Ależ mnie cieszą tutejsze weekendy, cieszyłyby zapewne dużo bardziej, gdyby trwały dłużej, mijały wolniej i zdarzały się częściej ;-))
W sobotę piąta beczka trafiła w kącik przed kuchnią z boku domu, została napełniona ziemią z folii w garażu, po czym zasadziliśmy w niej pięć roślin tzw.
kangaroo paws (łapy kangura). Pięć roślin, bo każda jest przedstawicielką innej odmiany i ma kwiatostan w innym kolorze. Kolorowe końcóweczki są jakby aksamitne, o bardzo wyrazistych kolorach, a liście trochę przypominają cymbidia lub... irysy ;-)) Przy samej ziemi rozłożyły swoje liście małe (na razie) cukinie - trzymamy kciuki za kolejne podopieczne i z ciekawością patrzymy, co się stanie.
Poranny widok z kuchni po odkręceniu żaluzji jest teraz dużo przyjemniejszy ;-)
Wieczorem 'ogrzaliśmy kolejny dom', czyli odwiedziliśmy znajomych na parapetówce u nich. W ich przypadku przeprowadzka odbyła się po raz kolejny, ale nadarzającą się okazję należało wykorzystać ;-) Znów nie brakło ani wina, ani chętnych do zabawy, ani prezentów ;-))
Gospodarze zaproponowali nam wieczór gier i quizów, co sprawdziło się świetnie, wywołało wiele ataków śmiechu (kalambury górą!), ale i wzbudziło sporo emocji na granicy walki do ostatniej kropli krwi i przemożnej potrzeby obrony honoru drużyny za każdą cenę - hihihihi, jednak w wielu z nas czwartoklasista jedynie zasnął i drzemie ;-)
W niedzielę, znowu w towarzystwie, obspacerowaliśmy sporą część ścieżek w ogrodach botanicznych na wzgórzu Mount Lofty (zdjęcia ze szczytu pokazywaliśmy już przy okazji jednej z wypraw niedługo po przyjeździe).
W porze wczesnoobiadowej pozostali uczestnicy wycieczki odmeldowali się na wspólny obiad, a my - jeszcze nienasyceni i niedochodzeni - zrobiliśmy kolejne okrążenie wybierając tym razem inne, nieodwiedzone wcześniej ścieżki. Ohhhhh, było warto.
Dzień piękny, słoneczny, choć nadal nieco chłodny, ale wokół - festiwal wiosny - wspaniałe azalie i rododendrony (niektóre już przekwitły, niektóre dopiero się szykują), magnolie (raczej na początku kwitnienia dopiero) i sporo przykładów roślinności lokalnej - wspaniałe paprocie drzewiaste, imponujące wielkie eukaliptusy, wśród których wrzeszczą papugi i śmieją się kukubary, sporo ptactwa wodnego - m.in. kurki wodne i łabędzie.
Były też boronie w wersji dzikiej oraz sporo kwiatów mniej lub bardziej przypominających staroojczyźniane.
Alejka różana pokazała niestety, że pora nie ta ;-))
Zabawne, bo okazuje się, że jeśliby spytać Australijczyka, jakiego koloru są łabędzie, automatycznie odpowie, że
czarne. I jest to dla nich tutaj odpowiedź równie oczywista, jak dla nas:
białe ;-))
W drodze powrotnej wybraliśmy trasę widokową, sprawdziliśmy, że szykują się kolejne zbiory winorośli (oczywiście, wszystko w swoim czasie ;-) oraz daliśmy się oczarować panoramie, jaka roztacza się ze wzgórz nad Adelajdą, kiedy patrzy się w stronę oceanu i kiedy widzi się go na horyzoncie - wooooowww!
W domu powitał nas stęskniony Popiołek, spragnione rośliny i gar zupy, który pozwolił doczekać do kolacji przygotowanej po zasłużonej drzemce ;-)
Hahahaha, a co to będzie, jak trawa urośnie ;-))
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz