15 marca 2011

Przyprawa do Bieguna Południowego...

... , czyli jak zdobywaliśmy Limestone Coast.
Chętnych zapraszam na wirtualną wersję Przyprawy.

Pomysł wyprawy narodził się podczas styczniowego wyjazdu z Hobbitami do Melbourne, a konkretnie - podczas powrotu, kiedy to już zjechaliśmy z The Great Ocean Road.

Na mapie, na zachód od pokonywanej przez nas trasy, kusiło wybrzeże, przybrzeżne jeziora, stare porty (część trasy ma nawet taką nazwę (Southern Ports Highway), parki krajobrazowe i rezerwaty.
Do tej pory trzykrotnie przejechaliśmy wschodnim skrajem tej krainy geograficznej - widzieliśmy jak dotąd magiczne Błękitne Jezioro koło Mount Gambier, jaskinie w Naracoorte (z których udało nam się zobaczyć tylko jedną - jaskinię Mokrą, czyli Wet Cave, bo zbyt późno dotarliśmy do parku), pas winnic pomiędzy Penola a Keith (Coonawarra, zwana też 'the other red centre', czyli innym zagłębiem czerwonych win).

Po powrocie do domu zerknęłam w kalendarz, wypatrzyłam długi weekend w połowie marca i przedstawiłam projekt Najmilszemu.
Najmilszy nie tylko podchwycił pomysł, ale zaproponował romantyczny dodatek w postaci założenia, że będziemy spali w samochodzie. Oczywiście, że na planowanej trasie są pola kempingowe z domkami do wynajęcia, oczywiście, że można zrobić rezerwację, nawet wcześniej i w większości miejsc przez Internet - chodziło raczej o przygodę, o możliwość sprawdzenia, jak to będzie ;-))

Przed wyjazdem powstał plan: wyjeżdżamy w sobotę rano w kierunku na Goolwa, po to, aby objechać jezioro Alexandrina (Lake Alexandrina), a stamtąd na południe, z założeniem, aby jechać jak najbliżej linii brzegowej. Reszta miała 'wyjść w praniu' - jak daleko na południe uda nam się zajechać, gdzie wypadną noclegi i w którym miejscu zawrócimy.

Spakowaliśmy pościel (tak, tak, w wersji z kołdrą nie-wełnianą ;-), turystyczne krzesła oraz zapas warzyw i owoców (w tym karton pomarańczy i... ręczną wyciskarkę do cytrusów), dwa pojemniki z wodą i komplet map.
Czego nie spakowaliśmy? Hmmm, ładowarki do aparatu (a tylko dwie naładowane baterie) i pustej karty pamięci (hmmmm, karta pojechała w wersji wyjątkowo niepustej, odmówiła współpracy w pięknych okolicznościach przyrody, na szczęście udało się w miarę szybko kupić następną...). Baterie wytrzymały, ale w wersji, której nie polecam, czyli w wersji oszczędnej, t.j ograniczania ilości robionych zdjęć :-(
Wyszło z nas chyba tygodniowe zmęczenie - pakowanie przełożyliśmy na rano i mimo nawyków, które już udało się wypracować, parę rzeczy umknęło... Hmmm, przyznaję bez bicia - te rzeczy umknęły raczej mnie...

DZIEŃ PIERWSZY - 12 MARCA - SOBOTA

Z domu wyjechaliśmy niebladym nieświtem, czyli o jedenastej. Pogoda była taka sobie, niebo mocno pochmurne, niby ciepło, ale bez przesady.

W Goolwa zatrzymaliśmy się wśród wielu samochodów amatorów plażowania i kąpieli. Na plaży sporo ludzi, w wodzie też wielu pływaków, nad całością przelatywał helikopter, a my ruszyliśmy pod górę na punkt widokowy, aby zobaczyć ujście rzeki Murray do oceanu. Niestety, aby podjechać do ujścia, trzeba mieć samochód z napędem na cztery koła... Drugie niestety - z punktu widokowego pooglądaliśmy ocean, wydmy, ale ujścia Murray nie było stamtąd widać...

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Podjęliśmy decyzję, że tym razem nie pojedziemy mostem na wyspę Hindmarsha (Hindmarsh Island), tylko od razu wokół jeziora Alexandrina (Lake Alexandrina), starając się jechać jak najbliżej brzegu. Kolejny przystanek zrobiliśmy w Clayton Bay.

Zobaczyliśmy Hindmarsh Island z innej perspektywy. Wyspa Hindmarsha jest największą, którą omywa równocześnie słodka (od północy - rzeka Murray) i słona (od południa - oceaniczna) woda, a zbudowany tam most był przedmiotem długiej dyskusji i wielu kontrowersji, które trwają do dziś. Do tej historii wrócę jednak w innym, przyszłym poście, kiedy tu wrócimy i przejedziemy mostem na wyspę ;-))

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Miejsce bardzo malownicze, pokazuje też, że prawdą jest stwierdzenie, że jezioro jest siedliskiem wielu gatunków ptaków.

Jezioro Alexandrina wywoływało w ostatnich latach wiele sporów - według uważnych obserwatorów jest poważnie zagrożone, bo farmerzy z gospodarstw leżących wzdłuż rzeki Murray zabierają z niej tyle wody, że zbyt mało dopływa do jeziora. Poziom wody się obniża, a co gorsze - coraz więcej wody z oceanu wpływa na teren akwenu burząc równowagę ekologiczną. W zeszłym roku, przy sporych protestach ze strony rolników, zostały wprowadzone limity na pobieranie wody z Murray, co powinno poprawić sytuację.

My jadąc wzdłuż brzegów widzieliśmy, mimo przecież mokrej wiosny i niezbyt upalnego lata, spore połacie wysuszonej ziemi, albo pasy porośnięte niskopienną i płożącą się roślinnością. Znaki informujące, że jedziemy wzdłuż jeziora znajdowały się dosyć daleko od tafli wody. Z drugiej strony, widać też było spore obszary terenów podmokłych i znaki informujące, że dana droga bywa okresowo nieprzejezdna. Mamy zatem nadzieję, że straty w ekosystemie nie były nieodwracalne i że ten malowniczy obszar powróci stopniowo do pełni świetności, uroku i liczby ptasich mieszkańców.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jechaliśmy dalej zaśmiewając się z nazwy kolejnej miejscowości: Wellington, czyli gumiak ;-)) Tam czekała nas miła niespodzianka, czyli przeprawa promem ;-) Echchchch, łezka się w oku zakręciła na wspomnienie promów w drodze do Otfinowa, kierowanych korbą i siłą flisaków odpychających tyczkami prom, aby wrócił na dobry szlak między brzegami.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Za promem wjechaliśmy na autostradę, ale skręciliśmy z niej w stronę Narrung, aby zobaczyć jeszcze trochę jeziora. W Narrung czekała nas kolejna przeprawa promem - w miejscu, gdzie Alexandrina spotyka się z jeziorem Alberta (Lake Albert). Jechaliśmy malowniczym półwyspem kierując się na Meningie, a w połowie drogi zrobiliśmy sobie popas z widokiem na wodne ptactwo, aby zjeść baaardzo spóźniony lunch.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

W Meningie znów się na chwilę zatrzymaliśmy w uroczym miejscu (o niezbyt uroczym zapachu), aby uwiecznić jeszcze jedną grupę pelikanów. Aha: prawdą jest, że w jeziorze Alexandrina żyją europejskie karpie. Właśnie tu je zobaczyliśmy - w zamulonej wodzie niedaleko brzegu, podpływały na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza i mogliśmy widzieć ich pyszczki ułożone w "o" i zaobserwować ich imponujące rozmiary :-0

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

W Meningie zamknęliśmy pierwszy etap Przyprawy, czyli Jezioro Alexandrina.

Ruszyliśmy dalej na południe, wzdłuż brzegu przybrzeżnych jezior, za którymi ciągnie się pas parku narodowego Coorong położonego na wąskim i długim półwyspie o radosnej nazwie Younghusband Pennisula (aż się prosi o skojarzenie z młodym mężem, ale nazwa pochodzi od nazwiska ;-)

Jadąc drogą wzdłuż jezior, nie można jednak zobaczyć oceanu - półwysep wypiętrza się dosyć wysoko, więc na horyzoncie widać pasma wzgórz.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Przy trasie, jak zwykle, przygotowano punkty widokowe np. Policeman Point (punkt policjanta ;-), gdzie kręta ścieżka przez zarośnięte i pełne pajęczyn wydmy prowadzi do budki, skąd można obserwować pelikany w czasie okresów lęgowych. Wtedy też wielu ornitologów podpływa łódkami w okolice gniazd, ale przepisy, jak zwykle tutaj, regulują, na jaką odległość wolno się zbliżyć do gniazd, by obserwować je bez szkody dla ptaków.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Ten etap podróży można określić jako liliowy - przybrzeżna roślinność otaczająca jeziora o gładkiej powierzchni, w których przeglądało się zachmurzone niebo, nadawała obrazom liliową poświatę.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Przekonaliśmy się też, jaką frajdą musi być zwiedzanie Australii samochodem z napędem na cztery koła - przy Salt Creek wystawiliśmy na trudną próbę (na szczęście bez konsekwencji) siły Volvika wjeżdżając na trasę parku, która prowadzi podróżników pomiędzy wydmami - można przyjrzeć się tutejszej roślinności, albo policzyć króliki przemykające tu i tam. A co najważniejsze - lepiej stąd widać jeziora, niż z autostrady.
Kolejny, dłuższy szlak z żalem, ale i wiedzeni przezornością zostawiliśmy sobie jednak na zaś. Z jednej strony szkoda, bo pobudziliśmy apetyty, z drugiej - miła perspektywa powrotu w ciekawe miejsce, gdzie będzie można zobaczyć więcej ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Kingston S.E.- zamykał poprzedni etap i otwierał nowy. Niektóre mapy Limestone Coast zaczynają się na północy od Kingston. Tutaj też mieszka Larry, the Big Lobster, ponieważ porty południowe specjalizują się w połowach między innymi czerwonego homara.

Tu pospacerowaliśmy po molo, obejrzeliśmy (z daleka) latarnię morską, po czym w parku bardzo podobnym jak w Victor Harbor - szeroki pas zieleni z rzędem potężnych araukarii ciągnący się wzdłuż wydm i oceanu - zjedliśmy kolację przy zachodzie słońca.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Po kolacji i po zachodzie słońca ruszyliśmy w stronę Cape Jaffa, by tam poszukać przytulnego odosobnionego zakątka na nocleg. Wbrew naszym wyobrażeniom, że będzie to dzikie i puste miejsce, gdzie pooglądamy rozgwieżdżone niebo, dojechaliśmy w miejsce pełne jasno świecących lamp. Metodą prób i błędów udało się jednak ominąć zaskakująco liczne domy i zjechać w boczną drogę, gdzie zatrzymaliśmy się między drzewami przy dróżce wzdłuż pastwiska.

Hmmm, najpierw walczyliśmy próbując wyprosić z Volvika wszystkie niechciane owady, które zaintrygowało nasze światełko pod sufitem zapalone podczas 'meblowania sypialni', potem staraliśmy się zasnąć odwracając myśli od tego, że fajnie byłoby mieć materac, bo podłoga jest twarda, że jest gorąco i fajnie byłoby otworzyć okno, ale lepiej nie, bo znów przylecą owady...
Jeśli zapytacie, co nam się śniło, rozczaruję Was odpowiedzią, że nic wartego powtórzenia ;-)

DZIEŃ DRUGI - 13 MARCA - NIEDZIELA

Następnego dnia pojechaliśmy poszukać toalety z umywalnią, a następnie obadać, co to były za światła we wczorajszych ciemnościach nocy.
Weszliśmy na kolejne molo, tym razem o bardziej przemysłowym, rybackim niż spacerowym charakterze. Uratowaliśmy rybkę, która wrzucona do wody popłynęła zapominając o naszych trzech życzeniach, zobaczyliśmy płaszczkę i tutejsze jaskółki.
Kiedy schodziliśmy, już minęła nas grupa zapalonych wędkarzy idąca na poranne połowy.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jasno oświetlone w nocy miejsce, pełne lamp, okazało się powstającą właśnie nową miejscowością wypoczynkową - Cape Jaffa. Zastaliśmy tam nie tylko urokliwą, nowoczesną marinę przy olbrzymim parkingu, ale też szereg wytyczonych działek (w większości już sprzedanych) oraz już budowane domy, które oglądaliśmy jeżdżąc gotowymi już drogami.
Hmmm, czy wskazaliśmy palcem, która działka, gdyby spadł z nieba deszcz pieniędzy? Jasne, że tak ;-))

Wróciliśmy do autostrady i pojechaliśmy do Robe. Bardzo malownicze miejsce, piękne widoki - bardzo mi się podobało... dopóki nie zobaczyłam Beachport ;-))

Mijając po drodze nowoczesną latarnię morską podjechaliśmy zobaczyć Obelisk (dużo starszy od istniejącej latarni, spełniał kiedyś jej funkcję pomagając żeglarzom rozpoznać, gdzie są, widać go z odległości 20km - kiedyś na skutek działania fal runie do oceanu), ruiny starego więzienia, a potem piękną nadoceaniczną trasą widokową, gdzie zobaczyliśmy np. West Beach (jak w Adelajdzie ;-), tyle że na tej plaży nie wolno się kąpać).
Spojrzeliśmy tęsknym wzrokiem w kierunku Little Dip Conservation Park, ale po raz kolejny okazało się, że mamy napęd na zbyt małą ilość kół - przejażdżkę między wydmami i oglądanie ptaków zostawiliśmy więc na kolejny raz.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Przejechaliśmy szlakiem nadoceanicznym pomiędzy punktami widokowymi i pochodziliśmy trochę po ścieżkach wychodzących z poszczególnych punktów - było warto, widoki zapierały dech w piersiach. Dodatkowym plusem było to, że w większości tych miejsc byliśmy tylko my ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jedna ze ścieżek zaprowadziła nas do molo. Ludzie całymi rodzinami siedzieli sobie i moczyli bardziej i mniej zaawansowane sprzęty, zdarzali się też rybacy ze szpulką żyłki, na końcu której przywiązywali przynętę.

Od Limestone_Coast_2011

Tu niestety odmówiła współpracy karta, a usuwanie części dawnych przed-Przyprawowych zdjęć nadwyrężyło baterię. Porzuciliśmy zatem piękne okoliczności przyrody i pojechaliśmy do miasteczka, gdzie najpierw kupiliśmy baterię, a potem kawę z mlekiem sojowym ;-)) O mleko sojowe musiałam oczywiście zapytać ja (czuliśmy niepowagę sytuacji pytając o mleko sojowe w środku obszarów rolniczych pełnych dorodnych krów...), ale prośba nie wywołała ani cienia uśmieszku, a mleko sojowe było na liście dostępnych produktów. Pani z niewzruszoną miną przyjęła, a po paru minutach wręczyła nam nasze zamówienie. Mnie smakowało, Najmilszy żartował, wypiliśmy obydwoje dość szybko i do dna.
Weszłam jeszcze do ośrodka informacji dla turystów (Visitors Centre), skąd wyszłam z naręczem bezpłatnych przewodników - część do użycia podczas tej Przyprawy, część - na zaś ;-))

Ruszyliśmy dalej, by po jakimś czasie skręcić ponownie z autostrady, w kierunku kolejnej ciekawostki - Woakwine Cut - tym razem był to wąwóz-kanał przekopany przez wzgórza po to, aby odprowadzić nadmiar wody z bagnistych terenów. Tę gigantyczną pracę wykonało dwóch mężczyzn w ciągu trzech lat :-0 Przekop ma 1 km długości, 28-34 metrów głębokości w najgłębszych miejscach i wymagał usunięcia 276 000 metrów kwadratowych kamieni, ziemi itp.
300 metrów dalej znajdował się punkt widokowy na wspaniałe pola uprawne uzyskane dzięki temu przedsięwzięciu, ale tego punktu nie znaleźliśmy ;-)) i obejrzeliśmy, co trzeba z drogi ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Między Robe a Beachport między oceanem a autostradą leżą kolejne trzy jeziora - tym razem bardziej okrągłe niż podłużne. Ta część wybrzeża stanowi godną kontynuację The Great Ocean Road - klify, przybrzeżne wyspy, które stanowiły kiedyś część lądu i przepiękne plaże!

W Beachport znów ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża podziwiając klify i plaże oraz słone jezioro Pool of Siloam (siedem razy bardziej słone niż woda w oceanie, leczy ponoć dolegliwości cierpiących na artretyzm i reumatyzm - poziom zasolenia ułatwia pływanie ;-)) szlakiem Bowman Scenic Drive.

Od Limestone_Coast_2011

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Po drodze wstąpiliśmy na Post Office Rock (skałę pocztową?) - zobaczcie. Trudno byłoby zdecydować, co podobało nam się bardziej - malownicza skała-wyspa o poszarpanej i fantazyjnie ukształtowanej linii brzegowej i rozbijające się wokół niej fale, czy piękne plaże z piaskiem w kolorze miodu. Na jednej z tych plaż dzieciaki na deskach surfingowych ześlizgiwały się z wysokiej piaskowej ściany wprost do oceanu.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Nasyceni pięknymi widokami pojechaliśmy na molo (Beachport Jetty) - drugie pod względem długości w Australii Południowej (i na południowej półkuli), ciągnie się na 772 metry wgłąb oceanu (najdłuższe molo znajduje się w Port Germein - 1532 m, kiedyś - 1680 m, skrócone z powodu zniszczeń w czasie sztormów. Dla porównania: najdłuższe w Europie molo w Sopocie ma 511,5 metra długości).

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Lunch zjedliśmy w samochodzie patrząc na molo i szmaragdowo-turkusowy ocean. Po obu stronach molo znajdują się strzeżone plaże, ale gdzie im tam do uroku tych niestrzeżonych, które widzieliśmy chwilę temu... ;-) Po posiłku ruszyliśmy dalej, do Southend, uważając na wombaty ;-)

Od Limestone_Coast_2011

Kiedy przy drodze pojawiła się tabliczka zapraszająca do kolejnego parku narodowego ze szlakami dla pieszych (Canunda National Park) nie omieszkaliśmy skorzystać ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Wróciliśmy znów do autostrady, przejechaliśmy przez Milicent i skręciliśmy ponownie w stronę oceanu, kierując się do kolejnego przybrzeżnego jeziora - Bonney. Jest to jedno z największych słodkowodnych jezior Australii, niestety, okoliczny przemysł drzewny w poważnym stopniu wpłynął na stan jeziora i zaburzył jego ekosystem.
Tym razem okolica okazała się naprawdę pusta i wyludniona. Do jeziora niestety nie udało nam się dojechać, teren był zbyt podmokły, także na wycieczkę pieszą. Jezioro nie wyglądało efektownie - niebo było mocno zachmurzone, przez co woda w jeziorze wydawała się mętna i brunatna. A jako że brzeg był raczej płaski, trudno było zrobić zdjęcie.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Znaleźliśmy miejsce na nocleg (dużo łatwiej się to robi za dnia, kiedy jeszcze jest jasno ;-)), zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać... jeszcze przed zachodem słońca ;-))
Zachmurzone niebo oznaczało, że i temperatura spadła, więc pod kołdrę wpełzaliśmy mocno zziębnięci. Tylna szyba Volvika stała się dla nas ekranem, niebo łaskawie się rozchmurzyło, więc zachód słońca wyglądał przepięknie, chociaż nie widać było widnokręgu.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Druga noc okazała się o niebo lepsza - było naprawdę chłodno, wypity sok sprawił, że Najmilszy udawał się na stronę wychodząc z sypialni, co zapewniało dopływ rześkiego (brrrrr) powietrza, byliśmy pewnie po części zmęczeni wcześniejszym niewyspaniem i podróżą, a po części już pewnie przyzwyczajeni do twardej podłogi ;-))

DZIEŃ TRZECI - 14 MARCA - PONIEDZIAŁEK

Rano obudziliśmy się dość wcześnie, przemeblowaliśmy Volvika na wersję dzienną i ruszyliśmy w dalszą drogę - na trzeci i ostatni dzień naszej Przyprawy.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Patrząc na mapy zaproponowałam plan na dziś: najpierw wizyta w jaskini w Tantanoola, potem w jaskiniach Naracoorte i stamtąd do domu taką trasą, na jaką pozwoli nam czas. Oczywiście mogło się okazać, że jaskinie będą zamknięte, bo dziś święto w Australii Południowej - wtedy wymyślimy wariant B.

Do pierwszej jaskini jechalismy przez tereny elektrowni wiatrowej Woakwine - grupy wiatraków (jest ich 123) ciągnęły się długimi rzędami i pięknie wyglądały na tle znów błękitnego nieba.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Do jaskini dojechaliśmy przez lasy Tantanoola, wcześnie - ponad godzinę przed otwarciem. Zaczęliśmy od śniadania, a potem przeszliśmy się trasą spacerową, a następnie poszliśmy do lasu. Teren wokół jaskini wydał nam się dużo bardziej polski niż australijski - lasy sosnowe ciągnęły się szerokim pasem aż po horyzont w obie strony, teren był lekko pagórkowaty.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jaskinia w Tantanoola (na szczęście otwarta mimo święta) nie jest zbyt duża (pojedyncza komora o długości ok. 30 metrów i wysokości 8 metrów - obecne wejście zostało wykute w skale bliżej dna jaskini, poprzednie zostało zamurowane i pokazuje je teraz tablica - nie widać go na zdjęciu poniżej, ale wejście znajdowało się nad poprzeczną rurką, którą widać), ale bardzo urokliwa.

Od Limestone_Coast_2011

Odkrył ją Boyce Lane podczas polowania na króliki. Kiedy wejście do 'nory' okazało się zbyt długie, aby czołgając się bez światła dotrzeć do końca, wrócił do domu po światło i zabrał ze sobą brata. Przez szereg lat znalezioną jaskinię pokazywali turystom za pieniądze, później - jaskinia została sprzedana rządowi.
Lampki umieszczone pomiędzy stalaktytami, stalagmitami i kolumnami pięknie pokazują i uwypuklają walory oglądanych formacji, a woda na dnie powoduje, że wchodzący do jaskini spodziewają się zejścia na niższy poziom, do niżej położonej komory.
Piękna, piękna jaskinia.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Dalsza droga wiodła nas przez poznane już wcześniej tereny winnic regionu Coonawarra, w kierunku Penoli, a potem do jaskiń Naracoorte (już wiedzieliśmy, że będą dziś otwarte, a nawet, że w związku z długim weekendem organizowanych jest więcej tras z przewodnikiem).

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

W Naracoorte zaczęliśmy od wizyty w punkcie sprzedaży biletów - okazało się, że możemy wejść do dwóch jaskiń i że pierwsza wycieczka rusza za ponad godzinę. Poszliśmy zatem na kawę (mleko sojowe ;-) i na spacer przez teren parku, który porasta wspaniała roślinność. Po spacerze zajrzeliśmy jeszcze na wystawę zrekonstruowanych zwierzaków (Wonambi Fossil Centre), których szkielety przetrwały w jaskiniach i pozwalają badać historię australijskiej fauny do 500 000 lat wstecz.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jaskinie w Naracoorte znajdują się (razem z częścią parku narodowego Lawn Hill - Riversleigh, Queensland) na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO (lista australijska tutaj - 18 obiektów).
Wartość jaskiń wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości nie polega tylko na ich pięknie, czy bogactwie formacji naciekowych, ale na zgromadzonych tutaj skamielinach i szczątkach zwierząt kopalnych, które dokumentują nieprzerwany ciąg ich historii na przestrzeni najprawdopodobniej ostatnich 500 000 lat, co pozwala na badanie zmian klimatu i ich wpływu na faunę Australii zarówno przed, jaki i po zasiedleniu tego kontynentu przez ludzi.
Badania i rekonstrukcja wydobytych skamielin pozwoliły na dosyć dokładne poznanie wyglądu i zachowań kilku gatunków zwierząt, ale wciąż nie udało się rozwiązać zagadki: dlaczego wyginęły? Prawdopodobnie odpowiedź znajduje się w jaskiniach.

Plan dzisiejszego zwiedzania obejmował wizytę w jaskni Aleksandry (Alexandra Cave)

Od Limestone_Coast_2011

i jaskini ze skamielinami - Wiktoria (Victoria Fossil Cave).

Od Limestone_Coast_2011

Do obu wchodzi się tylko z przewodnikiem i w obu ogląda się tylko część komór i korytarzy. Niektóre jaskinie, lub fragmenty jaskiń, nie są udostępniane do zwiedzania i traktuje się je jako jaskinie referencyjne - co kilka lat sprawdza się, czy ruch turystyczny ma wpływ na stan i rozwój jaskiń. Co ciekawe, jaskinie są nadal 'czynne', nadal zachodzi proces formowania nacieków jaskiniowych: stalaktytów, stalagmitów i kolumn - stalagnatów.

Wapień na terenach Limestone Coast utworzony został z korali i szkieletów żyjątek morskich. Skały formowały się 200 milionów lat temu, a następnie 20 milinów lat temu, kiedy ląd wypiętrzył się już ponad poziom oceanu. Wody gruntowe rozpuszczały i wymywały stopniowo skałę tworząc w niej jaskinie. Niektóre z nich, tak jak np. jaskinia Wiktorii, znajdują się tuż poniżej powierzchni ziemi i woda w wielu miejscach wymyła studnie, które tworzyły pułapki, w które wpadały przechodzące zwierzęta. Niektóre ginęły od razu, inne stawały się ofiarą żyjących w jaskiniach drapieżników, jeszcze inne - ginęły z głodu. Zwierzęta wpadały w daną dziurę tak długo, aż poziom kości i szczątków nie podniósł się na wysokość, która nie była już niebezpieczna i zwierzęta mogły się wydostać z pułapki. Druga grupa skamielin powstała, kiedy martwe ciała zwierząt zostały przyniesione przez wodę wgłąb jaskiń.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Kiedy wyszliśmy z jaskiń (na dole panuje temperatura około 17 stopni), został nam jeszcze do pokonania ostatni etap Przyprawy - powrót do domu.
Plan został zrealizowany, odwiedziliśmy wybrane miejsca, teraz przez winnice Coonawarra mieliśmy już 'tylko' wrócić do Adelajdy.

A jednak, zdarzyła się niespodzianka - lisy, których szukaliśmy w styczniu, by pokazać to miejsce Hobbitom i których wtedy nie znaleźliśmy (po powodziach wiele dróg miało odnawiane pobocza, to był prawdopodobnie powód) leżały przy drodze jak w 2009 roku. (Uwaga: wrażliwych proszę o przewinięcie zdjęć do kolejnego fragmentu tekstu!)
Lisy to tutaj szkodniki i farmerzy z nimi walczą. Ten farmer, jak widać, odstrasza lisy od swojej posiadłości w drastyczny sposób. Te widoczne na zdjęciu, mimo że leżą od niedawna, już wydzielają okropny zapach... W 2009 roku widzieliśmy, że leżą, aż się nie rozsypią w pył...

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jeszcze w regionie winnic, ale przed Keith zrobiliśmy ostatni postój na ostatni sok. W miejscu postoju rosły przepiękne wielkie eukaliptusy, które nie przestają mnie fascynować, pozwoliłam sobie zatem na kilka kolejnych zdjęć ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

A oto i produkcja soku.

Od Limestone_Coast_2011

Po soku trasa już znana, choć nowością były niesamowite chmary latających koników polnych, które leciały nam naprzeciw w strasznych ilościach i niestety rozbijały się na przedniej szybie Volvika. Droga i pobocza wprost usiane były martwymi konikami.
Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie jakaś odmiana szarańczy? Niestety, jak dotąd nie udało mi się wytropić, na ile groźne dla okolicznych upraw były te owady.

Ostatnie tankowanie w Keith, potem autostradą prosto do Murray Bridge, i kolejną do Adelajdy.

Do domu dotarliśmy na godzinę ósmą wieczorem, gdzie po wzięciu prysznica i sprawdzeniu komputerowych zaległości ;-), zgodnie padliśmy na nasze miękkie (mimo że mamy średnio twardy materac) łóżko.

Może nie zdobyliśmy Bieguna Południowego, na pewno warto pojechać jeszcze trochę niżej niż Milicent, bo na wybrzeżu aż do Portland (i dalej... ) jest wiele kolejnych miejsc wartych odwiedzenia...

... ale:

- jak na trzy dni Przyprawa udała nam się pysznie,
- o Limestone Cost wiemy już całkiem sporo,
- zobaczyliśmy większość rzeczy, które da się zobaczyć jadąc samochodem, który nie ma napędu na cztery koła.

Hmmmm, kiedy wypada kolejny długi weekend? ;-)