdzie będzie się można poruszać w trudnym terenie.

Formalności i utrzymanie samochodu to sprawy proste i do przeżycia finansowo, o paliwie pisałam już w osobnym poście. Od lipca tego roku znikają naklejki na przedniej szybie - do tej pory był to znak opłaconej rejestracji i podatku drogowego, wprowadzono już jednak nowy system elektronicznej identyfikacji samochodów i po lipcu każdy kierowca odklei naklejkę, która straci ważność, po raz ostatni.

Zmorą beztroskich kierowców są mandaty (temat w Chatce przerobiony baaardzo gruntownie) - na drogach znajduje się sporo kamer, które cykają zdjęcia, a zdjęcia przekładają się na wysyłane mandaty, których wysokość jest boleśnie odczuwalna. Oprócz kary finansowej naliczane są też punkty karne. I niech nie mają nadziei kierowcy, którzy nie muszą mieć jeszcze australijskiego prawa jazdy (punkty 'czekają' w systemie - kiedy właściciel samochodu, do którego przypisany jest/są mandat/y dostanie pierwszy mandat po otrzymaniu australijskiego prawa jazdy poprzednie punkty zostaną do niego automatycznie doliczone... A obowiązują oczywiście limity punktów w danym czasie (12 punktów w ciągu trzech lat), których przekroczenie grozi utratą dokumentu...

Prawo jazdy to dokument, który nie tylko uprawnia do jazdy samochodem, ale i służy jako dowód tożsamości przy załatwianiu wielu spraw. Niedługo po przyjeździe potrzebowaliśmy np. pożyczyć przyczepę, by przywieźć paczki z dobrami ze starej ojczyzny. I co? Australijskie prawo jazdy było niezbędnym dokumentem, aby skorzystać z usługi. Hmm, pomógł niezawodny Łukasz B. ;-) Z reguły nie ma problemu, aby posłużyć się polskim paszportem jako dokumentem tożsamości, ale...

Według prawa do czasu uzyskania wizy stałego pobytu Polacy mogą jeździć legitymując się polskim prawem jazdy (dokument Unii Europejskiej), ale powinno być ono przetłumaczone na język angielski. Całe szczęście, że niewielu urzędników australijskich wie, że polskie 'międzynarodowe prawo jazdy' ma ważność trzy miesiące (co napisane jest na okładce)... Pozwólcie, że nie skomentuję...

Po uzyskaniu wizy stałego pobytu ma się trzy miesiące na zdanie egzaminów i uzyskanie prawa jazdy. Można to oczywiście zrobić wcześniej, w dowolnie wybranym momencie (tak np. zrobił Najmilszy, aby spełnić wymagania pracodawcy).
Według obecnie obowiązujących zasad Polacy muszą zdać pełny egzamin tzw. VORT - teoretyczny i praktyczny. Na szczęście omija nas tzw. 'petka', czyli 'Practitioner' - trochę jak kiedyś zielony listek, ale z poważniejszymi konsekwencjami i grupą ograniczeń.

Egzamin praktyczny
bezpieczniej zdawać po uprzednim wykupieniu i odbyciu jazd z instruktorem - zwiększa to szanse na zdanie egzaminu, bo egzaminator bardzo surowo odhacza wykonane manewry i ich zgodność z 'procedurami' - liczy się dokładna sekwencja poszczególnych zachowań kierowcy, nie jest ważne, ile lat doświadczenia się ma na koncie, ile przejechanych kilometrów i jakie wyczucie sytuacji na drodze... Instruktor pomaga ocenić, czy ma się już szansę, by pomyślnie zaliczyć egzamin i... pomaga umówić się z egzaminatorem.
Trochę więcej o zdobywaniu nowoojczyźnianego prawa jazdy tutaj.

Język angielski
Jako główny aplikant musiałam zdać egzamin IELTS jeszcze w Polsce na wymagane co najmniej 6 punktów z każdej z czterech części. Strach przed egzotyką australijskiej wymowy, przed tutejszymi wyrażeniami okazał się na szczęście mieć wielkie oczy - da się ;-)) Poza tym: mieszkamy w stolicy stanu (na terenach wiejskich byłoby na pewno trudniej ;-), który jest tyglem wielu narodowości, akcentów i poziomów zaawansowania.

Najmilszy został zobligowany do wykupienia kursu języka angielskiego w szkole (alternatywą było zdanie IELTSa na co najmniej 4 punkty z każdej części jeszcze w Polsce). Do szkoły zaczął chodzić niedługo po przyjeździe i kontynuował, w trybie part time (dwa razy w tygodniu wieczorami po trzy godziny) przez nieco ponad rok. Po czym zawiesił do odwołania. Na pewno pomogły mu słuch muzyczny oraz kontakty z osobami mówiącymi po angielsku, a potem praca, gdzie na bieżąco rozmawia i ze współpracownikami i z klientami (włączając w to też rozmowy telefoniczne). Wyzwaniem w pewnym momencie były też licencje zawodowe, których kilka musiał zdobyć zaliczając egzaminy ustne i testy pisemne.

Na pewno pomaga 'zanurzenie w języku' - żadne to odkrycie, że uczymy się dużo szybciej mieszkając w kraju, gdzie na co dzień używa się języka, którego się uczymy. W samochodzie towarzyszyło Najmilszemu włączone radio, w domu - telewizor, Internet oraz gazety.
Na dziś, po dwóch latach, Najmilszy komunikuje swobodnie i bez żadnego problemu, w każdej sytuacji. Kiedy któraś ze stron nie rozumie, albo kiedy Najmilszy nie zna potrzebnego słowa - bez problemu można dopytać, wytłumaczyć 'na około', aż obie strony osiągną porozumienie.

Praca zawodowa
Wiadomo, że wszystko się da ;-)) Da się zatem znaleźć pracę, da się zarabiać wystarczającą ilość pieniędzy.
Pytanie jest jednak inne: jak się mają możliwości znalezienia do naszych oczekiwań, aspiracji, kwalifikacji zawodowych? Hmmm, mocno nijak, a jeśli nie nijak, to co najmniej: inaczej.

Pierwszą sprawą jest przygotowanie dokumentów (CV zwane tu raczej Resume i list motywacyjny, czyli Cover Letter) - niby wszystko jest jasne i oczywiste, ale istnieje zespół lokalnych wymagań i standardów, które należy uwzględnić przygotowując swoje dokumenty. Istnieją możliwości uzyskania darmowej porady, odbycia konsultacji (płatnych lub bezpłatnych), można też wykupić któryś z wielu kursów, skorzystać ze wskazówek publikowanych w Internecie. Kursy angielskiego w szkole obejmują też 'naukę szukania pracy' - tworzenie dokumentów, praktyka przed rozmowami kwalifikacyjnymi, szukanie ofert pracy itp.

Uzbrojeni w dokumenty zaczynamy etap aplikowania o pracę: ogłoszenia publikuje wspomniany wcześniej dziennik Advertiser, popularny portal z ogłoszeniami to np. SEEK, można też wyszukiwać strony internetowe pracodawców i odpowiadać na zamieszczane tam ogłoszenia.
Innym sposobem są agencje rekrutacyjne, gdzie najpierw umawiamy się na rozmowę, zaliczamy większą lub mniejszą ilość testów, zostawiamy dokumenty lub przerabiamy je według otrzymanych wskazówek i... czekamy na sygnał - na telefon z zaproszeniem na rozmowę z potencjalnym pracodawcą.

Można wybrać sobie interesującego pracodawcę i spróbować zacząć u niego pracować w roli wolontariusza. Bywa, że owocuje to ofertą płatnej pracy.

Szukanie pracy 'w ciemno' i wysyłanie aplikacji w miejsca, gdzie nas nie znają, zwiększają ryzyko odpowiedzi odmownej lub eliminacji naszej aplikacji bez nawet słowa odpowiedzi.
Wrogiem nowo przyjezdnych są powszechnie przyjęte stereotypy na temat migrantów, nieznajomość prawa i typów wiz (często aplikację eliminuje odpowiedź na pytanie, że TAK mam wizę uprawniającą mnie do podjęcia pracy, ale NIE, nie mam stałego pobytu; brak wizy stałego pobytu kojarzy się często z koniecznością sponsorowania pracownika, a to oznacza zawiłe i kłopotliwe procedury, których lepiej uniknąć). Inny stereotyp zakłada, że imigrant nie zna dobrze angielskiego, nie potrafi skutecznie komunikować i ciężko taką osobę zrozumieć.
Kolejny kłopot to brak lokalnego doświadczenia zawodowego i szablonowe podejście przy weryfikacji umiejętności.

Zabrzmi to pewnie złośliwie, ale niejednokrotnie miałam wrażenie, że odnotowałabym znaczny wzrost skuteczności, gdybym użyła angielskiej wersji mojego imienia, gdybym wyrzuciła co drugą linijkę z CV i gdybym nazwy stanowisk zamieniła na odpowiedniki występujące w firmie potencjalnego pracodawcy. Pytanie tylko: czy wśród takich ludzi, w takiej firmie naprawdę chciałabym pracować? ;-)) Dodam od razu, że są to czysto teoretyczne rozważania, gdyż nie próbowałam iść tą drogą ;-))

Najbardziej jednak rozpowszechnionym i chyba najskuteczniejszym sposobem jest szukanie pracy w oparciu o znajomości. W pozytywnym sensie, więc może jednak napiszę: w oparciu o kontakty, bo 'znajomości' kojarzą się raczej pejoratywnie. A zatem: puszczamy wici do każdej znanej nam osoby, że szukamy pracy, co nas interesuje itp. Warto mieć przy sobie zapas wizytówek, w niektórych sytuacjach warto mieć i przekazać swoje dokumenty (CV).

Dla osoby świeżo przybyłej z Polski naturalnym pierwszym kręgiem znajomości jest oczywiście Polonia - znajomi, kościół, polskie ośrodki i organizacje. Ten krąg pomógł nam dotrzeć na nasze pierwsze rozmowy kwalifikacyjne, stąd wywodziły się nasze pierwsze prace, więc nie mogę nie polecić tego sposobu. Ale? Hmmm, należy liczyć się ze wszystkimi konsekwencjami wstąpienia w polski światek - niby beczka miodu, ale o łyżce dziegciu powiem, że moim zdaniem była to jedna z większych łyżek, z jakimi się w życiu zetknęłam...

OK, ale jak poznać nie-Polaków? Tak, bywa to niełatwe. Zwłaszcza, że np. mieszkańcy Adelajdy są bardzo przyjaźni, ale po anglosasku zachowują dystans. Celem jest zostać 'mate' - kumplem, swoim. Jak? Hmmm, bywa, że pomaga hobby (Najmilszy np. gra w pokera), sport, wolontariat. Kobiety mogą znaleźć koleżanki u fryzjera lub kosmetyczki (jeśli często tam bywają). Wiele możliwości dają dzieci - plac zabaw, przedszkole, szkoła, zajęcia pozalekcyjne - to różne okazje, gdzie można nawiązywać rozmowy i gdzie niektóre z tych rozmów mogą prowadzić do bliższych znajomości.
Jeśli ktoś lubi prezentacje firm pracujących w systemie marketingu wielopoziomowego - jest ich tutaj cała masa - i to z rożnych branży.
Innym miejscem jest szkoła albo kursy zawodowe, a jak się już pracę ma - spotkania 'sektorowe', gdzie spotyka się ludzi z innych firm.

Dwa lata wydają się optymalnym czasem na wypracowanie 'skutecznych' kontaktów - towarzyskich i zawodowych. Nasz przykład to potwierdza. Najmilszy dzierży puchar lidera, bo Jego 'oswajanie tematu' zabrało rok!

Właściwie odkąd przyjechaliśmy, pracujemy w systemie wypróbowanym w starej ojczyźnie: Najmilszy jest zwolennikiem samodzielności, samozatrudnienia, woli mieć ograniczoną liczbę przełożonych i większy wpływ na sposób, w jaki pracuje, na planowanie, tempo, rozkład dnia itp.; ja z kolei jestem raczej pracownikiem kontraktowym i wolę stacjonarne zajęcia w jednym biurze z ograniczoną ilością spotkań na zewnątrz. Moim celem jest też zacząć ruch 'od linii pierwszego kontaktu wgłąb'. Po -nastu latach witania klientów i gości, odbierania większości telefonów i 'zawiadywania ruchem' dla innych czas już chyba na miłe ciche biuro w głębi, a może nawet na asystentkę ;-))

W tym temacie też obowiązuje zasada sumiennego odrabiania zadań domowych: tym razem ważne jest nie tylko, aby wiedzieć, co oferujemy drugiej stronie, co możemy zaoferować w zamian za pensję i ewentualne dodatki, co umiemy i chcemy robić, w czym mamy doświadczenie, ale i wiedza o tym, czego robić nie chcemy! Hmmmm, niby natrafiłam na opór w w/w temacie, ale w pożegnalnej rozmowie zabrzmiało coś jakby cień cienia przyznania racji...? A może się mylę?

Finanse
Nasza wiza stawiała wymaganie, abyśmy przywieźli ze sobą środki, które pomogą nam tu zamieszkać i doczekać do czasu znalezienia pracy. Fachowcy wyliczyli, że potrzeba nam będzie minimum 30 000 dolarów australijskich (dane na rok 2009!).
Z perspektywy czasu przyznaliśmy im rację.
Fakt, skorzystaliśmy z taniej opcji wynajmu na pierwsze 12 tygodni (o tym pisałam w osobnym poście poświęconym wizie), ale mogliśmy zapłacić depozyt za wynajęcie Chatki (tzw. bond), kupić samochód, potrzebne sprzęty i meble do domu, 'rozpędzić się' bez zbytniego stresu. Dużą pomocą była też na początku przywieziona z Polski karta kredytowa (mimo problemów, których nie przewidzieliśmy!).

Po dwóch latach da się odbudować oszczędności do 'stanu pierwotnego' - piszę 'da się', choć nam się nie udało. Ot, cena za luksus zrezygnowania z nielubianej pracy przed znalezieniem nowej ;-))
I co ważne: mówię o odbudowywaniu oszczędności w sposób zdrowy - przesuwamy do skarbonki jedynie nadwyżki, które zostały z poprzedniej pensji. Ale żyjemy normalnie: poza pracą mamy też rozrywki, opłacamy swoje przyjemności i hobby, inwestujemy w to, co nas cieszy. Nas cieszy ładne i wygodne otoczenie, odwiedzanie nowych i wracanie do starych lubianych miejsc, dobre jedzenie, spędzanie czasu w sympatycznym gronie, stare dobre rozrywki i szukanie nowych ;-))
Mam nadzieję, że nasz blog potwierdza to, o czym teraz piszę ;-))

Zdrowie
Osoby bez prawa stałego pobytu nie są w Australii objęte systemem ubezpieczenia zdrowotnego. Można zatem: a) wykupić prywatne ubezpieczenie lub b) liczyć się z finansowymi konsekwencjami braku ubezpieczenia.

Najważniejszą decyzją jest opłacenie lub nie tzw. Ambulance Cover, czyli opłaty za wezwanie karetki pogotowia w nagłym wypadku. Kolejna decyzja to opłacenie lub nie prawa do opieki szpitalnej - w przypadku braku polisy koszty pobytu w szpitalu są bardzo wysokie.

Co do bieżącej opieki lekarskiej, pomijając oczywiście wypadki losowe i choroby wszelkiej maści, warto rozważyć takie sytuacje, jak wizyty u dentysty, u okulisty (np. recepta na wykupienie szkieł kontaktowych lub konieczność wymiany okularów), czy u lekarza pierwszego kontaktu (GP), łącznie z zapotrzebowaniem np. na środki antykoncepcyjne, skłonność do uczuleń itp.

Według opinii wielu, po przyjeździe do Australii nie tylko reguluje nam się od nowa poziom odporności i flora bakteryjna, ale i zmienia się ponoć gęstość krwi. Organizm przystosowuje się też do innych przedziałów temperatur - i ponoć wszystkie te regulacje 'zajmują' naszym organizmom około dwóch lat.

Nasze doświadczenie zdaje się to potwierdzać: przyjechaliśmy w zimie i na fali entuzjazmu i świeżych wspomnień zimnej wiosny w starej ojczyźnie śmialiśmy się w głos na zastaną zimę. Druga zima dała nam w kość - marzliśmy okrutnie, doskwierał nam chłód i wilgoć. Przyzwyczajeni do centralnego ogrzewania i innych technologii budowlanych odczuwaliśmy dotkliwie zimno panujące wokół. Teraz zdaje się być lepiej, ale poza ewentualnym przyzwyczajeniem organizmu chroni nas też: zabezpieczona przed zimnem i przeciągami Chatka, wełniana kołdra, grzejnik, flanelowe piżamy, domowe skarpetki i 'kapcie' a'la ugg-boots (tu pozdrawiam Dorotę - pamiętam, jakby to było wczoraj, jak się śmiałam z Jej 'zimowego osprzętu' na czele z ugg boot'sowymi papciami) ;-), teraz sama mam podobne ;-)).

Poprzedniej zimy dopadły nas paskudne grypo-podobne infekcje: długo trwały i wymęczyły nas okrutnie. Dość długo potem dochodziliśmy do pełni sił. W tym roku - odpukać - infekcja dopadła Najmilszego, przeszła na mnie, ale już jej przebieg przypominał to, co pamiętamy ze starej ojczyzny, czyli: trzeba się bronić i jest niemiło, ale da się przeżyć ;-))

Ostatnia uwaga w punkcie o zdrowiu to ugryzienie pająka. Niestety, Najmilszy 'zaliczył' najprawdopodobniej ugryzienie White Taila. Domyślamy się tylko patrząc na paskudnie jątrzącą się ranę, bo ani momentu ugryzienia, ani tym bardziej sprawcy Miły Mój po prostu nie pamięta. W pracy, w 'ferworze walki' najprawdopodobniej przeoczył, może pomyślał, że się zadrapał, uderzył itp. Dopiero, gdy zaczęło dziwnie wyglądać, po nitce do kłębka, wymyśliliśmy ugryzienie pająka jako przyczynę...
Mijają tygodnie, Najmilszy kuruje się różnymi środkami, proces gojenia powoli postępuje, nabieramy więc nadziei na pomyślny finał.

Mieszkanie
O wynajmie już było w osobnym poście. Znalezienie miejsca do wynajęcia, to kwestia odrobienia 'zadania domowego' - sumienne zbadanie rynku ofert na pewno zaowocuje znalezieniem tego, czego szukamy. Ważne jednak, aby wiedzieć, czego się szuka, aby określić takie parametry jak: lokalizacja, wielkość, przedział cenowy.
Najtrudniejszy jest pierwszy wynajem, ale wtedy zwykle przychodzą nam z pomocą znajomi i wspólnymi siłami udaje się zrealizować wymagania agencji wynajmu.

Po dwóch latach mieszkania tutaj mamy właściwie komplet - brakuje nam 'tylko' własnego domu, który wygodnie pomieściłby nas i zgromadzone dobra ;-))

Jeśli chodzi o kupno domu - trzeba poczekać do uzyskania wizy stałego pobytu, bo nie tylko umożliwia to zawarcie umowy kupna, ale i wzięcie kredytu z banku (spełnienie wymagań). I jak przy wynajmie: badanie rynku, analiza swojej sytuacji finansowej, porównanie ofert różnych kredytodawców i... już ;-))

Doświadczenie innych uczy: nie sztuką jest kupić dom, schody zaczynają się później - nie wystarczy zbudować, nie wystarczy się wprowadzić - trzeba z uwagą i rozwagą planować spłaty zobowiązań kredytowych.

Zamykam nasz bilans z uśmiechem i satysfakcją.
Lubimy robić bilanse co najmniej tak bardzo, jak lubimy planować nowe projekty.
Podsumowania poza radością dają nam też nową wiedzę, pozwalają wyciągać wnioski i uczyć się na zaś.
Nauczyliśmy się sporo, nowej wiedzy przybywa nam z każdym dniem.
Mamy za sobą sporo osiągnięć, z których jesteśmy dumni i zadowoleni.
Mamy za sobą rozczarowania.
Zdarzyły się rzeczy, które poszły nie tak.
Nie raz trzeba było weryfikować pierwotne założenia.

Ale całościowo: bilans wypada na duży plus.

Patrzymy w przyszłość z ciekawością, optymizmem i rosnącą pewnością siebie.
Wiemy, że mamy oparcie w samych sobie, w sobie nawzajem i wiemy, jakiej mniej więcej porcji oczekiwać od innych ;-))
Na bieżąco przeglądamy, uzupełniamy i dostosowujemy do okoliczności Plan Działania - ilekroć odkreślimy jakiś punkt, świętujemy i... przechodzimy do realizacji kolejnego. A przewidziany margines zostawia potrzebny zapas na modyfikacje i niespodzianki.

13 lipca 2009

Pierwszy miesiąc przegalopował...

... zupełnie nie wiadomo kiedy. A miałam nadzieję, że tutaj czas zwolni ;-)

Taka okazja służy zwykle robieniu bilansu, więc czas na pierwsze podsumowanie. Myślę, że niniejszym powstała nowa grupa na blogu - właśnie Bilans - trafiać tu będą kolejne podsumowania miesięczne, z czasem - roczne ;-)

Na pewno decyzja była świetna, na pewno jest to nasze miejsce i na pewno pasujemy do siebie: Chudzielce i nowa ojczyzna.

Wiele rzeczy nas cieszy, sporo z nich to drobiazgi życia codziennego, ale je doceniamy.

- Super sprawą jest to, że trafiliśmy na Glenelg - poznane z opisów w przewodniku i instynktownie uznane za fajowe..., a teraz tu mieszkamy ;-)

- Super sprawą jest też program mieszkań rządowych oferowanych imigrantom na pierwsze trzy miesiące. Nasze rzeczy z Polski płyną sobie powolutku przez ocean, ale my wprowadziliśmy się od razu po przylocie do mieszkania, gdzie czekało na nas wszystko, co niezbędne, poza pościelą i ręcznikami. Jasne, dokupiliśmy i dokupujemy mniejsze i większe 'drobiazgi', ale nie musieliśmy robić zakupów pozwalających na normalne życie od razu w pierwszy dzień po przyjeździe (chodzi mi np. o łóżko, materac, czy lodówkę, bo w mieszkaniu do wynajęcia zwykle nic nie ma ;-))
Mamy czas, aby się zaaklimatyzować, zanim znajdziemy kolejne mieszkanie bardziej czy mniej na stałe. Mamy czas, aby się rozejrzeć i zdecydować, czy dalej zostajemy na Glenelg, czy ruszamy gdzie indziej.

Od Zdjęcia Bloggera

- Program 'opieki' nad nowo przybyłymi migrantami nie kończy się z chwilą wydania wizy.
To bardzo miłe i podnosi na duchu - ważne jest poczucie, że władze faktycznie mają jakiś program, jakiś plan, że można się zwrócić o pomoc w czasie początków tutaj, że jeśli urzędnik zapisuje nasz adres czy zawód, to po to, by monitorować i pomóc. Że zainteresowanie władz stanu nie zakończyło się przy podpisaniu decyzji na aplikacji o wizę i naprawdę chodzi o to, aby nowy mieszkaniec przybył, osiedlił się i został wtapiając się w społeczność ku wspólnej korzyści i rozwojowi.

I, żebym nie zabrzmiała myląco, powiem od razu, że mówiąc 'pomoc' nie mam na myśli pomocy finansowej, zasiłków itp. Pomocą jest udostępnienie biura, gdzie pracownicy przeglądają i pomagają skorygować przygotowane dokumenty, które wysyłają aplikujący o pracę. Można skorzystać z komputera, Internetu, drukarki, skanera. Można zapytać, gdzie jeszcze warto poszukać ogłoszeń. Można się wspólnie zastanowić, jaką przyjąć strategię i na jakie ogłoszenia aplikować, jak swoje doświadczenie i kwalifikacje przełożyć na potrzeby i możliwości tutejszego rynku pracy. Można poćwiczyć zachowanie podczas interview w sprawie pracy.
Wszelka pomoc zakłada aktywną postawę interesanta. I dobrze? Dobrze, choć pewnie są i tacy, którym taka forma nie odpowiada ;-) I dobrze? Dobrze, bo to zwiększa szanse pozostałych mam nadzieję ;-)

- Adelajda w wielu aspektach przypomina Kraków (a co to będzie, gdy minie zima ;-) - chodzi o nastroje-impresje, o klimat w niektórych miejscach, o nagromadzenie knajpek w odwiedzanych przez spacerowiczów miejscach; ale w znacznej większości innych uświadamia ogromną różnicę cywilizacyjną na plus nowej ojczyzny.

Chodzi o poziom rozwoju infrastruktury, o komunikację miejską, o poziom edukacji społeczeństwa (mam tu na myśli sposób prowadzenia kampanii informacyjnych oraz o same kampanie, a także sposób, w jaki ludzie się zachowują w miejscach publicznych, jak traktują wspólne dobro, jak informuje się tu o obowiązujących zasadach, przepisach itp.), o styl zarządzania miastem, regionami, stanem. Widać także, że - mimo kryzysu - trafiliśmy do zamożnego kraju...

- Wspomniane wyżej aspekty w widoczny sposób przekładają się na zachowanie ludzi. 'No worries' unosi się w powietrzu - nie ma potrzeby, by na siebie warczeć, trąbić, przepychać się, a wręcz przeciwnie, jeśli ktoś komuś zajdzie, czy zajedzie drogę, to po prostu odruchowo przeprasza ;-) Kierowcy zamiast pokazywać sobie jeden z palców najczęściej pokazują, żeby wjeżdżać, czy przechodzić przez przejście ;-) Poziom umiejętności czy refleks sporej grupy kierowców pozostawia wiele do życzenia, ale szerokie wielopasmowe jezdnie, limity prędkości przestrzegane przez znakomitą większość oraz kultura jazdy pozwalają się wyloozować, kiedy ktoś inny zrobi coś nie do końca właściwie ;-)

Na przystankach większość czekających ustawia się w kolejce, do autobusu wchodzi się kolejno, przednimi drzwiami: albo do kierowcy po bilet, albo do kasownika tuż za nim. Co dziwne, potem podróżni spokojnie przechodzą dalej wgłąb autobusu, nikt nie blokuje przejścia z przodu tym, którzy wsiadają później. Jadąc naciskamy guzik zamontowany na większości pionowych poręczy, aby dać kierowcy sygnał, żeby się zatrzymał na najbliższym przystanku, bo chcemy wysiąść. Wszyscy, w tym i starsze osoby siedzą więc do momentu aż autobus się zatrzyma, po czym PO PROSTU wstają i idą do wyjścia. Nie trzeba biec, nie trzeba zrywać się w połowie drogi między przystankami - autobus nie ucieknie, nie braknie czasu, by spokojnie i bezpiecznie wysiąść. A jak jedzie mama z wózkiem, to czasem i kierowca pomoże jej wyjść.

Od Zdjęcia Bloggera

- Przystanki są numerowane (numeracja maleje w miarę zbliżania się do centrum) i aby wrócić wystarczy zapamiętać, na którym przystanku się wsiadło. Po prostu jeden numer wcześniej naciska się guzik ;-) W Adelajdzie większość linii prowadzi do centrum - jeżeli jedziemy do innej części miasta, najczęściej jedziemy do centrum i z centrum do naszego celu (układ gwiazdy), ale są oczywiście i 'poprzeczne' połączenia, do których jednak jak dotąd nie dotarłam ;-)

- Bilety są jednakowe na wszystkie środki komunikacji. Skasowany bilet traci ważność po dwóch godzinach, można się przesiadać dowolną ilość razy, ale za każdym razem po wejściu do pojazdu kasuje się ten sam bilet - jak straci ważność, zapiszczy i wtedy podajemy nowy bilet lub wracamy do kierowcy na zakupy ;-) Rowerów autobusami przewozić nie wolno, co do pociągów są ograniczenia czasowe (poza godzinami szczytu).

- W centrum bardzo łatwo znaleźć najdogodniej zlokalizowany płatny parking (jest ich naprawdę sporo i nie ma problemu, by znaleźć miejsce, osobną sprawą są opłaty ;-). Miejsca do parkowania na ulicach oznaczone są według czytelnego systemu liniami i tabliczkami z opisem, gdzie wolno się zatrzymać i na jakich warunkach (w jakich godzinach, w które dni, na jak długo, czy trzeba wydrukować bilet w parkomacie itp). Obecnie wydział komunikacji miejskiej prowadzi kampanię informacyjną: ile można zaoszczędzić jeżdżąc komunikacją miejską, że warto rozważyć sprzedaż drugiego domowego samochodu, że poza oszczędnościami wpływa się również na ograniczenie emisji spalin (i jaka to różnica rocznie dla środowiska).
Poprzednio realizowana kampania dotyczyła rozkładów jazdy: czekasz maksymalnie 15 minut oraz sposobów informowania osób na przystankach o nadjeżdżających pojazdach (zamiast odcyfrowywać z tabliczki można wysłuchać komunikatu po naciśnięciu guzika lub/i zamontowany jest wyświetlacz, wdrożono też system SMSów).

- Praktyczna wiedza o obsłudze klienta to coś, na co zwracamy uwagę na każdym niemal kroku. Obydwoje z Najulubieńszym z Mężów mamy fioła na tym punkcie i nareszcie czujemy, że trafiliśmy 'na swoje miejsce'.
Sposób obsługi, prowadzenia rozmowy z klientem, a zwłaszcza: potencjalnym klientem, sposób wdrażania 'programu lojalnościowego' od samego początku - wymieniać by można długo...
Ostatnio byłam oczarowana, kiedy Rommy - właścicielka zakładu podeszła w czasie powstawania moich pazoorów i zastrzeliła mnie serią pytań zaczynających się od mojego poprawnie wymienionego imienia (to jedna z tutejszych żelaznych zasad - jeśli ktoś Ci się przedstawił, oczekuje, że będziesz się do niego zwracać po imieniu), poprzez szukanie mieszkania, pracy, kontrakt Łukasza, czy już podpisany i co z Jego szkołą - po prostu no comments...
Jak myślicie, czy wobec tego mogłabym nie umówić się do mojej znajomej Rommy na kolejne pazoory? ;-).
O banku pisałam już w Notesie ;-)

Musiałabym się sporo natrudzić, żeby zrobić listę rzeczy, które nam się tu nie podobają - po prostu się na tym nie skupiamy, a i wysiłek musiałby być spory ze względu na nasze podejście do rzeczywistości.

Jechaliśmy tu z przekonaniem, że zaskoczą nas rzeczy, których nie braliśmy pod uwagę. I co?
Hmmm, przewodnik National Geographic w niektórych miejscach jest nieaktualny ;-)) Np. tramwaj z Glenelg jeździ dalej niż opisano w przewodniku, a opisywane tam jako planowane zmiany już zostały wprowadzone ;-) Mało tego, linia się rozwija dalej, w kierunku Port Adelaide.

Zabawne, jak dobrze znamy to miasto (głównie Miły Mój), dzięki Google Map. Podczas spaceru pokazuje mi np. domy na sprzedaż, które oglądał lub dzielnice mieszkaniowe, które Mu się spodobały.
Jak gdzieś jedziemy samochodem, często któreś z nas mówi: o 'byliśmy' tu przez Google Map. Narzędzie pomaga nam nadal, kiedy się gdzieś wybieramy. Większość firm i instytucji podając do siebie namiary na stronie www umieszcza linki z Google Map. Morale oglądających rośnie, gdyż zdjęcia robiono w piękne słoneczne dni, a Australię sfotografowano praktycznie całą ;-)

Dalsza nauka jest również o tyle łatwa, że układ ulic w Adelajdzie jest bardzo przejrzysty i mapa łatwo 'wchodzi do głowy'. A prace trwają nadal - zwłaszcza teraz, kiedy w ramach walki z kryzysem zatrudnia się miejscowe firmy do rozbudowy infrastruktury miejskiej - i transportu i budynków.
Miał rację założyciel miasta wybierając lokację i kładąc podwaliny pod miasto przejrzyście zaplanowane z centrum obwiedzionym obszarami parków i zaplanowanymi kierunkami rozwoju kolejnych dzielnic otaczających City - niewątpliwie wpłynęło to na dzisiejszą urodę miasta oraz jakość życia mieszkańców i gości.

Nieustannie pozytywnie zaskakuje nas rozpylone w powietrzu no worries - hasło każdego dnia pobrzmiewa w hello wymienianym z nadchodzącymi z naprzeciwka spacerowiczami, w odpowiedziach udzielanych przez panie w sklepie czy na stacji benzynowej, kierowcę w autobusie, urzędniczki w banku czy na poczcie.
Niepostrzeżenie i my zaczęliśmy używać tego zwrotu, samo wskakuje nam w usta w odpowiedniej sytuacji - człowiek uczy się obserwując i naśladując innych, nieprawdaż?

Nie ma limitu na tylko jedno pytanie, często jest to wręcz okazja, by rozmówca pociągnął rozmowę dalej. Ja najczęściej umożliwiam pociągnięcie rozmowy, kiedy usiłuję rozpoznać monety wygrzebane na rękę, aby podać właściwą kwotę (fakt, dużo rzadziej korzystam z gotówki niż Mąż Ulubiony), albo kiedy uparcie podaję kartę kredytową sprzedawcy zamiast ją po tutejszemu sama przeciągnąć przez czytnik. Kiedy przepraszam, słyszę oczywiście no worries i, jeśli nie ma za mną ogonka, widać, że jesteś tu nowa, a jak długo, a skąd przyjechałaś, a na wakacje, czy na dłużej?
No i super, następnym razem, przy kolejnym spotkaniu uśmiecham się szerzej na powitanie.

W ogóle, kiedy dwoje ludzi przypadkowo spotka się tu wzrokiem, z reguły na obu twarzach pojawia się uśmiech. Oczywiście nie oznacza to przyzwolenia na gapienie się na kogoś, ale chyba nigdzie takiego przyzwolenia nie ma.