29 października 2008

...bo kobieta jest tajemnicą...

Aaaaaaaaaaaaa, a jednak we mnie też siedzi gadżeciarz!
No naprawdę, niespodzianka tyleż mnie zaskakuje, co budzi ambiwalentne uczucia*.

Chodzi o to, że przyszedł czas na odnowienie umowy (komórka) i okazało się, że tym razem nie przysługuje mi legendarny 'telefon za złotówkę'. I co? I lew się we mnie, Szanowni Czytelnicy, obudził. Hihihihi, okazało się, że przyglądając się lepiej zasłużonym klientom obsługiwanym przede mną, upatrzyłam sobie telefonik - i jak usłyszałam, że go mieć za złotówkę nie mogę, to się uparłam, zaparłam i ani w tę ani we wtę - chcę go mieć i już! I oczywiście dopłacę, a co?

No, coś niesamowitego, bo zadziałała typowa siła gadżetu. Ten telefon nie jest mi absolutnie niezbędny - wystarczy do mojego obecnie używanego dokupić nową baterię i będzie dobrze służył, jak dotąd służył, czyli będę dzwonić i będę odbierać rozmowy i menu będzie proste i SMSy obsłuży w dwie strony...

I pewnie nie byłoby tutaj o tym mowy, gdyby nie fakt, że przez pół życia śmiałam się z Mojego Ukochanego Gadżeciarza. Żartowałam, jakie to zabawne, jak działa siła gadżetu itp itd, a teraz - chyba nadeszła zemsta losu ;-))

Najgorsze, że na samym finale dopadły mnie oczywiście wyrzuty sumienia w kwestii wydawania kasy na kaprys i to kaprys w postaci telefonu komórkowego (gdyby były to książki, bielizna lub nowe korale, to zupełnie, ale zupełnie byłoby co innego ;-)) i wzburzone emocje uwolniły się w zupełnie nieoczyszczającej kłótni z Mężem Mem Ulubionem o tak zwane Nic-zwane-Wielkim-Halo.
Buuuuuuuuu, ciśnienie było do niczego, jesień robi swoje, obydwoje mieliśmy za sobą nieciekawy dzień, no i skończyło się Wstępem-do-cichych-dni. Buuuuuuuuuuuuuuuu...

I jest to jeden z dowodów na dekonstruktywny wpływ gadżetów na nasze życie...


* jeszcze co do ambiwalentnych uczuć: chciałam przytoczyć moją ulubioną definicję tego pojęcia, oczywiście na przykładzie:

Jeden kolega tłumaczy drugiemu: Ambiwalentne uczucia? Stary, to zdarza się na przykład wtedy, kiedy widzisz, jak Twoja teściowa leci w przepaść w Twoim nowiutkim jaguarze.

Może to brak serca lub/i smaku z mojej strony, ale dowcip mnie rozśmiesza, a pojęcie zostało utrwalone raz na zawsze w zasobach mej erudycji ;-)

28 października 2008

Urodziny to święto godne uczczenia

Jeśli o mnie chodzi, nie wyobrażam sobie życia bez urodzin. Traktuję temat o wiele zbyt serio, świętuję na maksa i przeżywam bardzo, kiedy się zbliżają i doceniam zwykle każdą godzinę urodzinowego dnia.
Jak wspominałam, bardzo ważnym elementem urodzin są niespodzianki - kiedy mogą być milsze, jak nie w urodziny, prawda? Więc rano skupiam się szczególnie mocno na prawej nodze przy wstawaniu i jak to się uda wiem, że dalej może być już tylko przyjemniej ;-)

Nadszedł czas, aby przedstawić moją teorię świeczek na urodzinowym torcie.
Wszystko zaczęło się od tego, że moje życie w pewnym momencie zaczęło meandrować... Zamiast, jak gros moich koleżanek, dopilnować schematu: szkoła, matura, studia, dyplom, ślub itd itd, ja zafundowałam sobie tzw. życie na marginesie czasu. Mianowicie: wzięłam urlop dziekański na uczelni i pojechałam w wielki świat, i... chwilę mnie nie było.
Wtedy poczułam, że jest to życie na marginesie, bo mój czas, mój życiorys stanął w miejscu - jak dla mnie super, ale zamieszało to w przyjętym i szeroko realizowanym schemacie. Wtedy w Polsce koleżanki kończyły studia, robiły dyplomy, odbywały się śluby, chrzciny, rozwody i takie różne osadzone w schemacie wydarzenia.
W pewnym momencie wróciłam do Polski, po jakimś czasie na studia też, ale już żyłam poza schematem realizowanym przez moich rówieśników i... postanowiłam to wykorzystać.

Otóż, od jakiegoś czasu planuję sobie każde urodziny w oparciu o aktualną sytuację życiową.
Długo na przykład obchodziłam 25 urodziny - człowiek nie jest już smarkaczem, sporo już o życiu wie, młodość w pełni rozkwitu, ale już podszyta doświadczeniem, które dodaje uroku i głębi spojrzeniu... Wiedzy już nieco się w głowie zebrało... Poza tym, logika schematu rówieśników była po mojej stronie, bo ja ciągle studiowałam, a ciągle nie miałam dyplomu - ciągle więc miałam prawo do 25 świeczek.
Potem dostałam pierścionek i obroniłam pracę magisterską. Mając narzeczonego, ustalony termin ślubu i tytuł magistra mogłam sobie dołożyć jedną świeczkę na tort ;-)
Jeszcze później byłam świeżo upieczoną mężatką z nowym dowodem osobistym i nowym nazwiskiem - 27 świeczek pasowało jak nic.

W tym roku będę obchodziła 28 urodziny, bo doświadczenia życiowego mi przybyło, nie jestem już przecież podlotkiem, a poza tym - pierwsze dziecko podobno najoptymalniej jest mieć przed trzydziestką ;-)
Coś mi się wydaje, że tych 28 to jeszcze kilka przede mną, ale to dobry wiek, więc bardzo mi to pasuje ;-)

A jako, że właśnie Mój Ulubiony Mąż zarządził zbiórkę na dole, to ja się zbieram i podążam ku Urodzinowej Niespodziance (powtarzając w myślach życzenie, które pomyślę tuż przed zdmuchnięciem tegorocznych 28 świeczek ;-) ).

Przebłysk złotej jesieni

Ależ mieliśmy piękny weekend - wróciło słońce i liście znów zaszeleściły pod nogami. A nie dość, że weekend był słoneczny i ciepły, to jeszcze trwał o godzinę dłużej, ponieważ wróciliśmy do czasu zimowego z soboty na niedzielę. Hihihihi, ciekawe, czy jest ktoś, kto faktycznie przestawia wskazówki zegarków o zalecanej godzinie? Np. w tym roku z trzeciej na drugą (a może to zawsze jest z trzeciej na drugą?? nie wiem).

W Krakowie od czwartku do niedzieli odbywały się Targi Książki i media przez cały czas trwania imprezy trąbiły, że zainteresowanie jest ogromne - zarówno po stronie wystawców, jak i odwiedzających. No i super - zawsze mnie cieszą takie wiadomości.

My z Miłym Mym poszliśmy przyjrzeć się targom, książkom i gościom w niedzielę.
I co?
Przytłoczyło nas: rzeczywiście nieprzeliczone ilości książek na nieprzeliczonej ilości stoisk, ale jak dla mnie stoiska strasznie chaotycznie poukładane, ściśnięte, stłoczone i bez żadnego przewiewu. Oświetlenie dodatkowo podgrzewało atmosferę, a sporą część hali owiewała woń frytek smażonych w tłuszczu pamiętającym chyba wakacje ;-) Wśród odwiedzających duch panował raczej bojowy właściwy polowaniu w dzikich ostępach, niż duch kultury właściwy obcowaniu z literaturą, co oczywiście również nie umilało zwiedzania targów...
Błąd taktyczny zrobił każdy, kto nie poszedł na tę imprezę z planem stoisk, ewentualnie z planem własnych poszukiwań i to najlepiej konkretnych wydawców lub konkretnych tytułów. Mnie serce wyrywało się do kilku książek, ale nie na tyle mocno, aby dokonać zakupów. Żadnych cen powalających na kolana nie udało mi się wypatrzyć. Pooglądałam więc i postanowiłam pobuszować po księgarniach i w necie, żeby wyszukać najkorzystniejsze ceny już po targach.

Kupiliśmy jednak jedną książkę, zupełnie nie planowaną. Skusił nas kwas chlebowy, jakim częstowano gości stoiska i autor opowiadający o samym procesie zbierania materiałów i pisania. Jest to Kuchnia klasztorów prawosławnych. W środku przepis, na przykład, na kiszone rydze - mmmmmm... i dużo więcej, plus sugestywne opisy miejsc, ludzi, kultury - uczta dla ducha i mobilizacja dla ciał tych, co lubią nowinki w swojej kuchni.

25 października 2008

Urodziny to temat rzeka

...także dlatego, że do tej rzeki wpływa wiele innych. Od zawsze były dla mnie ważne i to nie tylko te moje, ale urodziny jako okazja w ogóle.
Miałam szczęście w tej kwestii, bo akurat w dzieciństwie urodziny obchodziłam i bywałam u innych, którzy też je obchodzili. Urodziny były świętem i otaczała je ta masa miłych obrzędów, które od zawsze uwielbiam. Pamiętam, że dość długo własnoręcznie produkowałam i rozdawałam zaproszenia. Rodzice ich nie dostawali, ale Dziadkowie już tak, i ciocie, wujkowie, kuzynostwo. Z koleżankami spotykałam się zwykle na osobnej imprezie niż ta rodzinna, ale koleżanki oczywiście także były zapraszane za pomocą wręczanych im zaproszeń.
Pamiętam ustalanie menu, a także wymyślanie przebiegu spotkań z koleżankami - szukałam zabaw towarzyskich, wymyślałam jakieś teatrzyki, produkcje pieczątek, przebieranki, zagadki - nie wiem, która część imprezy była lepsza? Same urodziny, czy ich przygotowywanie. Zabawne, bo sprawiało mi to masę radości, przedłużało przyjemność cieszenia się urodzinami i wbrew pozorom czyniło moich gości równie ważnymi jak ja-solenizantka. Bo gościom miało się podobać, miało być miło, przyjemnie i ciekawie. Urodziny nigdy nie zostały w mojej głowie sprowadzone do okazji przy której zbiera się prezenty.
I może dlatego, mimo że nie najważniejsze, prezenty były jednak ważnym elementem świętowania. Od dzieciństwa intuicyjnie wiedziałam, że nie najważniejsze jest to, co znajdzie się w środku. Najważniejszy jest powód, dla którego to coś tam jest - dlaczego akurat to, skąd pomysł, jaka intencja, ile w tym starania, ile myśli o mnie. Pewnie dlatego sama staram się do dziś robić prezenty innym właśnie w ten sposób. I pewnie dlatego boli mnie, jak obdarowana osoba szybko i bez chwili zwłoki niedbale rozrywa opakowanie prezentu. A gdzie cudowny rytuał potrząsania paczką, macania, czy miękkie, czy czuć jakie ma kształty, słuchania, czy stuka, zgadywania, co to może być? Gdzie moment zachwytu nad opakowaniem, dobraną do niego wstążką itp? Boh Moj, czy tak nie byłoby piękniej, mimo że to takie naiwne i niepraktyczne? Moim zdaniem zachwyceń w życiu nigdy dość i mam nadzieję, że ciągle będą inni, którzy będą myśleli tak samo. Chciałabym pokazać kiedyś tę magię Juniorowi i chciałabym, aby Mu się spodobała, mimo że pewnie jest to bardziej babskie niż 'bondowskie'...

Ważnym elementem urodzinowego świętowania jest też tort. I świeczki. I ich zdmuchiwanie, ale dopiero jak się pomyśli życzenie, które ma się spełnić. I to, że tego życzenia za nic nie można powiedzieć głośno, bo się wtedy raczej nie spełni.
Z dzieciństwa pamiętam rytuał tortu głównie dlatego, że tort był robiony w domu. Jasny biszkopt z mielonymi orzechami, ponczowany, z masą orzechową. Ha, i jako że był to tort specjalny, urodzinowy, to zarówno ponczowanie, jak i masa wymagały użycia wódki. Pamiętam usłyszaną kiedyś dyskusję dorosłych na ten temat. Ciocia-oponentka argumentowała, że tort jest dla dziecka i będą go jadły także inne dzieci, a na to autorka tortu (którą w sumie lubię za niewiele rzeczy i której raczej nie lubię, niż lubię), że tort jest specjalny i jego smak jest tu priorytetem, a nie odsuwanie dzieci od wódki, i że nie widzi powodu, aby iść na kompromis w kwestii smaku tortu. Bardzo mnie ucieszyło to, co usłyszałam, zgodziłam się całym sercem i... zgadzam się do tej pory ;-)) W końcu na codzień jemy tyle gorszych i bardziej szkodliwych rzeczy, bardziej i mniej świadomie ;-))
Tak więc tradycja orzechowego tortu trwała. Zdarzały się dramatyczne chwile, kiedy na przykład okazywało się, że nie ma w domu zapasu suszonych zeszłorocznych orzechów, a dostępne się nie nadają, bo są za świeże, czyli za miękkie, aby dało się je utrzeć do masy. Oczywiście nie jest to zrozumiałe w dzisiejszych czasach, kiedy po prostu idziemy do hipermarketu lub na plac i kupujemy, czego nam trzeba. Były czasy, kiedy w sklepach naprawdę więcej rzeczy nie było niż było ;-)) Pamiętam także rozczarowujące urodziny, kiedy w ramach odmiany tort został zmieniony na inny... To nie było to samo, bo jakżeby mogło... Żaden inny ani tak nie smakował, ani nie był prawdziwie-urodzinowym-tortem... I co ciekawe, nie tylko ja to wiedziałam, ale i wyżej wspomniana autorka tortów, chociaż każda trzymała fason i miała minę, jakby wszystko było w zupełnym porządku, a pomysł okazał się sukcesem...

Lata mijały, nadeszła dorosłość i w końcu nadszedł też Czas Chudzielce Story.
Tradycja urodzin trwa. Nie pamiętam żadnej naszej wystarczająco szczegółowej rozmowy na ten temat i obawiam się, że wiele sobie wyobrażam, ale mam nadzieję, że Miły Mój zaakceptował moją koncepcję urodzin, priorytetów, niezbędnych rytuałów i że postanowił celebrować te chwile z podobnym przejęciem.
Zmieniły się jednak torty. Nie robimy ich sami, ale kupujemy gotowe. Obecny tort trwa, jak kiedyś orzechowy, od kilku dobrych lat i obsługuje wszystkie domowo-rodzinno-przyjacielskie imprezy.

A zaczęło się oczywiście od dramatycznego przypadku. Któregoś roku w ostatniej chwili okazało się, że cukiernię produkującą bossskie-torty-jogurtowe zamknięto, a czasu jest zbyt mało, żeby szukać czegoś zupełnie nowego, tam zamówić i odebrać na czas. Pojechaliśmy więc do cukierni z gotowymi tortami, skreśliliśmy kilka odwiedzonych i w końcu... postanowiliśmy ulec sile reklamy telewizyjnej. Tak, i to był strzał w dziesiątkę - od tamtego wieczoru na naszych urodzinowych stołach gości przedstawiciel rodziny tortów firmy Coppenrath & Wiese. Są niezawodnie pyszne i jedzą go zwykle nawet ci, którzy zwykle tortów unikają ;-)) nierzadko prosząc o dokładkę.

Ciekawe, które smaki będą nam towarzyszyły w ciągu najbliższych dni? ;-))
Bo urodziny, im obfitsze w niespodzianki, tym bardziej udane ;-))

24 października 2008

Obrazek sprzed lustra

Wczoraj wystąpiłam w jednym z nowoukochanych golfików. Żeby było jeszcze milej, dorzuciłam nowoukochane korale. Ale byyyyło...
Po powrocie do domu pozdejmowałam akcesoria odzieżowo-biurowe, patrzę do lustra i - niemal usłyszałam tę nutę żalu w niemym, acz zadanym pytaniu - Dlaczego nikt mi nie powiedział, że oprócz nowoukochanych korali mam na szyi również nowoukochane turkusy?

Po chwili zastanowienia uspokoiłam samą siebie - turkusy zdobiły warstwę mego ciała tę pod golfikiem.

Obrazek jesienny

Miły Mój ciemnym zimnym świtem odsłania rolety i mówi do mnie: Kochanie, nawet nie patrz przez okno.
Ja na to odważnie i beztrosko: E tam... Nie ma strachu, bo mam oko nieuzbrojone.
Miły Mój poważnie: I tak nie patrz.

Wtedy zrozumiałam, że nadciąga faza jesiennienia listopadowego...

Jesienne zadumy

Kraków jesiennieje coraz bardziej, październik się kończy. To oznacza przejście w fazę jesiennienia listopadowego, które zaczęło się dziś. Szkoooda, bo faza listopadowa wiąże się z melancholią, smutkiem często nieuzasadnionym, z szaroburym niebem, błotem atakującym chodniki... Liście jeszcze wczoraj szeleściły, dziś weszły w fazę butwienia, kasztany znalazły sobie nowe domy, niektóre nawet znalazły pisane im zapałki ;-)) - jednym słowem: lekko nie będzie, ale jest kilka domowych sposobów, które pomogą nam dotrwać do wiosny ;-) Bo listopadowa faza jesieni to przecież także herbaty wszelakie sączone często w miłym towarzystwie, z sokiem lub miodem, to grzane wino pite zupełnie bezkarnie, to pierniki, które trzeba będzie upiec już niedługo, aby zdążyły zmięknąć, to przeglądanie zdjęć z wakacji albo innych dobrych czasów i ukochane swetry z dna szafy noszone tylko 'po domu'.

Poranki bywają trudne, ale jesienne poranki z fazy listopadowej należą do tych szczególnie trudnych. I najgorsze, że w tych jakże niesprzyjających 'okolicznościach przyrody' ledwo się człowiek obudzi, ledwo ostatecznie przegra z budzikiem, a już musi się skupić maksymalnie, żeby wstać z ciepłego łóżka właściwą nogą. Bo gdyby nie ta prawa noga u początku dnia, to jakżeby człowiek w ogóle opuścił swoje domowe zacisze?

Ja ostatnio utrudniłam sobie poranki jeszcze bardziej i to na własne (?) życzenie. Od jakiegoś miesiąca trwa bowiem program rozwoju osobistego p.t. codziennie do pracy w czymś innym. Skupianie się na właściwej nodze, to przy tym betka ;-)
Co do powyższego pytajnika...
Późnym latem, czyli w okresie powakacyjnego stresu, zostałam przyciśnięta do muru przez Nazwijmy-To-Czynniki-Nadrzędne w temacie służbowej garderoby. Że nuda, że powaga, że "pogrzebmy w rance patyczkiem", że "po co rozmawiać o czym innym, jak można porozmawiać o nowej spódniczce"... Atak odebrałam jako nieuzasadnione niczym harcowanie na polach mojej wolności osobistej, ale - pozostając przy nomenklaturze wojskowej - podjęłam rękawicę i 'weszłam w tę wojenkę'. Po cóż, ach po cóż podpuszczać Skorpiona? No, ale stało się... Zakupiłam moje ulubione 'nudne zestawy' (cytuję z przekąsem, a jakże) plus nieco dodatków w ilościach półhurtowych i narzuciłam sobie reżim - codziennie inaczej. Pognębienie nową fryzurą uznałam za dodatkowy niezamawiany bonusik.
Łatwo nie jest, ale jak już się obudzę w końcu, to cała ta absurdalna sytuacja nawet mnie bawi.
A harcownicy? ...wrócili do zagród.
Hmmm, jak to? Teraz, kiedy mogłyby się odbywać prawdziwe parady wojsk?

Mam nadzieję, że zostanie rozważone, zanim zapadnie decyzja o ponownym drażnieniu Skorpiona w jakiejkolwiek kwestii ;-))

23 października 2008

Obrazek z filharmonii

Tym razem jesteśmy w filharmonii na jednym z pierwszych wspólnych koncertów, orkiestra w całej okazałości, przy fortepianie Wybitny Solista, emocje rosną na widowni.
 
Miły Mój jednak zaczyna się wiercić. Jakieś miny robi, dziwne grymasy, nawet ciamknąć Mu się zdarzyło. Ja oburzona zerkam i w końcu półgębkiem proszę o spokój, wszak jesteśmy w filharmonii.

 
Miły Mój półgębkiem: Fortepian nie stroi.
Ja oburzona: Jak to: nie stroi? Tu pracują profesjonaliści. (w domyśle: kogo Ty tu chcesz poprawiać?)

 
Chwilę później Solista przerywa, wstaje od instrumentu, kłania się publiczności i mówi: Bardzo Państwa przepraszam, ale nie jestem w stanie zagrać dla Państwa tego utworu. Próbowałem zmienić skalę, żeby omijać niestrojące struny, ale się po prostu nie da tego zagrać... Potrzebuję wszystkich klawiszy.

 
W głowie dudniło mi: Szacun!!!, kiedy spojrzałam na Miłego Mego.