30 sierpnia 2009

Oficjalne przedstawienie

Nadszedł czas, kiedy możemy oficjalnie przedstawić nasz nowy dom - jego nazwa zjawiła się sama, jak to zwykle przy takich okazjach się dzieje. Dla nas ten dom nazywa się Lawendową Chatką, czyli The Lavender Cottage.
Nazwę podsunął zarówno charakter domu, jak i zastana kolorystyka, resztę podkreślimy sami ;-)

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka
Ze specjalną dedykacją dla Jednej z Czytelniczek kilka fotek z serca domu:
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

Na swoją kolejkę czekają doniczki z ziołami - na razie mamy dla nich wybrane nasłonecznione miejsce od strony ogrodu za domem, brak jeszcze 'korytka', w którym umieścimy doniczki.
Inne pomysły będziemy realizować stopniowo wraz z rozkwitem wiosny ;-)

Na zdjęciu powyżej po lewej stronie rozświetlone okno łazienki, po prawej - Męskie Królestwo zwane czule Socjalem. Zaglądam tam rzadko i czuję się jak gość ;-)

W tej chwili trwa tam kolejna konsultacja z serii nie międzymiastowych, nie międzynarodowych nawet, ale międzykontynentalnych! Najlepszy z Teściów udziela rad Najlepszemu z Synów, co zrobić, aby lodówka otrzymana w darze i przeznaczona do Socjalu zaczęła w końcu działać. Podczas transportu coś jej się ewidentnie odwidziało, a szkoda, bo Socjal bez lodówki to już zupełnie nie to samo ;-))

Końcówka zimy

Zima nie daje za wygraną - deszcz pada i pada, temperatura krąży w okolicach dziesięciu stopni, wiatr chyba trochę odpuścił, ale nadal jest chłodno - golfik, w którym żegnałam w czerwcu Owocówkę nadal ratuje mnie przed okrucieństwami pogody ;-)
We wtorek oficjalnie witamy tu wiosnę - nowy sezon widać już w większości sklepów i nie mówię o ciuchach, a raczej o ogrodach i wszystkim, co wiąże się ze spędzaniem czasu poza domem.

Mam nadzieję, że wkrótce pójdziemy do pracy, bo na razie mamy masę wolnego czasu, więc jeździmy po sklepach i zwozimy różne dobra ;-)

W ramach asymilacji Miły Mój zaopatrzył się w podstawowy sprzęt przydomowy każdego Aussie - stał się dumnym właścicielem wypasionego grilla zwanego tutaj BBQ ;-)
Miły dokonał wyboru BBQ, więc ja mogłam wybrać domowe meble - juuuuupi - kupiliśmy pierwsze cztery z serii, która podbiła moje serce i za około 5-6 tygodni powitamy je w naszym domu.

Przebojem tego tygodnia są jednak... nowe zwierzątka domowe ;-) Dom z ogrodem inspiruje do wdrażania ekologicznych rozwiązań, więc po serii rozważań, poszukiwań w Internecie i konsultacjach w sklepie założyliśmy koło domu Worm Farm, czyli dżdżownicową fabrykę kompostu i płynnego nawozu ;-) Taka szybsza i łatwiejsza wersja tradycyjnego kompostownika.

Opatentowany zestaw składa się z podstawy na nóżkach (z kranikiem), przykrywki i trzech tac pomiędzy nimi; dołączona jest oczywiście instrukcja oraz torfowy podkład dla dżdżownic, które kupuje się osobno - w plastikowym wiaderku i wypuszcza do farmy. Potem już łatwo - owocowo-warzywne odpadki z kuchni oraz inne dobra organiczne zanosi się domowym zwierzątkom na pożarcie, one jedzą, rosną, mnożą się i... produkują naturalny nawóz. Jasne, że wszystko trwa, ale na razie przeżywamy nasz nowy ekologiczny projekt z zapałem godnym neofity ;-)

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

27 sierpnia 2009

Odtajemniczanie ogrodu

Wiatr nieco zmienił kierunek, deszcz przestał padać i niebo się przetarło na błękitno. W związku z tym Miły Mój wstał bladym świtem i wyszedł na bój z zapuszczonym ogrodem. Ja obudziłam się sporo później i od razu usłyszałam pracujący sekator.

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

Drzewka i krzewy zyskały nowe kształty godne zadbanego ogrodu, a najśmieszniejszym przerywnikiem pracy Najlepszego z Ogrodników była... wizyta Bruce'a, który uporządkował ogród tuż przed tym, jak się wprowadziliśmy i który obiecał podrzucić w najbliższym czasie swoją wizytówkę, na wypadek gdybyśmy się zdecydowali zatrudnić fachowe wsparcie do walki z zaniedbaniami poprzedników. Bruce podobno rzucił fachowym okiem i zapytał, czy ma do czynienia z mężem Agnieszki (hehehehe, w domyśle: czy Miły Mój to aby nie jakaś ogrodnicza konkurencyjna firma, która przejęła jego niedoszłą fuchę ;-). Kiedy Miły potwierdził, Bruce pokiwał głową ze zrozumieniem i podsumował, że pewnie jego pomoc potrzebna już nie będzie... ;-)

Po trzech godzinach ciachania pojemnik na zielone odpadki był pełny, a w rogu tuż przy garażu wypiętrzyła się zielona góra, z którą jutro pojedziemy do punktu oddawania takich zieloności.

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

Podsumowaniem dzisiejszych prac ogrodniczych było sikanie środkiem chwastobójczym pasa międzydrzewkowego wzdłuż płotu oraz ścieżki, podjazdu i płytek koło domu. Zabawne, bo z podobnym środkiem przyjechali panowie z gminy i osikali chodniki i krawężniki od strony ulicy. Nie tylko my czekaliśmy na przerwę w deszczu ;-)

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

W nagrodę zaproponowałam pyszny lunch (ależ mnie cieszą kolejne skarby rodem z Owocówki, które stopniowo wydobywamy z pudeł ;-), po którym pojechaliśmy pooglądać nasze przyszłe meble ;-) Po starciu z brutalną rzeczywistością (czym się różni cena oglądana na metce od rachunku, który trzeba zapłacić;-) wróciliśmy do domu z... wkładkami do szuflady na sztućce ;-))

Od Kulinaria

Tym razem, w ramach pocieszenia, zaproponowałam obiad, a Miły Mój dokończył przygotowywanie dolnych szafek na wjazd garów. Górne szafki czekają na szmaragdowy komplet, dolne - na gary, która to akcja pozwoli odzyskać blaty kuchenne dla sprzętów kuchennych ;-))

Od Kulinaria
Od Lawendowa Chatka

Po zakończeniu akcji kuchnia będzie można w końcu pojechać na zielone zakupy - juuuupi.

25 sierpnia 2009

Udomawianie przestrzeni

Trwają prace w środku. Powstaje kuchnia - górne szafki mają już wyklejone półki - może wjeżdżać szmaragdowy komplet oraz kubki i filiżanki. Zawiasy dokręcone, drzwiczki wyrównane, wszystko się ładnie zamyka i otwiera. Kolejny etap to dolne szafki, gdzie trafi najpierw 'wykładzina', a potem gary.
Ekspres do kawy zyskał nowoojczyźnianą wtyczkę, zakupiliśmy także tutejszą kawę (dwie wersje smakowe do przetestowania ;-) Pozostałe wtyczki czekają na użycie w kolejnych staroojczyźnianych sprzętach.

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Pralka i suszarka przetestowane - suuuper zakupy. Lodówka też dzielnie pomieściła typową porcję zakupów spożywczych ;-)

Ogród na razie czeka na swą kolej, bo niestety popsuła się pogoda. Zima postanowiła pokazać, że jeszcze nie minęła - zaliczyliśmy drugi dzień z temperaturą około 10 stopni, z porywistym zimnym wiatrem i nieprzyjemnym deszczem - super, że pada, bo tu wody nigdy nie za dużo, ale żeby chociaż nie było tak zimno...
Warunki na zewnątrz na razie wykluczają użycie środka chwastobójczego - musi przestać padać deszcz, bo inaczej środek zostanie wymyty.
W związku z powyższym moje wyczekane zielone zakupy jeszcze się nie odbyły - buuuuu...

Mieliśmy dzisiaj wirtualnego Gościa - dzięki Skype Nasza Mama przespacerowała się z nami po nowym domu. Bardzo miłe odwiedziny (i można nie mieć ciasta ;-).

23 sierpnia 2009

Nowy dom zamieszkany

W piątek późnym popołudniem Najmilszy z Mężów zadecydował, że czas jechać do nowego domu i zamieszkać w nowym miejscu. Zabraliśmy rzeczy, które Volvik dzielnie pomieścił w swym wnętrzu i pojechaliśmy. Ahoj, Przygodo!

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

Po tygodniu obfitującym w wydarzenia i emocje, energii wystarczyło nam już tylko na wyniesienie rzeczy z samochodu, na ubranie nowej sofy w pokrowce i uzupełnienie jej świeżo wypraną pościelą, na megaszybką herbatkę i marsz do łóżka, by wyśnić swój pierwszy sen na nowym miejscu.
Miły Mój zasnął błyskawicznie, a ja leżałam wsłuchując się w nowy dom i nowe sąsiedztwo; sen przyszedł nad ranem, ale nie było w nim nic wartego zapamiętania...

W sobotę wróciliśmy na Sandison na ostatnie porządki i pożegnalne kiwnięcie głową, a w drodze powrotnej odebraliśmy ze sklepu zakupione już parę tygodni temu rowery. Tak jak my czekały na nowy dom, bo wtedy obiecaliśmy je odebrać ze sklepu.

Po południu przyjmowaliśmy pierwszych gości. Przy okazji przeprowadzki zjawił się niezawodny Łukasz B. ze swoimi Pięknymi Paniami, wpadła też Dorota z Dwójką Przystojniaków ;-)
Dom ciągle pełen zamieszania, rzeczy czekają na swoje miejsca w poszczególnych pomieszczeniach, trwają porządki, instalacje i drobne przeróbki, ale miejsce już roztacza swój czar ;-))
Nowy dom ma już swoją nazwę, ale na razie jej nie zdradzę - poczekam aż będzie wiadomo, skąd nazwa się wzięła ;-))

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

Opadły już emocje po zamieszaniu związanym z tropieniem i odbijaniem naszych paczek. Sporo nerwów, smutnych rozczarowań brakiem profesjonalizmu... - te wysokie koszty przesłania jednak ogromna radość, że oto spory kawałek naszego dotychczasowego życia został przeniesiony i zaczyna się wtapiać w nasze nowe życie i naszą nową ojczyznę. Ze ściany uśmiecha się anioł - ulubiony prezent ślubny, w kącie prawie mruczą drewniane koty, nad kominkiem wśród stada innych stoi srebrny słonik wskazując trąbą słońce za oknem, walizki leżą już puste na półkach w szafie.

Kuchnia to ambitny plan na nowy tydzień, bo szafki i szuflady wymagają sporej porcji pracy - czyszczenia, wyłożenia półek nową wyściółką i regulacji zawiasów.

Od Lawendowa Chatka

20 sierpnia 2009

Odbiór rzeczy wysłanych z Polski drogą morską

Po około ośmiu tygodniach od wysłania rzeczy z Polski drogą morską należy pojechać do Wydziału Celnego (Customs House Port Adelaide) i pokazać dokumenty, które polski przewoźnik powinien wysłać do nas pocztą. Należy mieć ze sobą paszporty, listę wysłanych rzeczy oraz wypełniony formularz B534 (dostępny na stronie urzędu celnego).

Następne miejsce do odwiedzenia to AQIS Regional Office (w Adelaide niedaleko za IKEA, na tej samej ulicy).
Tu pokazujemy dokumenty opieczętowane w Customs House i umawiamy się na sprawdzenie naszych paczek. Aha: trzeba mieć ze sobą kartę kredytową, bo opłatę wstępną płaci się od razu - uwzględnia ona przygotowanie dokumentów oraz pierwsze pół godziny pracy urzędnika dokonującego inspekcji paczek - jeśli ten czas zostanie przekroczony, trzeba wrócić do biura i dopłacić resztę.

Warto mieć też ze sobą 'sprzęt' do rozpakowywania paczek, bo płacimy za czas, a obowiązkiem urzędnika z AQIS nie jest rozpakowywanie paczek, tylko kontrola ich zawartości.


Z naszych doświadczeń wynika, że osoba posiadająca powyższe informacje jest w stanie załatwić całą sprawę w czasie niepłatnych trzech dni w magazynie ;-))

Nowy dom - kolejny krok

Przeprowadzka niby trwa, choć dziś do południa popychaliśmy sprawy paczek w porcie, a potem przyglądaliśmy się montażom. Do nowego domu dojechał dziś ze starego tylko odkurzacz ;-)

Wysyłka rzeczy z Polski obfitowała w przygody i emocje aż do ostatniej chwili, ale tu niestety nie jest inaczej...
Mimo obietnic ze strony przewoźnika z Polski, nikt się z nami nie skontaktował w sprawie odbioru naszych rzeczy z portu, więc sami zaczęliśmy dzwonić i ustalać, gdzie rzeczy są oraz jak i skąd je możemy odebrać.
Najpierw zadzwoniliśmy do Polski, gdzie 'nasz pan' niestety przebywa na urlopie, a pani, która z nami rozmawiała bez ceregieli odesłała nas do firmy w Australii, bo 'przewoźnik z Polski wysłał rzeczy zgodnie z umową', czyli w domyśle - już nie jesteśmy ani ich klientami, ani ich kłopotem i mamy sobie radzić sami. Namiary na firmę w Australii mamy sobie również znaleźć sami (wbrew pozorom nic jednoznacznie nie wynika z otrzymanych od polskiego przewoźnika dokumentów! Znalazła się tam tylko jedna żółta karteczka Post It z adnotacją - dokumenty uprawniające do odbioru rzeczy w porcie).
W dokumentach po stronie australijskiej wymieniona jest firma z główną siedzibą w Sydney, więc zadzwoniliśmy do nich - pierwszy pan - super kompetentny, mimo jakiegoś zamieszania w papierach odnalazł nasze paczki, podał nam numer referencyjny sprawy i obiecał, że przekaże sprawę do docelowego agenta. Docelowy niestety okazał się dużo mniej kompetentny, jakiś taki tajemniczy i nękany przez dziwne kłopoty natury technicznej - ani on skutecznie nie mógł do nas wysłać maila, ani te ode mnie rzekomo do niego nie dochodziły... I tak mijały dni...

Tu przeskoczę spory kawał zmarnowanego czasu aż do wczoraj, kiedy to po południu sami pojechaliśmy w stronę portu poszukać naszych rzeczy.
Najpierw AQIS - kwarantanna, skąd miła pani wysłała nas, wyposażonych w mapkę i wskazówki, do Wydziału Celnego (AQIS jest dopiero drugi w kolejności, więc powiedziała nam przed odjazdem do zobaczenia).
Tam los się do nas uśmiechnął i wstawił w zasięg wzroku niejakiego Granta. Grant obejrzał nasze dokumenty (na wstępie zapytał o numer kontenera, którego nie mogłam znaleźć w dokumentach, po czym... sam też go nie znalazł), a jego ciekawość rosła, w miarę jak przeszukiwał bazę danych.
Następnie zaczął dzwonić: najpierw do naszego agenta w Sydney, który przede wszystkim się zdenerwował z powodu naszej samodzielności i być może z tego zdenerwowania... podał zły numer kontenera, w którym rzekomo były nasze dwie zaginione palety, a potem do firm w Adelajdzie, które zwykle rozpakowują kontenery i przewożą do swoich magazynów. Grant podejrzewał cztery firmy i... trafił za drugim razem, ale telefonów wykonał dużo dużo więcej, bo okazało się, że od agenta z Sydney poziomów podzleceń między firmami było... sześć. I za każdym razem kolejny rozmówca się dziwił, dlaczegóż to my nic nie wiemy i że to dziwne, że nikt do nas nie zadzwonił...

Podsumowując: dzięki pomocy, życzliwości i kompetencji Granta, dzięki jego pozycji zawodowej i znajomości właściwych osób już po godzinie (!) wyjaśniania tajemniczych zakrętasów rzeczy się znalazły w jednym z magazynów, dokumenty zostały podbite jako załatwione w Wydziale Celnym, a my dostaliśmy kartkę ze wskazówkami na kolejny dzień: mamy jechać do AQIS, aby dokonać inspekcji z urzędnikiem z kwarantanny, a potem do magazynu, gdzie są nasze rzeczy, do konkretnej osoby, której imię i numer telefonu Grant napisał nam na tej samej kartce, po wcześniejszej rozmowie z tą osobą. Dla pewności dodał swój numer telefonu, abyśmy zadzwonili, jak coś się znowu popląta.
Uśmiech Granta mówił więcej niż słowa, które niedopowiedziane do końca nie przekroczyły linii poprawności politycznej, trochę udało nam się podsłuchać w fazie poszukiwań prowadzonych w głębi biura za przepierzeniem, gdzie siedzieli inni pracownicy...
Nie wyobrażam sobie, co by było, gdybyśmy te telefoniczne poszukiwania mieli prowadzić sami, a gdybyśmy się zdali na agenta z Sydney, to spełnilibyśmy przede wszystkim jego oczekiwania (opłata za usługi) i pewnie sporo zapłacili za usługi podzlecone (bezpłatnie rzeczy przechowywane są w magazynie przez pierwsze trzy dni po wejściu do portu, potem płaci się za każdy dzień składowania).
Na jutro mamy umówioną inspekcję rzeczy w magazynie odnalezionej przez Granta firmy (pan z karteczki) z urzędnikiem z AQIS, gdzie byliśmy dzisiaj rano i to załatwiliśmy. Inspekcja mogła się odbyć dziś, ale my ją przełożyliśmy na jutro ze względu na umówione wcześniej montaże w nowym domu.

Końcowy wynik całej akcji (oraz wystawione rachunki) zobaczymy (mam nadzieję) jutro, ale z dotychczasowych doświadczeń wynika, że osoba posiadająca powyższe informacje jest w stanie załatwić całą sprawę w czasie niepłatnych trzech dni w magazynie ;-)) Zainteresowanych odsyłam do Notesu ;-))

Kiedy wyszliśmy z AQIS zadzwonił do nas pan, który za kilka godzin miał nam przywieźć lodówkę. Zadał kilka pytań i... wywołał zamęt, bo lodówka w kuchni zmieści się, a jakże, tyle że... przez żadne drzwi nie da się jej przecisnąć do wnętrza domu - yyyyyyy... Moje szczęście, że lodówkę kupowaliśmy we dwoje z Miłym Mym ;-))
Nasz Domowy Manager d/s Logistyki i Spraw Technicznych z Zawiłymi na Czele wymyślił, że należy... rozmontować przesuwne drzwi od strony ogrodu. Popędziliśmy zatem najpierw do sklepu, by na żywo po raz kolejny zmierzyć lodówkę, a potem do innego sklepu po sprzęt do demontażu i ponownego montażu ;-)
Tym sposobem jesteśmy lżejsi o pewną sumkę, ale za to w/w Manager ma do swej dyspozycji Rolls Royce'a wśród wiertarek oraz nitownicę (wyobraźcie sobie mnie w tym sklepie między półkami w roli tłumacza ;-)) jasne, że nity należą do podstawowego słownictwa, prawda? ;-))

Efekt - lodówka stoi w korytarzu obok kuchni (co w sumie okazało się lepszym rozwiązaniem), a ponownie zamontowane drzwi działają w pełni jak powinny, zamiast tak jak wcześniej ;-)

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

Drugi montaż przebiegł bez niespodzianek. Mnie urzekło najbardziej urocze zestawienie napisów na sprzętach, które jechały na przyczepce. Nazwa znakomitej firmy, a tuż obok mniej więcej tej samej wielkości czcionką wypisane na kartce moje nazwisko ;-)

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Poznaliśmy dziś kolejną sąsiadkę - Julię, po czym zafundowaliśmy sobie nagrodę za dzisiejsze postępy w postaci noodle box na Jetty Road.
W głowach mamy jedno: to będzie fajowy dom ;-))

18 sierpnia 2009

Nowy dom

Umowa podpisana = dom został wynajęty.

Ruszył przewóz rzeczy: na miejscu stoi już stół i krzesła oraz 'imprezowa' lodówka, która czeka na włączenie w czwartek. Jutro dzień podłączenia prądu. W czwartek umówione dwie instalacje ;-)
Gorzej, że rzeczy, które już wpłynęły do Adelajdy, utknęły w porcie i nie wiemy jeszcze, kiedy uda się je stamtąd odebrać. Agent zapowiedział beztrosko, że ta operacja może potrwać nawet do dziesięciu dni (!!!), a my w pełni wyposażone mieszkanie opuszczamy... w piątek. Czyżby czekało nas żywienie się poza domem??? Mamy obecnie wyciskarkę do cytrusów, dwie miski, chochelkę, wirówkę do sałaty i lampki do wina ;-), reszta w pudłach w porcie ;-)

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Dziś miłą niespodziankę zrobili nam Panowie z firmy ogrodniczej, którzy na zachętę i na dzień dobry (tym razem opłaceni przez właściciela domu) zrobili porządek z zaniedbanym ogrodem. Porządek nie potrwa jednak zbyt długo, jeśli ta sama firma (już opłacona przez nas ;-) nie wkroczy znowu: nie zrobi porządku z rozszalałymi chwastami (coś a'la Randap) i nie nadsypie mieszanki kory i kompostu na sporym kawałku wzdłuż płotu, gdzie rosną drzewka i krzewy (słowem: na obszarze poza chodnikiem i trawnikiem ;-). Hmmmm...

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

17 sierpnia 2009

O czym szumią eukaliptusy

Rozpoczęliśmy nasz ostatni tydzień na Sandison Terrace (Ulica Pełna Piasku? Piaszczysta? ;-) - ehhhh, aż się nostalgicznie robi: pierwszy etap życia w nowej ojczyźnie dobiega końca...
Kalendarz gęsto zapisany obiecuje nam tydzień pełen emocji. Emocje zresztą nie opadają już od jakiegoś czasu, ale dni przed nami aż się proszą o komentarz: będzie się działo ;-)

Zapowiada się sporo pakowania i, oby, sporo więcej odpakowywania. Podwójna porcja sprzątania, której pierwsza faza (czyli Sandison Tce) będzie lekką rozgrzewką...
Niestety, dosyć dużo w układzie kalendarza zależy od szybkości działania polskich banków, a w tym temacie doświadczenia mamy jak najgorsze. Pieniądze gdzieś tam marudzą po drodze, a tu czeka misternie ułożony plan: uregulowanie rachunku w określonym czasie zagwarantuje montaż w umówionym dniu - jeśli montaż się opóźni, nie będziemy mogli korzystać z potrzebnych urządzeń od razu - wrrrr...
Najprzyjemniejsze jest jednak oczekiwanie i plany, które kłębią nam się w głowach, wielokrotnie już testowane "udomawianie" nowego miejsca, co obydwoje z Miłym Mym lubimy.

Pogoda się waha. Ostatnio rozpisywałam się o nadciągającej wiośnie, której oznaki widać coraz wyraźniej i których to oznak jest coraz więcej, ale słońce ostatnio trochę kaprysi - grzeje coraz mocniej, ale zasłania się chmurami, które układa na niebie nieprzyjemny wiatr - zimny, porywisty, przenikający do głębi.

Od Zdjęcia Bloggera2


Wczoraj właśnie w tym przenikliwym wietrze odbywaliśmy nasz spacer.
Pierwszy punkt programu to jak zwykle ocean - piękne widowisko, spore fale z gęstymi grzebieniami, gnane przez wiatr wiejący prosto na nas, spora grupa surferów, z których kilkorgu udały się krótkie przejażdżki - fala widać obiecująca, ale jeszcze nie ta ;-)) Za to widzów pstrykających fotki było kilka razy więcej niż surferów ;-))

Kolejnym punktem programu były (uwaga: znak, że się asymilujemy ;-)) lody. Jak zwykle pyszne, ale jedzone pod wiatr, połykane wraz z haustami powietrza wwiewanego prosto do gardła, były sporym wyzwaniem ;-))
Miły Mój w ramach asymilacji poprosił również o tutejszego gofra - całe szczęście, że solo, bo była to chyba pierwsza i ostatnia próba - tutejsze gofry robione są na tutejszą miarę - z zupełnie innego ciasta - megaciężkie, tłuste - "solidne" ;-) Serwowane są z lodami, bitą śmietaną i syropami, co już zupełnie przerasta możliwości niezasymilowanych przybyszów ;-)) Jedyna pociecha - są mniej więcej o połowę mniejsze niż te, które pamiętamy ze starej ojczyzny ;-))

Dzisiaj ocean pokazał, jakie są skutki działania wiatrów takich, jak ostatnio. Ocean jest brunatny na szerokość mniej więcej do połowy molo - woda niesie sporo piasku, na brzegu widać grubą warstwę wyrzuconych wodorostów wśród których buszują w poszukiwaniu skarbów zarówno mewy, jak i spacerowicze - ptaki szukają smakowitości, a spacerowicze zbierają muszle wyczyszczone przez wodę i ptaki.

Przyniosłam dziś do domu atlas ptaków, do którego dołączono specjalny notes, który można zabierać na wycieczki - w tabelach zapisuje się obserwowane gatunki, miejsce obserwacji, datę i czas oraz warunki pogodowe i lokalizację (ciekawe, czy kiedyś osiągniemy ten etap? ;-).
O atlasie myśleliśmy już od jakiegoś czasu, bo ptaków jest tu cała masa, a my na razie odróżniamy gołębie, pelikany i... papugi (zwłaszcza od nie-papug), ale nie żebyśmy znali poszczególne gatunki i umieli je nazwać, tym bardziej po angielsku.
A ptaki bardzo łatwo jest tu obserwować - nie tylko jest ich dużo i są dość hałaśliwe, ale i podlatują na tyle blisko, że da się im przyjrzeć.

13 sierpnia 2009

Wynajem nieruchomości

Większość właścicieli korzysta z pośrednictwa agencji nieruchomości - podpisują stosowne dokumenty i od tej pory nad wszystkimi sprawami związanymi z wynajmem czuwa agent. Do właściciela wpływa ustalony czynsz, a z lokatorami kontaktuje się (jeśli trzeba) pracownik agencji. Prawo (The Residential Tenancies Act 1995) reguluje sprawę kaucji: do kwoty czynszu 250 AUD za tydzień kaucja wynosi 4 x czynsz, powyżej - 6 x czynsz tygodniowy. Wpłacone pieniądze trzymane są na specjalnym funduszu (The Residential Tenancies Fund) i zwracane po wygaśnięciu umowy, przeprowadzeniu inspekcji i potrąceniu należnych zwrotów za rzeczy zniszczone lub zużyte (szczegóły potrąceń także reguluje prawo!), a określone instytucje rozstrzygają powstałe spory i różnice zdań.

Ogłoszenia można znaleźć na wystawach poszczególnych agencji, na ich stronach internetowych oraz na ogólnoaustralijskiej stronie dotyczącej nieruchomości w sekcji Wynajem.
Na stronie publikowane są ogłoszenia wszystkich agencji nieruchomości w Australii, a osoby zainteresowane mogą wyszukiwać to, czego poszukują określając konkretne parametry.
Nieruchomości do wynajęcia są krótko opisane, kontakt do agencji (często do konkretnego agenta) umieszczony jest tuż obok. Najczęściej w treści ogłoszenia można przeczytać, kiedy dom będzie otwarty do inspekcji. Zwykle jest to 15 minut, czasem pół godziny. Niekiedy umieszczona jest prośba, aby skontaktować się z biurem i umówić na oglądanie danego miejsca.

Znalezienie odpowiedniej nieruchomości wymaga czasu, bo na inspekcję przychodzi zwykle kilka, czasem kilkanaście osób. Zainteresowani odbierają od agenta formularz.

Wypełniony formularz składa się w biurze i traktowany jest on jak oferta w przetargu. Wpisuje się dane dotyczące ewentualnych wynajmujących - imiennie dla każdego, w osobnej części. Formularze różnią się w zależności od agencji, ale najważniejsze dane to te służące do identyfikacji, informacja o zatrudnieniu i dochodach (!), kontakty do osób udzielających referencji - jest to zwykle poprzedni wynajmujący, obecny pracodawca oraz niespokrewnione znajome osoby mieszkające na stałe w tym samym mieście.
W formularzu znajdują się również pytania o samochód/samochody, jakie będą trzymane na posesji oraz o zwierzaki (ile, jaka rasa, jaki wiek, płeć, czy są wysterylizowane oraz czy mają mikroczip lub inny numer identyfikacyjny).

Jakie podpowiedzi usłyszeliśmy od znajomych osób?

- Poszukiwania warto rozpocząć kilka tygodni przed datą, kiedy wygasa nasz obecny wynajem.
- W aplikacji można spróbować 'zagrać ceną' tzn. zaproponować czynsz wyższy niż w ogłoszeniu.
- Można powiedzieć, że jest się zainteresowanym wynajmem na dłuższy okres, nawet jeśli agent narzuca umowę na okres 12 miesięcy.
- Warto porozmawiać z agentem w czasie inspekcji starając się wywrzeć i utrwalić pozytywne wrażenie o sobie, wykazać zainteresowanie, zapytać, kiedy i w jaki sposób przekazać aplikację, jak długo potrwa jej rozpatrywanie itp.
- Warto powiedzieć, że się dba o czystość (najlepiej wtrącając słowo: Polak), bo wieeeeelu lokatorów nie uważa dbania o miejsce wynajęte za rzecz oczywistą, a Polacy jako lokatorzy mają tu dobrą opinię ludzi solidnych i czystych ;-) Jeżeli przy domu jest ogród, można dodać, że i o ogród zamierzamy zadbać, bo wielu lokatorów zostawia sprawy samym sobie i... powstaje dżungla ;-)
- Złota rada: my do naszej aplikacji dołączyliśmy rodzaj listu motywacyjnego - kim jesteśmy, skąd, jakimi jesteśmy lokatorami, parę słów o naszym supergrzecznym kocie itp. Odpowiednio napisany wzmocni dobre wrażenie ;-))

Drugi miesiąc przeszedł stępa ;-))

Meldujemy się po dłuższej przerwie z bilansem sumującym dwa miesiące pobytu.

Wiosna coraz bliżej, w powietrzu ewidentnie czuć radość zmian, temperatura wzrosła, głównie w dzień (kiedy słońce na nas świeci, czujemy je już całkiem całkiem po nowoojczyźnianemu ;-), ptaki drą się, ćwierkają i wydają wszelkie właściwe sobie odgłosy bardzo głośno i z zapałem (zwłaszcza rano, kiedy człowiek chciałby dospać), wszędzie latają dwójkami, koty za oknami też się drą i też wniebogłosy, deszcze odchodzą w zapomnienie, budzą się też rośliny - widać coraz więcej kwiatów oraz nowe liście na wielu roślinach; został jeszcze wiatr od oceanu (ziiiimny).

Zajęcia domowe ograniczają się do załatwień przeróżnych, szkoły Męża Najmilszego, szukania pracy i tych właściwych turystom - spacerowania, jeżdżenia, poznawania miasta i okolic oraz smaków, kolejnych odwiedzin u Popiołka.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Wspominaną wcześniej pracę Miłego Mojego udało się niestety zapeszyć - radość trwała trzy tygodnie, po czym boss podsumował koszty i stwierdził, że... nie stać go na kolejnego pracownika. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zarabianie kasy. Na szczęście zostało doświadczenie, kontakt i obietnica najlepszych referencji...
Moje poszukiwania też jeszcze nadal trwają, ale weszłam w ich - mam nadzieję - przedostatnią fazę. Mam znakomitego mentora, z którym regularnie się spotykam - przeglądamy i ulepszamy moje dokumenty oraz opracowujemy optymalną strategię szukania pracy. Efekt? Jestem zarejestrowana w dwóch agencjach rekrutujących, odbyłam tam pozytywne interview oraz wysoko zaliczyłam testy komputerowe. W przyszłym tygodniu mam spotkanie w trzeciej agencji i to będzie już chyba wystarczający komplet. Nadchodzi mam nadzieję czas spotkań z potencjalnymi pracodawcami.

Szkołę Miły Mój chwali sobie bardzo. Ze względu na pracę zaczął studiować w trybie dla pracujących, czyli dwa razy w tygodniu po trzy godziny. Z racji tego, że pracy już (chwilowo) nie ma, chodzi do szkoły na dodatkowe godziny, które spędza przy komputerze ze szkolnym programem edukacyjnym. Program przypomina popularne programy językowe do samodzielnej nauki języka, ale ten szkolny bardzo Miłemu odpowiada i wydaje się pasować do Jego sposobu uczenia się i przyswajania wiedzy. Szkoła oferuje też nieźle wyposażoną bibliotekę, a dyżurujący nauczyciel poświęca swój czas każdemu, kto o pomoc poprosi w czasie, kiedy uczy się sam w bibliotece.
Ja zapisałam się do biblioteki w naszej gminie (council), zamówiłam górę książek i stopniowo je połykam. Zaskoczyła mnie pozytywnie ilość dostępnych w bibliotece nowości - praktycznie prosto z oglądania półek w księgarni można przejść do zamawiania danych tytułów w bibliotece. Poza książkami są DVD oraz audiobooki, komputery z dostępem do Internetu, bieżąca prasa do wglądu i - płatne - drukarka oraz ksero. Biblioteka pełni też częściowo rolę ośrodka dla lokalnej społeczności: uczniowie mają tu indywidualne douczanie oraz pomoc przy realizacji trudnych dla nich partii materiału, pomoc przy odrabianiu zadań, czy nadrabianiu zaległości. Mamy z maluchami spotykają się na wspólne zabawy korekcyjno-ruchowe, ze śpiewaniem, grami i pląsami ;-), starsi mają swoje kółka dyskusyjne.

Miły Mój kontynuuje swoje pokerowe hobby i regularnie grywa w turniejach w lokalnym klubie raz w tygodniu. Chodzi tam sam, rozmawia z poznanymi osobami, czyli nie tylko rozwija swoje umiejętności językowe, ale i realizuje networking - tutaj to, kogo się zna, stanowi ogromny potencjał, który procentuje, gdy szuka się pracy, miejsca do wynajęcia, dostawcy określonych usług itp itp.
Kolejne hobby Miłego Mego to squash oraz - planowany - golf.
Ja zostałam 'przymuszona', by zapisać się do klubu sportowego, no więc chodzę teraz na siłownię oraz różne grupowe zajęcia fitness. Mam też (hihihi) Osobistego Trenera, który w czasie umówionych półgodzinnych zajęć urządza mi taki wf, że potem ledwo do domu trafiam... Mam nadzieję, że forma się jednak pojawi i że za jakiś czas spokojnie będę mogła zakładać czerwony podkoszulek bez obawy, że jego kolor zlewa się z kolorem mojej twarzy... Na razie bywa strasznie ;-))
W sklepie na zapleczu nasze nowokupione rowery czekają aż się przeprowadzimy i wtedy je odbierzemy.
Obydwoje z Miłym Mym już się cieszymy na te wycieczki, co przed nami, zwłaszcza, że niedawno do grona rowerzystów dołączył Janis!!! Fantastyczna lekcja na nadoceanicznym deptaku zaowocowała tym, że Janis do domu wrócił sam, a Najlepszy z Nauczycieli mógł kapkę odetchnąć po tym, jak to się wcześniej solidnie nabiegał ;-))

Odwiedziliśmy po raz drugi Melbourne i naszych znajomych, Alę i Wojtka, oraz Popiołka. Znajomi obiecują rewizytę, a Popiołek ma się zdrowo i dzielnie. Najnowsza wiadomość to wizyta u weterynarza z powodu złapanego przez Popiołka kataru. Weterynarz jednak zadzwonił do nas zaraz po badaniu i uspokoił, że nic groźnego się nie dzieje i że katar długo nie potrwa... Oby...

Czas mija, a my zbieramy kolejne dowody na to, że nowa ojczyzna to fajowe miejsce do życia dla nas i nadal (odpukać!!!) jeżeli coś nas porządnie wkurza to są to... załatwienia i kontakty ze starą ojczyzną. Koszmar!!!
Pierwsze miejsce w rankingu stracił Citibank na rzecz obecnego lidera, czyli Banku ING. ING doprowadziło nas ostatnio do totalnego megawrzenia, w powietrze poleciały stada wyrazów koniecznych do wykropkowania, ale za to podjęliśmy decyzję, że tak dalej być nie może i że wyprowadzamy się z hukiem - tym Państwu już dziękujemy!!!!!!!

Czas wynajmu naszego mieszkania z programu rządowego to nieprzekraczalne 12 tygodni, termin ten mija 4 września.
Od początku sierpnia zabraliśmy się zatem poważniej za szukanie nowego miejsca do wynajęcia. Wcześniej Miły Mój regularnie przeglądał witryny z ogłoszeniami agencji nieruchomości, na bieżąco czytaliśmy dodatki na ten temat w gazetach.
Etap drugi to było przygotowanie listy i odwiedzenie wybranych miejsc.

Czar dzielnicy Glenelg trwa. Mamy sentyment do tych okolic, najlepiej je znamy, mamy tu już swoje ulubione miejsca, lokalny bank, sklepy, bibliotekę, trasy spacerowe itd itd. Nie jest to niestety miejsce tanie, ale plaża jest piękna, i molo takie nam bliskie, i Jetty Road tak się miło kojarzy... Poza tym łatwo i wygodnie dojeżdża się do City - autobusami, ale i tramwajem.
Znaleźć miejsce niby łatwo, bo ofert sporo, ale w większości miejsc nie chcą słyszeć o Popiołku. Zwierzaka z definicji nie można trzymać w większości budynków wielomieszkaniowych, ale i właściciele wolnostojących domów bardzo często w ogłoszeniu kategorycznie wykluczają sierściastych ulubieńców.
W słoneczną sobotę obejrzeliśmy dwa miejsca... Obydwa przerażająco zaniedbane, klaustrofobiczne, ciemnawe i mało zachęcające... W drugim na dodatek na miejscu okazało się, że z kotem nie ma mowy i jeszcze agentka popatrzyła na nas jak na UFO, kiedy ją o zwierzaka spytaliśmy.

W niedzielę obejrzeliśmy dom, który spodobał nam się już na zdjęciu w Internecie i który w sobotę obejrzeliśmy sobie z samochodu. Okrutnie zaniedbany, ale drzemie w nim potencjał - dom jakoś tak do nas od pierwszego wejrzenia zaemanował odpowiednią aurą ;-) Agent potwierdził, że Popiołek jest mile widziany, a my postanowiliśmy zrobić co się da, aby ten dom wynająć. Na nasze szczęście współoglądający w większości zrejterowali i podejrzewaliśmy, że kontrofert nie będzie zbyt wiele.
Dla spokoju sumienia pojechaliśmy obejrzeć jeszcze jedno miejsce - całe szczęście, że okazało się drogie, bo mielibyśmy dylemat ;-)) Dom nie bliźniak, tylko trojaczek, patrzący oknami na ocean... Nie dodam nic więcej - powtórzę tylko - drogi! Poza tym, jako trojaczek zapewnia mniej prywatności i na zewnątrz ma marne skrawki w porównaniu z poprzednio odwiedzonym ogrodem.

I tak oto doszliśmy do deseru, czyli naszego megasukcesu: po obejrzeniu czterech miejsc i złożeniu jednej oferty zostaliśmy wybrani i zaproszeni do podpisania umowy!!! ;-))
Wynajmowaniu mieszkań poświęciłam osobny post, tu chciałam tylko podkreślić, że jesteśmy ogromnie wdzięczni sporej grupce życzliwych osób, które przekazały nam bardzo pomocne rady oraz udzieliły super referencji.
Najcieplejsze podziękowania należą się Łukaszowi B., któremu już je przekazaliśmy, ale tu postanowiłam wpisać na wieczną-rzeczy-pamiątkę ;-))

W najbliższy wtorek podpisujemy umowę wynajmu i od 19 sierpnia rusza nasza nowa faza mieszkania w nowej ojczyźnie. Przeprowadzamy się do domu z ogrodem, gdzie niedługo dołączy do nas Popiołek, a być może jeszcze ktoś ;-))

W tym tygodniu do portu w Adelajdzie wpłynął pewien statek, na pokładzie którego są i nasze pudła z rzeczami wysłanymi w czerwcu. Dokumenty potrzebne do odbioru już są prawie skompletowane, sprawę pilotuje Nathan, a my mamy nadzieję, że wszystko ładnie się poskłada w czasie i wedle potrzeb.