1 grudnia 2013

Kolejny Projekt: Wyprowadzka

Najpierw, jak to zwykle u nas bywa, powstał Plan pt. Wyprowadzka z Lawendowej Chatki - zbliżały się cztery lata w nowej ojczyźnie, czyli szansa na obywatelstwo, we wrześniu kończył się kolejny kontrakt i cztery lata w Chatce, od kilku miesięcy działy się rzeczy zmierzające do tego, byśmy się przeprowadzili do Swojego Domu.

Mówiliśmy wtedy tak:
Czy się uda? Oby tak. W stosownym czasie poproszę o kciuki. 

Uprzedzając pytania: to będzie najprawdopodobniej stary dom, najprawdopodobniej nie z widokiem na ocean i najprawdopodobniej nie docelowy ;-)  Na razie jeszcze go nie znaleźliśmy, na razie wstępnie zaklepaliśmy kasę w banku (na szczęście nieco więcej, niż się spodziewaliśmy i niestety sporo mniej niż kosztują 'docelowe' domy ;-).

Tik tak tik tak...
Szukanie Domu to przede wszystkim zajęcie czasochłonne.  
Często również optymizmochłonne - kiedy wchodzi się oglądać kolejny dom, który znowu nie mieści się w założonych kryteriach (jest za mały, za ciemny, nie w planowanej okolicy, przy ruchliwej ulicy, brzydko-ciasno-ponury, z niskimi sufitami, zaniedbany, woniejący stęchlizną - brrrrr....), zasadniczo różni się od opublikowanyc w internecie zdjęć ;-), a na dodatek powala ceną...

Nasze szukanie przebiegało na kilku płaszczyznach: 

- Szef Projektu (Najmilszy z Moich Mężów) na bieżąco monitorował stronę z nieruchomościami konsultując najciekawsze propozycje i planując na kolejne soboty i niedziele tzw. inspekcje, czyli wizyty w branych pod uwagę domach wystawionych na sprzedaż,
- dodatkowo, miałam w swoim telefonie aplikację z banku, która informowała mnie o pojawiających się ofertach domów na sprzedaż,
- podczas inspekcji z reguły rozmawialiśmy z agentami (że jesteśmy zainteresowani kupnem domu, co nas interesuje, jaki przedział cenowy, lokalizacja itp),
- Szef Projektu regularnie odwiedzał kilka biur nieruchomości, które swoimi ofertami 'pokrywały' interesujący nas obszar.

Wnioski z powyższego?

- Warto wiedzieć nie tylko, czego się chce, ale - co może nawet ważniejsze - czego na pewno się nie chce. To ułatwia nie tylko przeglądanie ofert i układanie grafika odwiedzanych domów, ale również rozmowy między przyszłymi nabywcami przed inspekcjami, w trakcie i na zakończenie kolejnego dnia ;-)
- Warto zacząć wcześniej, żeby nie mieć presji typu: 'kończy się nam kontrakt i musimy się przeprowadzić do określonej daty'.  Szukanie Domu trwa - w naszym przypadku trwało ponad pół roku.  Im większa presja, tym większe ryzyko pójścia na kompromis.
- Warto zacząć od rozmowy z bankiem lub innym pożyczkodawcą (najlepiej z kilkoma, których oferty warto sobie porównać), żeby wiedzieć, jaki się ma margines.  Im lepiej zna się własne możliwości finansowe, tym bezpieczniej, bo wiadomo: inwestycja spora, a emocje grają dużą rolę.
- Trzeba zaciskać zęby w chwilach zwątpień.  Punkt pierwszy powyżej bardzo pomaga w chwilach kryzysu, kiedy człowiek ma ochotę kupić niemal cokolwiek, byle już się etap szukania wreszcie skończył.  U nas taki kryzys na szczęście się nie pojawił, ale bywało niebezpiecznie blisko...
- O dziwo, niewiele wynika z rozmów z agentami 8-0  Nie wiem, czy jest to specyfika Adelajdy, ale agenci w ogóle nie byli zainteresowani tym, żeby mieć gdzieś w swoich notatkach 'potencjalnego nabywcę'...  Nic nie wynikało z rozmów, z zostawiania telefonów i wizytówek - widać wystarczający ruch wynika z wystawiania ofert w internecie i organizowania inspekcji...
- Warto odrobić zadanie domowe z rodzajów sprzedaży.  Coraz więcej domów sprzedaje się w drodze aukcji.  Jako że zdecydowaliśmy się składać oferty na takie domy, oprócz inspekcji domów chodziliśmy też oglądać same aukcje, żeby się nauczyć na przykładzie, jak to hula ;-)

Jak to było u nas?

- Zadowoleni z mieszkania w dzielnicy Glenelg widzieliśmy plusy, ale i minusy wynikające i z lokalizacji Chatki i z polityki Councila (nie jest to nasz ulubiony Council - na podstawie obserwacji, zasłyszanych opinii, porównań do sąsiadów, lektury lokalnej prasy, polityki Councila i podejmowanych decyzji itp.).
- Zdecydowanie chcieliśmy mieszkać tak blisko oceanu, jak to będzie możliwe.
- Założyliśmy sobie lokalizację w obrębie pomiędzy Glenelg (znane i w sumie lubiane) a Grange (gdzie Najmilszy np. gra w golfa ;-)  Zależało nam też na tym, aby mój dojazd do pracy 'nie był dłuższy niż'.
- Specyfika pracy Najmilszego z Moich Mężów pozwoliła mu zgromadzić sporą wiedzę na temat wielu dzielnic Adelajdy, 'charakteru' poszczególnych obszarów (gdzie jest spokojniej, gdzie mniej, jaki jest 'profil' mieszkańców, jaka infrastruktura, jakie domy, w jakim stanie itp.) - podyktowało to, albo poparło poprzednio opisaną lokalizację.
- Jednym z kryteriów była dostępność... kabla internetowego ;-)  Wbrew pozorom są dzielnice, gdzie dostęp do internetu można mieć jedynie przez łącza telefoniczne, a ta opcja nas nie interesowała.
- Podczas monitorowania ofert w Internecie stopniowo wzbogaca się wiedzę i wyczucie o cenach w danych lokalizacjach - gdzie i za co się płaci, na co panuje moda, jakie domy sprzedaje się w którym obszarze, czyli, dosyć szybko: na co nas stać w danym miejscu?  To bardzo pomaga przyjmować lub odrzucać pojawiające się opcje ;-)
- Porównaliśmy między sobą oferty z dwóch banków (obydwie strony wiedziały, że rozmawiamy z kimś jeszcze ;-).  W sumie szybko zrobiło się na tyle konkretnie, że nie odwiedziliśmy żadnego z dwóch poleconych brokerów (ale warto mieć takie namiary w swoich notatkach i włączyć to w zakres przygotowań).
- Nie interesował nas dom nowy, ani odnowiony - chcieliśmy mieć możliwość urządzać dom jak najbardziej po swojemu, zależało nam na tym, aby miejsce było przyszłościowo-rozwojowe ;-)
- Wbrew pozorom duży wpływ na wybór domu miały... nasze koty.  To domownicy, więc zwracaliśmy uwagę na ich bezpieczeństwo w czasie wycieczek poza obręb nieruchomości.
- Ku niezadowoleniu agentów, nie działały na nas argumenty typu: blisko do szkoły, na plac zabaw.  Bardziej liczyła się cisza, spokój i odległość do oceanu.
- Jeździmy samochodami, więc komunikacja miejska była dodatkowym, ale nie niezbędnym atutem.

30 listopada 2013

Nasz Dom

W tę sobotę Najmilszy z Moich Mężów wstał bladym świtem, bo to była Jego sobota pracująca....

Pojechał zatem popracować - 'zarobić trochę na nadchodzące wydatki', żeby się wyrobić z rannymi zleceniami przed aukcją zaplanowaną na 12:30.

Ja nie poszłam na aukcję z definicji. Wydarzenia mijającego roku dały mi do myślenia, że może przyciągam złą karmę do naszych zamierzeń.
Mimo opinii Szefa Projektu, że jestem goopia i gadam goopoty, zostałam w domu i czekałam starając się:

1) wizualizować pomyślny finał; i równocześnie 
2) tłumaczyć sobie, że jak się nie uda, to tak widocznie miało być.

Około południa okazało się, że muszę i tak dojechać na miejsce aukcji, bo trzeba:

1) podpisać dokumenty, jakbyco,
2) zrobić przelew reszty depozytu jakbyco (bo limity w banku nie pozwalają nam wypłacić potrzebnej kwoty w gotówce).

Hmmm, spakowałam mojego-ślicznego-japkowego-mcbooka i pojechałam...

Na miejscu...

- odebrałam przemiłe gratulacje,
- poznałam sąsiada z prawej, który przyszedł nas oficjalnie przywitać,
- usłyszałam od agentki nieruchomości i pana prowadzącego licytację historie pochwalne na temat Szefa Projektu: jak to świetnie strategicznie rozegrał aukcję i pokonał czterech licytujących,
- wzięłam udział w tradycyjnej sesji fotograficznej, kiedy to na plakat z ofertą nakleja się pasek z napisem 'under contract'
i - UWAGA!
- weszłam do naszego nowozakupionego Domu po raz pierwszy.

Śmiałam się, kiedy wszyscy rozmówcy się dziwili, że nie widziałam Domu wcześniej na żywo, że nie byłam na żadnej inspekcji i odpowiadałam kilkakrotnie, że: 'ufam mojemu mężowi'.

Podpisaliśmy papierologię, wypiliśmy szampana, pogadaliśmy z byłymi właścicielami, którzy oprowadzili mnie po Domu, kiedy Zwycięzca Aukcji... pojechał z powrotem do pracy.


*************

Według umowy, w święto Trzech Króli dostaniemy klucze.
Według naszego planu (tak, tak, jesteśmy nieuleczalni w tym względzie ;-) parapetówa odbędzie się 11 stycznia (po czym ;-) przewieziemy nasze rzeczy do Domu).

Lista gości na dziś dobija do... osiemdziesiątki i plan jest taki, żeby zaprosić gości w przedziale od 12 w południe do 12 w nocy, zapowiadając, żeby przynieśli ze sobą... swoje turystyczne krzesła... Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Zdradzę Wam, Szanowni Czytelnicy, że Szef Projektu wynalazł Dom już kilka tygodni temu, na początku listopada, kiedy to On chodził na inspekcje (... bo ja kończyłam semestr), i zdawał mi relacje.

Dom od początku był Jego mocnym kandydatem, a ja, jak to często u nas bywa, zakochałam się w tej propozycji po początkowej fazie: nienienienienie ;-)
Najmilszy z Moich Mężów pokazał mi ofertę w internecie (nienienienienie), po czym...
zabrał mnie w okolice Domu wieczorem, kiedy zachodziło słońce (schylona, w ciemnościach rozpraszanych poświatą wschodzącego księżyca w pełni, szukałam opadniętej szczęki...)

Wyobraźcie sobie ptasie głosy znad rzeki, intensywny zapach eukaliptusów i ciszę, na której tle słychać tylko te ptaki...

Co jeszcze jest ważne: Dom ma potencjał.
Na razie jest minidomkiem w sielankowej lokalizacji, otoczonym zadbanym ogrodem pełnym zdrowych roślin; Domem Docelowym zostanie stopniowo na przestrzeni nadchodzących lat...
Ale obydwoje wiemy, że warto na to poczekać :-)

Za Domem i dzielącym nas wałem płynie rzeka Torrens, po obu jej stronach biegną ścieżki spacerowo-rowerowe. Tamy i wysepki stworzono ze względu na ptactwo wodne - przez kilka lat (już po naszym przyjeździe do nowej ojczyzny) trwał projekt oczyszczania, pogłębiania i poszerzania koryta oraz modernizacji nabrzeży. Wzdłuż ścieżek stoją latarnie, a do plaży od nas jest 1.6 km.
Jeśli pojedzie się w drugą stronę, można dojechać do CBD (centrum), w tej chwili chyba do ZOO, ale muszę uaktualnić swoją wiedzę w temacie ;-)

Ten ciąg ścieżek nazywa się Linear Park i daje możliwość bezkolizyjnego podróżowania wzdłuż rzeki Torrens przez całą Adelajdę, od oceanu do wzgórz.

29 listopada 2013

Drogi Obywatelu, albo: drogi do obywatelstwa...

Tiaaaaa, parę razy wspomniałam o obywatelstwie - najwyższy czas napisać porządny post w tym temacie ;-)  Otóż, w połowie czerwca minęły nam CZTERY LATA do góry nogami 8-0  A przecież tak niedawno w Owocówce piętrzyła się sterta pudeł...

Najpierw poczytałam stronkę, ściągnęłam materiały, po czym... zaczęłam ćwiczyć test na obywatela na iPhone (tak, tak - 20 pytań z puli (chyba) 210 - łatwizna + zdrowy rozsądek, ale trochę stresu jest), porównałam tę aplikację z materiałem informacyjnym na stronie rządu (osobiście, jestem pod wrażeniem zarówno dokumentu pdf, jak i filmiku dla tych, co wolą posłuchać zamiast tylko przeczytać).

Chciałam zacząć i zapisać na zaś aplikację, ale się nie da!!!! Wrrrrrr, można to zrobić dopiero jak miną te nieszczęsne cztery lata - system nie przewiduje perfekcjonistów, co by się chcieli przygotować wcześniej, a potem tylko kliknąć!  Trzeba wejść, wpisać daty, i wtedy system liczy: jak się kwalifikujesz, to Cię wpuszcza; jak Ci jeszcze brakuje do czterech lat: szlaban, wróć, jak będziesz się kwalifikować... :-(

No dooooobraaa, na początku czerwca zapisałam w kalendarzu punkt do realizacji: przygotowanie potrzebnych dokumentów i wysłanie elektronicznej aplikacji o obywatelstwo.

Po wysłaniu w/w aplikacji dostaje się powiadomienie, kiedy odbędzie się rozmowa z pracownikiem Wydziału Imigracyjnego oraz 'egzamin na obywatela', czyli wypełniany na komputerze test wyboru.

Kolejne powiadomienie to zaproszenie na ceremonię-zaprzysiężenie.  Formalnie to właśnie wtedy - po wypowiedzeniu roty zaprzysiężenia - zostaje się obywatelem Australii.

Mając w ręce dokument z zaprzysiężenia, można aplikować o nowoojczyźniany paszport.

*************

Nasze aplikacje o obywatelstwo wysłałam elektronicznie 14 czerwca ;-)  Szybko poszło, bo wysłałam samą aplikację, bez załączników.

Do dosłania zostały dodatkowe formularze - trzeba je wydrukować, a potem musi musi je podpisać jedna z osób wymienionych w odnośniku (generalnie ktoś, kto kandydata na obywatela zna i może potwierdzić jego tożsamość).
Niestety, akty urodzenia i akt małżeństwa trzeba tłumaczyć od nowa, bo należy przedstawić tłumaczenie tłumacza akredytowanego w Australii...
I w końcu, niby nic, ale..., czyli: trzeba zrobić i podpisać (w/w osoba, która podpisała formularz) foty paszportowe do aplikacji.

... pozostało czekać na wyznaczenie daty spotkania (na które można zanieść oryginały dokumentów plus tłumaczenia) i egzaminu...

Skompletowanie załączników zajęło trochę czasu, a ponieważ nie było żadnego odzewu na wysłaną 'gołą' aplikację, otworzyłam ją na nowo i dodałam załączniki w wersji elektronicznej.

Ha! I to jest najlepsza droga, bo w tym momencie sprawa nabrała rozpędu - dostaliśmy e-maile z zaproszeniem na rozmowę i egzamin na 6 sierpnia (czyli, prawie dwa miesiące od wysłania 'gołej' aplikacji).


*************

Wydarzenia z szóstego sierpnia opiszę dokładniej, bo... mi się bardzo podobał ich przebieg ;-)

Ja miałam termin na 14:00, a Najlepszy z Moich Mężów na 14:20. Ja wzięłam dzień wolny w pracy, a Najmilszy miał przyjechać prosto z pracy, więc to ja przywiozłam wszystkie potrzebne dokumenty. Czekając na swoją kolej, podeszłam do jednego z urzędników i zapytałam, czy wspólna teczka z dokumentami nie będzie problemem, jeśli trafimy do różnych okienek. Mój nowy przyjaciel Scott ;-) uśmiechnął się szeroko i zaproponował, że wpisze nas obydwoje do siebie i to rozwiąże sprawę - nooo, jakież to proste, czyż nie?
Obiecał, że mnie poprosi, jak będzie gotowy. Super ;-)

Podeszłam za jakiś czas, chwilę pogadaliśmy, Scott posprawdzał dokumenty, pozbierał, co potrzeba do skanowania, zapytał, czy chcę tłumaczenie z powrotem, bo on może sobie zrobić skan ( 8-0  yyyy, jasne, że chciałam, zwłaszcza, że Pan Tłumacz zrobił zlecenie dla nas, po czym... postanowił wycofać się z interesu, rzucając na odchodne, że jest/był jedyny w Południowej Australii - co niestety, po sprawdzeniu na stronie NAATI okazało się prawdą :-(  ). Dostałam karteczkę i pokazano mi drzwi... do sali, gdzie pisze się TEST.

Niby formalność, ale zawsze to jednak egzamin. Tak się przejęłam, że zignorowałam pana przy biurku koło drzwi (chyba założyłam, że on pisze test, bo... miał komputer na biurku), i zaczęłam rozkładać swoje klamoty przy stanowisku numer pięć (dobre feng shui :-). Po chwili usłyszałam za plecami rozmowę, która pozwoliła mi się domyślić, że zignorowany pan przy drzwiach to nie tylko dowódca na tej sali, ale że to on przydziela miejsca. Yyyyyy, pozbierałam klamoty, podeszłam, przeprosiłam i poszłam do stanowiska numer cztery (bardzo NIEdobre feng shui... :-(  ).
Komputer, moje nazwisko na ekranie, krótka instrukcja, a potem wziuuuuuuu - dwadzieścia pytań wybieranych losowo z puli iluś tam.

Na test ma się 45 minut czasu, trzeba mieć 15 dobrych odpowiedzi, żeby zdać i co najmniej 11, żeby móc powtarzać - do trzech razy sztuka w ciągu 45 minut.
Tiaaaaa, po jakichś trzech minutkach (hihihihihi, starałam się uważnie czytać i pytania i odpowiedzi, żeby nie kliknąć czegoś głupiego w pośpiechu) byłam gotowa i z radością zobaczyłam na ekranie... 100%. Juhuuuuuu - niby formalność, ale wiecie...

Wyszłam z szerokim uśmiechem, a Scott od razu poprosił mnie do siebie. On na ekranie widzi 'zdane/ nie zdane', więc zapytał: ile procent? Jaaaasne, że się pochwaliłam ;-)

Wypisał mi pisemko, że z radością zatwierdza moją aplikację i wtedy zapytałam o to, ile to teraz potrwa, wyjaśniając sprawę z opłatą za studia.  
Aaaaaa, skoro na studia się wybieram, to wpisze mnie na listę 'specjalnych przypadków', czyli do trybu przyśpieszonego (nie może jednak obiecać, że uroczystość obejmie i mnie i Najmilszego, buuuuu... ) i że jak za parę dni dostanę oficjalny list, to żeby powtórzyć prośbę o tryb specjalny na podany adres email. OK, jasne :-)

W pewnym momencie Scott stwierdził, że oto chyba dotarł Wspomniany-przeze-mnie-Małżonek, bo stoi tam jakiś szeroko uśmiechnięty Brodacz :-)
Rzeczywiście, miał rację.  Najmilszy z Moich Mężów dołączył na krzesełko obok, podał prawo jazdy i kartę Medicare - dokumenty, które miał przy sobie. Chwila rozmowy i już po chwili pomaszerował zdawać, a ja... na fotel do poczekalni.

Tiaaaaa, tym razem denerwowałam się bardziej. Kto zna Najmilszego, ten wie, że to luuuzak ;-)  Niby się przygotowywał (od ostatniej soboty, czyli trzeciego sierpnia... ), ale jego metodą było... 'wnioskowanie' znaczenia pytania i wymaganej odpowiedzi po wyglądzie słów, bo jako dyslektyk nie przejmuje się za bardzo słowem pisanym...

Zaciskałam kciuki i czas mi się dłuuuuuużyłłłł... Z drugiej strony powtarzałam sobie, że to lepiej, żeby spokojnie pownioskował nad każdym pytaniem...

W końcu wyszedł, usiadł naprzeciwko i rozłożył ręce...

Znam Go za dobrze - hihihihi. Wiedziałam, że mnie nabiera i że zdał!
- No doobra, 75% - szelma jedna.
- Uffffff, super, najważniejsze, że zdałeś Super!

Uśmieszek i kręci głową, że tym razem się nabrałam...
- Sto procent!!!

Juuuuupi, jest radość!!!!!!!

Po chwili poszedł na chwilę do Scotta odebrać swoje potwierdzenie i dokumenty.

A potem poszliśmy to oblać :-D  W sensie na lunch plus gorąca czekolada (ja) i piwo (Najmilszy, ciągle w pracy nota bene...).
A potem ja wróciłam do domu, a Najmilszy z powrotem do pracy.

*************

A potem zapadła cisza...  Kiedy sytuacja na uczelni stała się nieco napięta tzn. kiedy niebezpiecznie zbliżył się termin płatności za studia, zaczęłam dzwonić...  Uniwersytet bez problemu wystosował pisemko, że owszem, jestem na liście studentów przyjętych na zaczynający się za chwilę semestr i że uczelnia wspiera moją prośbę o wydanie dokumentów potwierdzających obywatelstwo, w celu rozłożenia mi płatności na raty...

I tak oto, na skutek powyższego: 30 sierpnia oficjalnie zostałam obywatelką australijską.

Biedny Najmilszy zażartował, że najpierw Popiołek, potem żona, a On bieduś nie wiadomo kiedy...

Nie jest tak źle, coś chyba jest w tym czekaniu na uroczystość w lokalnym council, bo moja była uroczystością tylko z nazwy - taka smutno-żałosno-naciągana formalność, w małym pokoiku, gdzie stłoczono chyba z szesnaście osób, prowadzona przez dwie chyba najmłodsze stażem pracownice Wydziału.
Przy otwartych drzwiach, bo było gorąco...
Przy dźwiękach kaprysząco-marudzącego dziecka jednej z przyszłych obywatelek, która zziajana dołączyła w ostatniej chwili, a potem nie była w stanie zapanować nad małym marudą...
Całość potrwała może z kwadrans. Była przysięga, był hymn, był list od Ministra, który 'niestety nie mógł uczestniczyć w dzisiejszej uroczystości, ale przekazał list do odczytania', i, co najważniejsze, były certyfikaty potwierdzające nasze nowe obywatelstwo (hmmmmmm, w sumie mało dostojnie prezentuje się ten dokument moim zdaniem - taki jakiś wyluzowano-pstrokaty... ;-)

No jak to?  A powzruszać się?  Bez powzruszania się i łkania podczas hymnu to jakby nie to samo...  Pamiętam swoje grochy, kiedy Dorota i Petros dołączyli do obywateli nowej ojczyzny...

Złapałam dokument i pojechałam na uniwersytet. Miła pani w sekcji finansowej wzięła do wglądu i uaktualniła moją kartotekę, ale dokumentów nie mogłam przy Niej wypełnić, bo nie miałam ze sobą numeru identyfikacji podatkowej (takiego tutejszego odpowiednika NIPu ;-) )  OK, wyjaśniła mi, jak mogę ten numer uzupełnić sama z domu przez internet - byle dziś przed siedemnastą!, więc ja... pomaszerowałam do biblioteki pozałatwiać tam potrzebne formalności.

Po drodze mnie olśniło i zadzwoniłam do naszego księgowego, który na szczęście był w domu przy kompie i mi ten 'NIP' podał (dziękuję, A.!!! xxx)

*************

I znowu zapadła cisza w temacie...  Przy wirującej karuzeli i wobec braku (jak w moim przypadku) czynników podnoszących napięcie, na list z terminem uroczystości Najmilszego czekaliśmy bez specjalnej niecierpliwości...

Aż nareszcie się stało!  Najmilszy dostał list z zaproszeniem na swoją uroczystość przyznania obywatelstwa w dniu, kiedy w starej ojczyźnie obchodzi się Andrzejki ;-)

W wietrzne, ale słoneczne popołudnie 29 listopada, w uroczym ogrodzie przy jednym z budynków lokalnego council, przy udziale zaproszonych przyjaciół odbyła się 'prawdziwa' ceremonia Najmilszego z Moich Mężów. Niby punkty uroczystości były te same, co 30 czerwca, a jednak 'okoliczności przyrody' zmieniły tak wiele...

To że ja byłam wzruszona to chyba żadna nowość ;-), ale wzruszeni byli także nasi przyjaciele (byłam zaskoczona, bo pierwotnie w zaproszeniu nie ujęliśmy ich synów - 17 i 21 lat - uznając, że dla nich to żadna atrakcja, po czym oni obydwaj zapytali, czy mogą przyjść, bo bardzo by chcieli 8-0 - yyyyyy, spadły nam szczęki ze zdumienia, i oczywiście rozszerzyliśmy zaproszenie).

Jak widać na zdjęciu, grono przyszłych obywateli było dość spore, zapewniam, że gości było duuuuuuużo więcej; różne narodowości i szeroka skala wieku (widzicie seniorów w pierwszym rzędzie?).  

 Co podobało mi się najbardziej?  Prawdziwość tej uroczystości.  A także 'doping', jaki 'swoim' nowym współobywatelom urządzali ich zaproszeni goście.  Ha! Może to i naiwne, ale w takich momentach można odczuć, czym jest mateship...  Chlip ;-)







Aż chciałoby się dodać: a potem żyli dłuuuuuugo i szczęśliwie :-D

Tym bardziej, że powyższe 'gorzko-gorzko' było wstępem do godnej chwili biesiady w pobliskiej pizzerii 
Nie, nie, Drodzy Czytelnicy, to nie tak, jak być może pomyśleliście: miejsce JEST prestiżowe, bez rezerwacji ani rusz, a pizza jest organiczna ze specjalnie dobieranych składników, przepyszna i... mimo pożarcia dużo za dużych ilości następnego dnia wszyscy wstali rano rześcy i wypoczęci po dobrze przespanej nocy :-D

15 września 2013

Co łączy chleb świętojański z brylantami?

Zanim odpowiem, będzie dygresja:

Nasz przyjaciel Paul urodził się pod znakiem Panny i dzisiaj zaprosił nas na kolację, coby wznieść toasty za Jego zdrowie i wszelką pomyślność.
Na szczęście książki od nas Paul przyjmuje bez mrugnięcia okiem, a nawet z zadowoleniem, więc raźnym krokiem ruszyliśmy do jednej z ulubionych księgarni.
Tam wybraliśmy książkę dla Solenizanta... oraz dla nas, bo aż żal: być w księgarni i kupić coś tylko dla innych ;-)

W naszej nowej książce przeczytałam wiele interesujących rzeczy o Hiszpanii, ale między innymi znalazłam odpowiedź na pytanie postawione w tytule:

Chlebem świętojańskim nazywa się strąki drzewa karobowego. W owych strąkach znajdują się brązowe nasiona. 

Już w Średniowieczu kupcy zwrócili uwagę na niezwykłą właściwość tych nasion - mają one bardzo spójne wymiary i wagę. Nie tylko stosowano nasiona drzewa karobowego do ważenia diamentów i innych kamieni szlachetnych, ale i stosowana do dzisiaj w jubilerstwie nazwa jednostki masy - karat - pochodzi od greckiego słowa keration = karob.

Aha: jak podaje Wikipedia, karat jest też określeniem czystości złota, czyli zawartości złota w stopie (czystości stopu). 1 karat to 1/24 zawartości wagowej złota w stopie. Oznacza to, że złoto 24-karatowe to złoto czyste.


O drzewie karobowym była już wzmianka na blogu - o tym interesującym drzewie i o zastosowaniu karobu w kuchni rozmawialiśmy podczas wizyty w jednej z... winiarni w Dolinie Barossy -  Turkey Flat - degustując tamtejsze wina i dziwiąc się pozytywnej niespodziance, jaką okazały się ich wina różowe (rose).
Zabawne, informacja o drzewie karobowym 'wróciła do mnie' prawie dwa lata po tamtej rozmowie...

1 września 2013

Naucz się czegoś nowego każdego dnia - wyjaśnienie

W ramach jednego z przedmiotów na moich nowych studiach :-) obejrzałam wykład profesora Arthura Shimamury 'O ludzkiej pamięci, starzeniu się i mózgu, albo: Gdzie ja położyłem te klucze?' Zgodnie z zapowiedzią zawartą w tytule było i o mózgu, i z domieszką humoru.

Zainteresowanym podaję link do wykładu, ale w tym poście chcę zawrzeć coś innego.

Prof. Shimamura podzielił się w czasie tego wykładu kilkoma sposobami na wspieranie pamięci:

- bądź uważny - na przykład: kiedy spotkasz nową osobę i kiedy ta osoba Ci się przedstawi, powtórz usłyszane imię, to powinno pomóc je zapamiętać
- skorzystaj ze wsparcia, jakie daje technologia - i może to być zarówno kartka papieru i długopis, jak i Twój nowoczesny telefon, by np. spisać listę zakupów, lub zrobić zdjęcie samochodu i miejsca na parkingu, gdzie ten samochód zostawiasz (np. pod centrum handlowym)
- bądź aktywny:
  1. korzystaj ze swojej wiedzy, 
  2. mów ludziom, o tym, czego się nauczyłeś, 
  3. najlepszym sposobem uczenia się jest uczenie innych
A później pokazał nam Pięciostopniowy Program Wiecznej Młodości (no dobra, jest to dość luźne tłumaczenie oryginału, ale bardziej mi pasuje do bloga i postu ;-) - po angielsku tytuł programu brzmi SMART, po polsku... postaram się coś wymyślić :-)

S - Spotykaj się z ludźmi - chodzi tu o bycie razem, o przynależność do grupy, rozmowy, wymianę doświadczeń, pozytywne emocje 

M - Może by tak trochę ruchu? - regularna aktywność ruchowa to nie tylko sposób na posłuszne i akceptowalne przed lustrem i w sklepowej przymierzalni ciało, ale i 'nawóz dla molekułów w mózgu'

A - Artystę w sobie obudź - stwórz coś nowego, swojego (śpiewaj, tańcz, pisz wiersze, szyj, formuj z gliny i wypalaj, gotuj, ozdabiaj torty, rób zdjęcia --> czyli pozdrawiam Was wszystkich, Kochani Artyści :-D), bądź kreatywny

R - Reaguj! - odpowiadaj na to, co dzieje się wokół - pisz bloga lub pamiętnik, ucz, opowiadaj ludziom historie o tym, co nas otacza, dziel się swoją wiedzą

T - Teczka, czyli: Pan/ Pani z Teczką - ha, nareszcie!, czas wyjaśnić tytuł posta (i to już drugiego z kolei...): naucz się czegoś nowego każdego dnia. I udokumentuj to, czego się nauczyłeś. Napisz w pamiętniku, opublikuj na blogu, zapisz w kalendarzu. Wysłuchaj wykładu (możesz kliknąć w link zamieszczony powyżej - jeśli oczywiście Twój angielski na to pozwala...), przeczytaj książkę lub artykuł, idź do muzeum, galerii sztuki, do biblioteki...

Aha: Pięciostopniowy Program Wiecznej Młodości działa, jeśli stosuje się powyższe pięć punktów każdego dnia....

A jeśli komuś nie odpowiada, że Program ma aż pięć punktów?
Hmmmm, jest też Program Jednopunktowy: Use It, or Loose It (Albo Używasz, albo Ci Zaniknie)


I tak oto rozpoczął się eksperyment :-) - powstała nowa etykieta na blogu: Pani z Teczką - tu będę wrzucać notki o tym, czego nowego się nauczyłam :-) Nieeeeeeee, nie na studiach, tak ogólnie, w życiu, wdrażając pozostałe cztery punkty :-)
Zapraszam :-)

31 sierpnia 2013

Kolejna sroga zima

Tegoroczna sroga zima trwała i trwała...  Ilość zajęć w zasadzie powinna łagodzić niedogodności, ale o ile obyło się tym razem bez infekcji, o tyle zimno dało nam jak w zwykle w kość - ewidentnie się zaaklimatyzowaliśmy w nowej ojczyźnie i ewidentnie, polubiliśmy ciepło...

Generalnie nie można było narzekać na pogodę: jesień odchodziła niechętnie, a i gdy odeszła, sporo mieliśmy ciepłych, słonecznych dni, które przeplatały dni szaro-buro-deszczowe, ale w sumie, ilość opadów chyba mieściła się w normie. Jak zwykle pięknie odżyła zieleń: drzewa, trawniki, nasze sukulenty pod Chatką.  Za domem w beczkach dojrzewały limonki, pomarańcze, cytryny i jedna (!) mandarynka, które po wykolorowaniu owoców okryły się pączkami nowych kwiatów.  Do kwitnienia przygotowywały się też storczyki - wiosnę przywitały odziane w kolorowe kwiatowe sukienki.

Miłe przerywniki w zimowej srogości gwarantowała nam tęcza - bardzo często mogliśmy zobaczyć nad głową kolorowy łuk, czasem podwójny.

... Ilość zajęć? - przypomni może Dociekliwy Czytelnik.

Hmmm, na czele listy umiejscowiła się tradycyjna forma spędzania czasu, jaką jest praca zarobkowa ;-)

Najlepszy z Moich Mężów zdecydowanie osiągnął już wysoki stopień asymilacji nowoojczyźnianej, bo w piątki pracuje (jak w Unii Europejskiej ;-) przez pierwsze pół dnia, a potem: hop w przepisowe ubranie i hejaaaaa: na pole golfowe.  Rozumie i realizuje zasadę zdrowych proporcji między pracą zawodową i korzystaniem z wypracowanych owoców wysiłku zawodowego ;-)

W czerwcu wspominałam o nowym handicap'ie i zapowiadałam, że nastąpi wymiana sprzętu. Nastąpiła.  Najmilszy ma nowe kije i tak uzbrojony winduje swoje umiejętności systematycznie, coraz wyżej. Przy Jego poziomie zaawansowania jedno marne piątkowe popołudnie zupełnie nie wystarcza, więc niech no tylko służbowy grafik pokaże prześwity...  Wziuuuuuu, i kolejna runda dołków lub trening wypełniają 'zwolniony' czas.
Niech no tylko jakieś 'prześwity' pokażą się w planach na weekend...  Tak, kierunek: pole golfowe.

Ja?  No cóż, w tej kwestii asymiluję się wolniej, żeby nie powiedzieć 'w ogóle' - staroojczyźniane pracoholicze nawyki okazały się dużo trudniejsze do wyplenienia, niż myślałam...  Pewną osłodą jest fakt, że przynajmniej robię w życiu zawodowym coś, co daje mi satysfakcję i pozwala się rozwijać.  Stali Bywalcy wiedzą już też o tym, jak i dlaczego powstała zakładka: Pani z Teczką :-)

... No, dobrze - zapyta Dociekliwy Czytelnik - to dni powszednie, a co z weekendami?

Intensywne tygodnie powodowały spiętrzenia prac domowych, które staraliśmy się nadganiać w wolne dni, ale większość czasu sobotnio-niedzielnego zjadł nam najnowszy Projekt Domowy p.t. Polowanie.  Nadszedł bowiem ten czas, kiedy człowiek dojrzewa do kupna domu i przeprowadzenia się na swoje...  Tiaaaaa, łatwiej powiedzieć i zaplanować, niż wytropić Ten Dom...

Większość zimowych weekendów wypełniły nam zatem tzw. inspekcje, czyli wizyty w domach wystawionych na sprzedaż.  

W ogłoszeniu z reguły napisane jest, kiedy dom jest otwarty dla zainteresowanych (z reguły około jednej godziny), czasem podana jest oferta cenowa, często (i jest to opcja zyskująca na popularności) podana jest data planowanej aukcji. 

Już raz prawie witaliśmy się z gąską, ale mimo wygranej aukcji, transakcja nie doszła do skutku...
W związku z powyższym, w tak zwanym międzyczasie podpisaliśmy piątą (!) umowę wynajmu Lawendowej Chatki (na nieco zmodyfikowanych zasadach, uwzględniających scenariusz pozytywny, czyli kupno Domu i przeprowadzkę).

No więc, jeździmy, oglądamy i... wyszukujemy, co nam się w danym miejscu podoba, bo z reguły... jednak przeważają minusy nad plusami...
A potem w Chatce Najmilszy odpala komputer i podejmuje od nowa trop.  A ja wracam do kartkowania katalogu IKEA :-), i rzucam coraz częściej tęskne spojrzenia na pudła, w których już tak długo śpi domowa biblioteka...  Czasem, dla urozmaicenia, dyskutujemy o potencjalnych rozwiązaniach, które warto byłoby wdrożyć w Domu...

Do tegorocznych zimowych wydarzeń kulturalnych należą:
  • Jezioro Łabędzie - przedstawienie baletowe w przepięknym wykonaniu Baletu Australijskiego
  • projekcja polskiego filmu Układ zamknięty zorganizowana w jednej z sal kinowych w Adelajdzie
  • otwarcie sezonu operowego przedstawieniem Salome
Do wycieczek zasługujących na osobny post należy wyprawa do Canberry - niestety, tym razem odwiedziłam ten biegun zimna w zimie i sama, w ramach wyjazdu służbowego (to pokazuje, że czas już najwyższy nadrobić zaległość i opisać wyprawę z przełomu roku - hmmmm, ciekawe, czy uda się, zanim zmienimy kalendarze...? )

30 sierpnia 2013

Pierwsze koty za płoty

Postanowiłam dzisiaj odwiedzić uniwersytecką bibliotekę.

Studiuję w trybie eksternistycznym, większość zadanych materiałów dostępna jest w wersji elektronicznej, ale na liście lektur znalazł się wyjątek - wedle przepisów, jeśli zadany fragment tekstu to więcej niż jeden rozdział danej książki, wówczas nie wolno zrobić i udostępnić studentom wersji elektronicznej takiego dużego fragmentu.

Hmmmm, z drugiej strony to dobrze: i tak muszę zawieźć pewne dokumenty osobiście, i tak będę w okolicy, dlaczego zatem nie zajrzeć do biblioteki?

Wchodzę. 

Hmmmm, najpierw karta biblioteczna - dostałam ją 'od ręki': po wstukaniu mojego numeru studenta w komputer i cyknięciu mi fotki kamerą przy tymże komputerze, miła pani kliknęła 'drukuj' i karta się wydrukowała.

Następnie poszłam do czegoś a'la bankomat: zjadł banknot i dodał mi dwadzieścia dolarów do konta, cobym sobie mogła podrukować wybrane pokserowane rzeczy.

Tiaaaaaaa, sto lat temu na Gołębiej takich cudów nie bywało ;-)  W sensie: kserował upoważniony specjalista i płaciło się gotówką, pamiętając, żeby mieć drobne ;-)

Aha: tutaj jest też taka opcja, że student może sobie kupić przygotowany komplet wydrukowanych 'czytanek' z danego przedmiotu.


... a potem poszłam między książki...  Znalazłam, pokserowałam, wydrukowałam...

I chłonęłam jakiś taki nowoczesny wymiar tej mojej obecnej uczelni: w bibliotece kampusu duża jasna przestrzeń podzielona na stoliki do cichej indywidualnej pracy między regałami, pokoiki z przeszklonymi drzwiami do pracy w grupach (sami studenci) oraz, na parterze, duża część wspólna z fotelami, komputerami dla studentów, WiFi dla tych, którzy mają swoje kompy, co najmniej dziesięć dużych kserokopiarek (w tym kolorowe, z papierem formatu A4 i A3, z możliwością drukowania także dwustronnego oraz skanowania, żeby sobie od razu po zeskanowaniu wysłać pdfy mailem 8-0), ze stanowiskami informacyjnymi (które obsługują zarówno pracownicy uczelni, jak i studenci-wolontariusze).  Tuż obok jest kafejka z kawą, przekąskami i drobiazgami w bardziej barowym stylu. W sąsiednich budynkach są inne: i kafejki, i bary.
Są też bankomaty, apteka, coś jak kiosk ruchu z gazetami, kartami do telefonów, USB itp.  Jest księgarnia uniwersytecka, w której mają również dział antykwaryczny.

Że nie wspomnę o toaletach - to tu, to tam; czyste, z papierem toaletowym, z ciepłą wodą, papierowymi ręcznikami i suszarkami (że co, że słychać po-Gołębią traumę? ;-)

Ufffffff, dzierżąc w ręce wydrukowany materiał, wpadłam w głęboki miękki fotel, odpaliłam mój jabłkowy komputer i uczelniane WiFi, po czym, wykorzystując TFN podany przez księgowego, wypełniłam dwa formularze - klik klik klik i po chwili dostałam na maila potwierdzenie, że należność za świeżo rozpoczęte i z-niepokojem-pomieszanym-z-nadciągającym-szaleństwem-kontynuowane studia została przesunięta pod szyld FEE-HELP, czyli że ruszył system kredytowania - ustalony prawem procent będzie teraz potrącany z mojej pensji (a że pensja niska, to i procent potrącania będzie niski ;-) 

Zobaczymy, jak to w praktyce działa, bo jeszcze za bardzo nie wiem.  Na szczęście mam się kogo zapytać - nasz księgowy wie wszystko ;-) 
Zamierzam wrócić do negocjacji z Nim w sprawie ekspresu do kawy ;-) - no bo jakże to tak studiować w domu bez porządnej kawy?  Pomoc naukowa jak nic!   (Oczywiście chodzi o to, żeby fakturę za ekspres wrzucić w koszty studiowania odliczane od podatku ;-)



Tiaaaaaaaa, wychodzi na to, że czas wracać do czytanek - lekką ręką zainwestowałam kilkanaście tysięcy w swoją naukową przyszłość, głupio by zatem było pozwolić się wyrzucić...
Zmykam zatem...

13 sierpnia 2013

Naucz się czegoś nowego każdego dnia...

Dawno, dawno temu...

... podczas jednego ze szkoleń, w których uczestniczyłam już tu w nowej ojczyźnie, wzrósł mi niebezpiecznie poziom frustracji. Szkolenie było z założenia ciekawe, jednak co do sposobu jego prowadzenia miałam spore zastrzeżenia. Prowadząca nadużywała 'emmmmmm' i 'yyyyyyy', co powodowało, że nie tylko dość ciężko było skupić się na przekazywanej treści, ale i osłabiało dość 'swobodną' moim zdaniem strukturę sesji... Odnosiłam wrażenie, że czas mija, sesja mija, a my po prostu przerzucamy się luźno powiązanymi refleksjami. Na temat, ale i wokół tematu, szerokie 'wokół'...

Z taką frustracją najlepiej coś zrobić. Dla własnego dobra, zdrowia i samopoczucia :-) Zrobiłam. Podzieliłam się z siedzącą obok koleżanką. Uffffff, poziom frustracji okazał się całkiem podobny u nas obu :-) Od słowa do słowa, podczas tego dzielenia się frustracją, rzuciłam niefrasobliwie: skoro to jest kwalifikowana osoba z tutejszym dyplomem uniwersyteckim, to myślę nieskromnie, że i ja mogę. A jak się naprawdę wkurzę, to i doktorat machnę. Z astrofizyki!

Tiaaaaaaa, i tak kobyłka stanęła u płotu, albo: jak robić/ nie robić sobie z gęby cholewy :-)

Do niedawna działała wymówka: studia uniwersyteckie są tutaj dość drogie, a bez obywatelstwa nie mam szans na kredytowanie.
W ramach rozgrzewki robiłam zatem studia-nie-studia, czyli dyplomy na TAFE. Ot, takie tam: poczytać, popisać i po roku człowiek ma nowy dyplom do kolekcji ;-)


Do niedawna, bo oto minęły cztery lata. Aplikowaliśmy, zdaliśmy testy i... wizja zostania obywatelem stała się na tyle realna, że kobyłka jakby urosła przy tym swoim płocie.

Yyyyyyyy, od czego by tu zacząć? Na początek zrezygnowałam z astrofizyki ;-)

Jako że pierwsze moje życiowe studia były o tyleż piękne i romantyczne, co średnio przekładalne na kasę ;-), tym razem postanowiłam wybrać coś mądrze, praktycznie i przyszłościowo ;-)

Jak zwykle poszukałam w Internecie, a potem poszłam gadać z ludźmi. 
I tak zza płotu i zza kobyłki wyłoniła się Gerontologia, czyli spotkanie kilku nauk humanistycznych i wspólna wiedza o starości i procesach starzenia.

Maszyna ruszyła, zaczął się pierwszy semestr, przede mną szesnaście przedmiotów, ogrom nowej wiedzy i doświadczeń :-)
Studiuję w trybie eksternistyczno-zdalnym, 
brnę przez tajniki i zakamarki naszej strony komunikacyjnej, 
docieram się z moim nowym ślicznym zakupionym przez Najlepszego z Moich Mężów komputerem, 
drukuję kolejne artykuły, 
czytam i 
gryzę palce z nerwów, ilekroć wyślę kolejne zadanie domowe (bez oceny) lub esej (na ocenę)...

Będzie się działo ;-)

14 czerwca 2013

Raz, dwa, trzy... CZTERY!

Stało się!
Zupełnie nie wiedzieć kiedy, rachu ciachu i... minęły cztery lata życia w nowej ojczyźnie!  Ha, aż trudno uwierzyć, prawda?

Czas zatem nie tylko na kolejny Bilans, ale i na zmianę formuły ;-)
Od tej pory Bilans pisać będę na zamknięcie kolejnej pory roku.
Nadchodzące (mam nadzieję) Kamienie Milowe ;-) podsumuję postem ogólnym lub z danej kategorii np. Notes ;-)

Cztery lata oznaczają osiągnięcie kolejnego etapu nowojczyźnianego życia - czas na Kamień Milowy p.t. nowoojczyźniane obywatelstwo :-)
Aplikacje zostały wysłane - czekamy na rozwój wydarzeń.

Ostatni miesiąc czterolecia sumiennie przepracowaliśmy.

W wolnych chwilach pospacerowaliśmy w miejscach już znanych (ZOO w Adelajdzie) i w odwiedzonych po raz pierwszy (Morialta Conservation Park).
Uszlachetniliśmy swoje dusze na kolejnym koncercie w wykonaniu ASO, obejrzeliśmy kilka filmów na sofie przed telewizorem, okryci kocami i kotami.
Na zewnątrz Chatki, jak to w zimie, rośnie trawa i dojrzewają cytrusy.  W ogrodzie kwitną drzewka, w pergoli - storczyki.

Najlepszy z Golfistów odebrał nagrodę w klubie za najbardziej znaczący postęp :-)  Regularnie grywa, ćwiczy, uczy się.
Z dumą przyjął nowy handicap (obecnie 32) i... planuje wymianę zestawu kijów golfowych :-)

9 czerwca 2013

Zimowe spacery - ... i poza miastem

Na niedzielę przedstawiłam propozycje pozamiejskie ;-), a raczej: propozycje z obrzeży Adelajdy, bo administracyjnie to nadal obszar metro, czyli miejski ;-)

Wybór padł na park krajobrazowy Morialta (w języku Aborygenów z plemienia Kaurna Morialta oznacza 'biegnąca woda').  Wąwóz z trzema wodospadami przecina system szlaków spacerowych o różnym stopniu trudności.  My odwiedziliśmy to miejsce po raz pierwszy (i, mamy nadzieję, jeden z wielu) i wybraliśmy jedną z szerokich pętli.

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Park Morialta leży około 10 kilometrów na północny-wschód od centrum Adelajdy na terenie, który był kiedyś własnością prywatną, i który właściciel przekazał miastu dla stworzenia publicznego rezerwatu przyrody.  Śmialiśmy się, że to nowoojczyźniana wersja wycieczki do Ojcowa, czy w podkrakowskie Dolinki.

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Pogoda znowu była po naszej stronie :-)  Nad głową mieliśmy nieco zachmurzone niebo, ale słońce dzielnie świeciło przez cały dzień, a bardziej strome fragmenty szlaku powodowały, że rozsuwaliśmy zamki bluz :-)
Widoki przepiękne, w powietrzu zapach eukaliptusów i kwitnącej na biało rośliny, której słodki zapach kojarzył nam się z kwitnącą lipą.
Zabawne, bo tłem naszego zimowego spaceru była soczysta zieleń świeżej trawy, koniczyny i mchu.
Wodospady przyjeżdża się tu oglądać od późnej jesieni do wiosny - w lecie trwa 'pora sucha' - wodospady mają wolne ;-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Dzisiejszy spacer zajął nam około trzy godziny.  Z licznymi przerwami na napawanie się widokami i robienie zdjęć.  Ze ścieżki schodzi się na liczne punkty widokowe.  Można skręcić i dojść bliżej do wodospadu, można zejść na dno wąwozu, czy też zajrzeć do wnętrza 'jaskini' ;-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Do parku przyjeżdża się samochodem i stąd, z dużego parkingu rusza się w wybraną stronę.
Niektórzy chodzą, niektórzy biegają, jeszcze inni wspinają się na skałki.

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Mijaliśmy ludzi w różnym wieku, w różnych butach ;-), większość robiła zdjęcia, niektórzy mieli lornetki, bo w Morialta żyje wiele gatunków ptaków.
Aaaaa, no i jeszcze jeden bonus: dzisiejszy spacer 'otworzyły' i 'zamknęły' koala - jeden spał na drzewie niedaleko miejsca, gdzie zaparkowaliśmy, drugiego wypatrzyliśmy tuż przy końcu trasy.

Od Zdjęcia_Bloggera_5

My sobie spacerowaliśmy nowoojczyźnianą zimową porą, a gdzieś tam daleko, w starej ojczyźnie padał deszcz i kolejne obszary zalewała woda...

8 czerwca 2013

Zimowe spacery - w mieście...

W czerwcowy długi weekend świętujemy urodziny Królowej.

W tym roku świętowaliśmy aktywnie, czemu wybitnie sprzyjała pogoda :-)  Piękne słonko, niewiele chmur, niewiele wiatru - słowem: mimo że można by było odsypiać w cieple trudy codzienności ;-), wstaliśmy i zrealizowaliśmy Plan Wycieczkowy :-)

W sobotę (po dość długiej przerwie) wróciliśmy do adelajdzkiego ZOO.  Lubimy to miejsce.  Świetnie się tu odpoczywa.  Można obserwować zachodzące zmiany - co nowego u zwierzaków, jakie różnice na wybiegach, jakie rośliny się pojawiły, co gdzie kwitnie itp.
Zimowa aura i pora posiłku przyczyniły się do kilku niespodzianek - zobaczyliśmy wombata (zwykle w dzień śpią w swoim domku koło wybiegu) i diabła tasmańskiego rozprawiającego się z kawałkiem mięsa.

Wombaty to 'kuzyni' koali, stąd ich misiowaty urok.  Biada jednak pechowcom, którzy napotkają to zwierzę na drodze - kolizja przypomina ponoć najechanie na leżący w poprzek drogi solidny pień.  Coś, jak spotkanie z dzikiem na polskich drogach...

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Mijaliśmy liczne grupy wolontariuszy, którzy pod opieką pracowników ZOO porządkowali wybiegi.  W większości 'basenów' zwierzaki miały świeżo wymienioną przejrzystą wodę, widać było, że zadbano o trawniki i krzewy, wysypano nową podściółkę z mielonej kory.  Spacerujących było sporo.  Jak zwykle wiele rodzin z dziećmi.
Dziś w ZOO w porze lunchu zorganizowano kącik z potrawami z grilla, otwarte były też wszystkie kafejki.

Jedno z naszych ulubionych miejsc w ZOO to 'małpia wyspa'.  Zwiedzający chodzą po moście pomiędzy dwoma wybiegami - to wyspy okolone wodą, na których rosną okazałe drzewa (głównie fikusy - tak, tak, w starej ojczyźnie popularne w wersjach doniczkowych ;-).  Po jednej stronie, oddzielone od siebie pasem wody mieszkają dwie rodziny, po drugiej - jedno większe stado.
Skaczą po drzewach, po linach, pomiędzy gałęziami, czasem się gonią, czasem odpoczywają, a zwiedzający mogą 'kibicować' nie przeszkadzając zbytnio, i robić zdjęcia, których nie zakłóca wzór drucianej kraty :-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Część wolier (zakładamy, że ze względu na porę roku) była pusta.  Dziwne wrażenie - zwykle idzie się przez masę dźwięków i kolorów, a tym razem całą atmosferę kreowały... rośliny.

Od Zdjęcia_Bloggera_5

Pandy podbiły serca chyba wszystkich mieszkańców Adelajdy, którzy odwiedzają ZOO.  Zamieszkały w Australii czasowo (chińskie ZOO wypożyczyło parę na dziesięć lat, w ramach międzynarodowego programu ratowania zagrożonych gatunków), dobrze się u nas czują i większość wielbicieli trzyma kciuki za ich... przyszłe potomstwo :-)
Mają swoją stronę internetową, gdzie można poczytać najnowsze wieści z życia Wang Wang (Siatka - czemu?) i Funi (Szczęściara) oraz zajrzeć na ich wybiegi okiem kamer.  W tej chwili zamieniono im tereny - mieszkają po stronie partnera i oswajają się z zapachami, sezon na małe pandy coraz bliżej...  Zobaczymy, czy ten rok przyniesie jakieś wieści :-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Zajrzeliśmy do większości kątków po kolei, zrobiliśmy kilka pętli i sporo zdjęć, po czym, oceniając spacer jako 'udany' pojechaliśmy do domu obiecując sobie po raz kolejny, że będziemy tu częściej wracać :-)

2 czerwca 2013

Ale jak to: zima?

Tydzień mijał za tygodniem, słonko świeciło, aż tu nagle...  Nadeszła zima.
Zgodnie z tutejszą tradycją, pierwszy dzień nowej pory roku ilustruje, na czym ta nowa pora roku będzie 'pogodowo' polegała - i tak, wczoraj, w pierwszy dzień zimy, deszcz padał prawie bez przerwy.  Taki porządny, gęsty deszcz, kiedy niemal słychać, jak trawa rośnie :-)  Wieczorem pomiędzy chmurami widać było trochę gwiazd, ale do deszczu dołączył wiatr - ten nieprzyjemny zimowy - przenikliwy i zimny.

Oczywiście, że nie narzekam, tylko opisuję.  Jakże mogłabym narzekać, kiedy pogoda w tym roku naprawdę nas (tfu tfu) rozpieszcza.  Lato długo się wahało, zanim odeszło, jesień była pełna słońca i wysokich temperatur.  Trawa odrosła dzięki deszczom, ale jesienne chandry, przeziębienia i inne takie ominęły nas szerokim łukiem.

Poza tym, po wczorajszym, oficjalnym 'otwarciu', dziś już wróciliśmy do tegorocznej łagodnej wersji pogodowej - przetarło się słońce,  szemrze fontanna, drą się ptaki.  Wyszłam rano w piżamie przywitać poranek (yyyyy, późny poranek...) i musiałam jednak wrócić po bluzę, ale przedtem skorzystałam z pięknego światła i obfotografowałam odświeżone deszczami cytrusy.  Lemonka dzierży puchar zwycięzcy w kategorii: kwitnienie, za nią cytryna.  Czerwone pomarańcze nabierają coraz piękniejszego koloru i jest ich naprawdę sporo, tradycyjne - pozostają nieco z tyłu - zarówno pod względem ilości owoców, jak i stopnia dojrzałości ;-)  Mandarynka, zgodnie z niechlubną tradycją, przygotowuje jeden owoc ;-)

Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013

Trawnik znów dumnie zazieleniony, Najlepszy z Golfistów uformował sobie nawet green do ćwiczeń ;-), z którego korzysta na zmianę z kotami - koty uwielbiają tam leżeć 'niewidzialne', 'ukryte', czając się na ptaki, którym się ciągle wydaje, że to ich ogród... ;-)

Od Lawendowa_Chatka_2013

W pergoli festiwal fikusów - zanim sięgnęły dachu, przycięliśmy obie rośliny i teraz nowe pokolenie już w doniczkach lub jeszcze w wazonie, gdzie powolutku przybywa korzeni na samodzielne doniczkowanie.
Storczyki?  Imieninowy kwitnie w wersji kwiat solo i rozwija nowy pęd powyżej, fioletowy zeszłoroczny rozwija pęd z gałązkami bocznymi, najnowszy bordowy - jeden pęd kwitnie, drugi przygotowuje pąki.

Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013
Od Lawendowa_Chatka_2013

Przed domem w skrzynkach z sukulentami - szaleństwo!  Chodzi mi po głowie pomysł poprzycinania tej rozbuchanej gęstwiny, ale wciąż się waham.  Z sentymentem wspominam początki tych kompozycji...

sierpień 2010
Od Lawendowa Chatka_2010_06-2011_08
wrzesień 2010
Od Lawendowa Chatka_2010_06-2011_08
czerwiec 2013
Od Lawendowa_Chatka_2013

W lasach grzyby, spóźnione w stosunku do poprzednich lat, powoli się rozkręcają.  Las zielenieje i podszycie coraz bujniejsze, gęstnieje mech, w powietrzu wreszcie czuć jesień i grzyby.
Przywozimy do domu kolejne porcje rydzów i maślaków, przyjechały też pierwsze prawdziwki.  Imponujących rozmiarów, świeże i zdrowiutkie, ale... po jednej sztuce na wyjazd (jak dotąd, mam nadzieję).

Od Lawendowa_Chatka_2013

Od Kulinaria