27 grudnia 2009

Boże Narodzenie 2009

Boże Narodzenie świętowane w Australii to naprawdę spore przeżycie, bo wszystko stoi na głowie: środek lata i to caaałkiem upalny, zapach grilla zamiast zapachów pamiętanych z klatki schodowej w bloku (wszak i zabudowa miejska tu inna ;-), kto by tam myślał o porządkach i mył okna mimo mrozu (jakiego mrozu? i co to jest mróz w ogóle?).
Człowiek może nieco wrócić do równowagi, kiedy uda się na zakupy, najlepiej do galerii handlowej - dekoracje całkiem podobne, przeboje świąteczne też, no może jedynie przy kasach człowieka nie popychają ;-))  W kwestii niepopychania też jednak można znaleźć rozwiązanie - wystarczy udać się na polską imprezę - w tym roku idealnie nadał się do tego PolArt, a zwłaszcza Dożynki (ale o tym raczej w osobnym poście ;-)).

W tym roku dostaliśmy piękne zaproszenie na Wigilię w polskim gronie.  Obiecującą zapowiedzią wieczoru było menu, z którego potrawy podzieliliśmy między siebie.  Brzmiało imponująco i budziło wyobraźnię: uszka z barszczykiem, pierogi z kapustą i grzybami, pierogi ruskie, zupa grzybowa, szynka lub indyk (hmmm, punkt kontrowersyjny jak dla nas, ale widać są polskie domy, gdzie Wigilia nie jest postna ;-)), śledzie w śmietanie/sosie jogurtowym, ryba po grecku, ryba smażona, kompot z suszonych owoców.  Przewidziano także deser, czyli tradycyjne ciasta: piernik, sernik i makowiec, ale biada tym, którzy się zbytnio nastawili ;-).

Na Wigilię wyruszyliśmy w środku dnia włączając klimatyzację w samochodzie na megachłodzenie.  Zamiast pełnego garnituru musiała wystarczyć wersja z samą kamizelką bez marynarki, mnie na szczęście było łatwiej, bo kobiety zwykle mają większe pole manewru w temacie strój oficjalny ;-))
Stół i to, co na nim okazał się najmocniejszą częścią popołudnia.  To, co wokół stołu z tradycją świeżo zapamiętaną ze starego kraju miało już niestety boleśnie dużo mniej wspólnego...  A szkoda.  Życzenia złożyliśmy sobie krótko i treściwie, aby nie przeciągać (?), w tle brzmiały świąteczne angielskojęzyczne przeboje, w pewnym zamieszaniu organizacyjnym zjedliśmy suty posiłek, po czym bez wyraźnego sygnału... rozeszliśmy się od stołu.  Po jakimś czasie, przynaglani przez dzieci wróciliśmy w okolice choinki, aby rozdać prezenty.  Po odpakowaniu których można już było... pójść do domu, bo formuła wieczoru się raczej wyczerpała...
Hmmm, potrawy wybieraliśmy, a osoby do obdarowania pod choinką losowaliśmy - może należało przy prezentach zastosować klucz podobny jak przy menu?

Słowem: z magii nici, z wigilijnego nastroju nici, wieczór okazał się niestety bliższy współczesnej komercji niż świątecznej refleksji, o elementach duchowych nie wspominając.  Nie było miejsca na "... jako i my odpuszczamy...", więc nikt niczego nikomu nie odpuścił, a przynajmniej nie wszyscy nie wszystkim i nie wszystko...

W domu wynagrodziliśmy sobie "szkody moralne" rozmawiając przez Skype z rodzicami, którzy do Wigilii się dopiero przygotowywali mając za plecami zieloną ubraną choinkę, ale wirtualnie połamali się z nami opłatkiem, oblali opłatek paroma łzami i życzyli z serca wszystkiego, co najlepsze.
Pierwszy dzień świąt wynagrodził wigilijne niedobory jeszcze bardziej - zjedliśmy pozostałości Wigilii z naszymi znajomymi, w domu w lesie, w świątecznej ciepłej atmosferze niewymuszonej radości z bycia razem.

Polskich kolęd posłuchaliśmy niewiele, choinka pojawiła się w Lawendowej Chatce na początku nowego roku, dzięki poświątecznym wyprzedażom i po raz pierwszy od tylu lat w naszym domu - plastikowa.  Imituje jednak bardzo skutecznie żywe drzewko.  List z życzeniami i opłatkiem od Rodziców dotarł jeszcze później niż choinka - mamy nadzieję, że na dobrą wróżbę ;-))

Od Lawendowa Chatka_2009_12_2010_05

Pół roku za nami - podsumowanie

Pół roku to niby niewiele, ale z drugiej strony wystarczająco dużo czasu, aby poczuć klimat nowego miejsca, zadomowić się i podsumować dotychczasowy pobyt kolejną opinią.

Wyjazd do Australii to na pewno wydarzenie wielkiej wagi i spore przedsięwzięcie: logistyczne i finansowe. W tej chwili (po decyzji ministra z września br) rozpatrywanie złożonych dokumentów przystopowało i pewnie sporo się zmieni w przepisach na zaś, ale jeżeli ktoś taką decyzję podejmie i załatwia sprawy z głową, to nie może się nie udać - jest to jedynie kwestia czasu i pieniędzy, ile potrwa osiągnięcie celu...

My swoją drogę do wizy przeszliśmy przez bolesne prawie dwa lata (prowadzeni przez agenta poleconego stąd przez znajomych), potem odstaliśmy w kolejce około roku, a później na szczęście wszystko nabrało zdrowszego tempa ;-))
Od kiedy podjęliśmy naszą decyzję, przyjęliśmy założenie, że patrzymy tylko naprzód, że nie zbieramy w sobie goryczy związanej z wysoką ceną, jaką za ten projekt życia przyszło nam zapłacić. Od momentu, kiedy jesteśmy tutaj, układamy sobie nowe życie, odnajdujemy się bez żadnych (odpukać) problemów w nowych realiach i, o dziwo, od początku czujemy się tutaj 'normalnie' i 'u siebie' - tak jest, bo tak miało być.

Po półrocznym pobycie w Australii obydwoje pracujemy - tak jak chcieliśmy (chociaż oczywiście jest to ciągle faza przejściowa) - tj. ja w biurze w City, w kostiumie i na kontrakcie ;-) (chociaż 'prawdziwy' kontrakt 'ruszy' dopiero od 1 stycznia, przynajmniej wedle usłyszanych od szefa obietnic), a Łukasz jako samodzielny przedsiębiorca. Nasze zarobki to na razie marniutkie minimum, wystarcza ono jednak na spokojne życie.
Oszczędności przywiezione ze starego kraju w wysokości określonej przez tutejszy rząd (przepisy mówią o 30 tysiącach dolarów i naprawdę tyle mniej więcej potrzeba) pozwoliły nam się zadomowić, np. umeblować wynajęty pusty dom i postawić obok niego samochód (na razie jeden, ale to kwestia czasu, kiedy pojawi się drugi, bo bez samochodu jest... mniej korzystnie ;-)). Kwestią indywidualnego wyboru jest, czy ktoś (jak my) przywiezie na swój koszt od razu część dobytku ze starego kraju, czy też przywiezie pieniądze i wszystko od nowa kupi tutaj - koszty przewozu są spore, rynek usług w Polsce raczkuje; koszty kupna tutaj raczej korzystne - chociaż oczywiście wszystko zależy od oczekiwań, gustów i... możliwości poczekania na okazję.

Bardzo dobrym rozwiązaniem dla nas była możliwość skorzystania z rządowego projektu mieszkania na pierwsze trzy miesiące - my ten czas wykorzystaliśmy na rozpoznanie rynku nieruchomości i na przygotowanie listy miejsc, gdzie zrobimy potrzebne zakupy. W dniu przylotu wystarczyło kupić jedynie pościel i ręczniki, co samo w sobie było bardziej przygodą niż uciążliwością. Mieliśmy parę tygodni na wybranie dzielnicy, gdzie chcemy wynająć dom, na poukładanie spraw w banku, na rozpędzenie poszukiwań pracy itp.
Ogromnym plusem, naszym zdaniem, był fakt posiadania komputera i podłączenie Internetu tuż po przyjeździe. Dzięki temu czas od początku pracował na naszą korzyść - od początku uczyliśmy się nowego miejsca, wiele informacji wyszukując w sieci.
Poznaliśmy tutaj także nowe znaczenie słowa: kontakty. Faktycznie, bez znajomości tutaj dużo trudniej się poruszać, a jeśli nie trudniej, to na pewno wolniej. Niestety, trzeba szybko nauczyć się zarówno zdobywać, jak i filtrować informacje - nie wszyscy chętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniami (zwłaszcza niestety Rodacy zdają się wierzyć w sprawiedliwość w wydaniu: jeśli sam dostałem baty, to czemu 'nowego' ma to ominąć? skoro mnie było ciężko, to czemu jemu ma być łatwiej? - brrrrrrrrr, no, ale takie jest życie ;-)), a jak już mówią, to też trzeba ostrożnie, bo nie wszystko, co doradzą życzliwi jest najlepszym rozwiązaniem, nie wszystkie informacje są pełne i aktualne, warto zawsze sprawdzać, aby ograniczyć ilość popełnianych błędów.

Po prawie trzech miesiącach przeprowadziliśmy się 'na swoje' - do wynajętego domu. W tym czasie zdążyły dopłynąć rzeczy wysłane z Polski, a chwilę później wrócił do nas Popiołek, któremu skończyła się kwarantanna w Melbourne. Mieszkamy w domu, co jest dla nas nowym doświadczeniem życiowym, uczymy się dbania o dom (inaczej niż o mieszkanie) i o ogród - na tym polu debiutujemy i to na dodatek w nowym klimacie - uczymy się walczyć z insektami i zabiegamy o przeżycie nowo zakupionych roślin, co wychodzi nam różnie ;-))

Ogromnym plusem jest na pewno znajomość języka. Ja swój angielski 'przywiozłam', a Najmilszy uczy się bardzo intensywnie, odkąd przyjechaliśmy: sumiennie chodzi do szkoły (wariant wieczorowy, dwa razy w tygodniu), a oprócz tego na całego 'zanurza się w języku' - ogląda TV i słucha radia, samodzielnie załatwia różne codzienne sprawy, także w urzędach oraz przez telefon. Komunikuje, jak umie, dopytuje, jeśli czegoś nie wie. Praktyka czyni mistrza, więc i u Najmilszego Mistrza widać postępy, które mobilizują do dalszej pracy.
Wśród znajomej Polonii poglądy i doświadczenia są bardzo różne, ale przeważa opinia (nawet wśród tych, którzy kiedyś sobie szkołę odpuścili), że znajomość języka bardzo pomaga i buduje pozycję nowoprzybyłego.

Nowa ojczyzna jest coraz bardziej 'nasza', czujemy się tutaj świetnie i wciąż rozczarowujemy nielicznych sceptyków, co to liczyli na nasze smutne miny, rozczarowanie itp - nic z tego - jest nam tu dobrze i wiemy, że może być tylko lepiej ;-))
Otacza nas państwo, gdzie dobrze się żyje (choć podobno bywało tu o niebo lepiej ;-), przepisy, które da się zrozumieć, których się tu przestrzega i które się egzekwuje, wspaniała przyroda, życzliwi ludzie (wyjątki zdarzają się jak wszędzie, ale jako osoby asertywne dajemy radę ;-)), cudowne krajobrazy. Ocean pływa niedaleko, papugi się drą, wiatr szumi w palmach i eukaliptusach. Każda wycieczka to miniwakacje, każdy wypad to turystyczna atrakcja. A do tego kulinarne propozycje wokół - zarówno restauracje, jak i produkty...

Nasz dom to miejsce magiczne, bo jesteśmy w nim my, nasze cudne koty i znajomi, których grono powoli, ale systematycznie budujemy, przemeblowując jak i kiedy trzeba. Za chwilę skończy się ten przełomowy, pełen emocji i wrażeń rok i zacznie się nowy - Ahoj Przygodo! nie milknie.

20 grudnia 2009

Czereśniowy zawrót głowy

W piękną słoneczną niedzielę 20 grudnia rano z miejsca zbiórki wyruszył sznur samochodów w kierunku na Stella Creek Cherry Orchard. Jest to jedno z wielu gospodarstw na wzgórzach wokół Adelaide, gdzie uprawia się czereśnie. Jest to również jedno z tych miejsc, gdzie można przyjechać i kupić owoce w cenach hurtowych lub wejść na teren sadu i do pojemnika samodzielnie uzbierać sobie tyle czereśni, ile chcemy kupić, wybierając te, które najbardziej nam się podobają.  Takie samodzielne zbieranie nazywa się PYO - Pick your own, czyli Uzbieraj według własnego wyboru.
Właściciele nauczeni doświadczeniem z poprzednich sezonów wprowadzili opłatę na wejście, którą wlicza się później w cenę kupowanych owoców, jeśli ich waga przekroczy 3 kilo.  Większość gości zanim przystąpi do zbierania, przechodzi krótką lekcję zrywania owoców - chodzi o to, aby nie niszczyć zawiązków przyszłych czereśni podczas zbierania tegorocznych.

Pogoda dopisała znacznie lepiej niż mapa i... czereśnie.  W tym roku owoców na drzewach było zdecydowanie mniej niż zainteresowanych kupujących.  My załapaliśmy się na samą końcówkę (część osób, które zamarudziły na parkingu już nie weszło na teren sadu - właściciele pobierają opłatę, więc chcieli być uczciwi mówiąc, że owoców po prostu już nie wystarczy dla tych, którzy przyjechali później).

Zbieranie okazało się sporą frajdą, mimo że faktycznie wśród drzew krążyły tłumy chętnych.  Wbrew zasadom nie wszystkie zerwane owoce trafiały do pojemnika...

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

Akcja trwała do napełnienia brzuchów i do stwierdzenia, że faktycznie popyt przebija podaż, więc wycofaliśmy się w kierunku kasy i sorbetu czereśniowego.  Ceny przy kasie ucieszyły nas bardziej niż smak sorbetu...
[Parę tygodni później okazało się, że kolejne zbiory w sadzie z przodu (Front Orchard) też były mniejsze niż spodziewane i sezon 2009/2010 zakończył się już 3 stycznia.]

Rozochoceni owocowo, z pewnym niedosytem po zbiorach czereśniowych ruszyliśmy w stronę Hahndorfu -  miasteczka założonego przez niemieckich kolonistów - Luteran z Prus - w 1839 roku.  Do dziś zachowało ono swój historyczny wygląd i charakter, co czyni z tego miejsca kolejną atrakcję turystyczną w pobliżu Adelajdy.  Tłumy turystów przyjeżdżają tu na niemieckie kiełbaski i piwo, można odwiedzić cukiernie, napić się kawy lub czekolady oraz zobaczyć zachowane stare zabudowania i warsztaty.

Od Zdjęcia Bloggera2

My pojechaliśmy nieco dalej, do Beerenberg Farm, która słynie z truskawek.  Jedni odwiedzają tu sklep, gdzie można kupić świeże truskawki i różne prawie-domowe-firmowe przetwory, inni wchodzą na pole, aby zbierać truskawki samemu.  My, mimo wcześniejszych planów, nie weszliśmy zbierać, bo... zjedzone wcześniej czereśnie zaczęły nam pęcznieć w brzuchach ;-))

Zwiedziliśmy zatem szybciutko sklep i wykonaliśmy odwrót w kierunku Stirling, gdzie otoczeni przez chłodny i pełen ptactwa las wydrylowaliśmy przywiezione zbiory przygotowując je do zamrożenia, odpoczęliśmy, zaliczyliśmy spacer nad jezioro i wokół koalowych eukaliptusów, uwieczniliśmy wspaniale i odważnie pozujące kukabury i tak przygotowani na nadchodzący świąteczny tydzień wróciliśmy do Lawendowej Chatki.

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

12 grudnia 2009

A jednak Norweski Leśny ;-)

Tradycyjne wieczorne spacerowanie, czyli siedzę z chłopakami w ogrodzie przed domem. Na płocie jeden z rodziców, co to się rano zestresowali, nadal wyraża swoje oburzenie (na co?), Popiołek z nim dyskutuje, Aganiok pozerkuje tylko czasem, poza tym biega jak wariat w tę i we w tę, chowa się pod krzakami, przemyka wzdłuż płotu, napada na Popiołka, po czym zmyka i tak w kółko.

Od Lawendowa Chatka2

W pewnym momencie Popiołek udaje się w stronę garażu, aby potem się urwać za wyznaczoną moim pozwoleniem linię i pospacerować u sąsiadki koło domu.

Aganiok zwykle na wysokości płotu zawracał. Teraz skubaniec poszedł za Popiołkiem i ani myśli wracać. Idę w jego stronę, aby go nakierować właściwie, a ten hop i odbiega jeszcze dalej. Na jego drodze pojawia się drzewo, więc Aganiok bez chwili wahania hop i lezie w górę po gałęzi.
Wyszedł daleko poza zasięg moich ramion, ale jakimś cudem posłuchał i postanowił złazić.
Zawisł przy obrocie na przednich łapach, dupka mu dość niebezpiecznie zadyndała na wysokości co najmniej dwóch metrów nad chodnikiem, ale dał radę, wdrapał się z powrotem na gałąź i jak gdyby nigdy nic zszedł do konara głównego, gdzie już mogłam sięgnąć, więc sięgnęłam i drania ściągnęłam.

Co Aganiok na to?
Mruczał.

Od Lawendowa Chatka2

Oczyma duszy mojej dostrzegam podobieństwo:
tu i tu

Lato w pełni, czyli zasłużone wakacje

Miły Mój zakończył kolejny semestr i rozpoczął kolejne wakacje. Tym razem o tyle milsze, że w lecie, jak za dawnych czasów w starej ojczyźnie ;-)) Zabawne jednak, że równocześnie nadciągają święta - tego drzewiej nie bywało ;-))

Wakacje zostały oficjalnie uczczone uporządkowaniem trawnika - a jako że arsenał narzędzi Szefa Projektów został niedawno wzbogacony o kolejny sprzęcior - także tych przed płotkiem przy ulicy. Hmmmm, ależ to elegancko teraz wygląda ;-))

Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2

Kiedy wróciłam do domu i pisnęłam z zachwytu, dowiedziałam się o specjalnej nakładce na nowy sprzęcior, która to nakładka umożliwia przycinanie i formowanie krzewów. A nasze krzewy już przecież wymagają przycięcia i formowania.
Tiaaaa...

Obrazek ornitologiczny drugi


Sobotni poranek, drzwi na ogród za domem otwarte, fontanna z szumem przelewa wodę, aż nagle... ptaki oszalały - drą się głośniej niż zwykle, więc idziemy oglądać, o co chodzi. Po chwili do domu wpada Aganiok, ale tylko na chwilę - wybiega z powrotem. Popiół na zewnątrz wydaje 'okrzyki' typowe dla jego rozmów z ptakami. Aganiok wybiega i znów wpada do domu, a my tym razem widzimy, że ptaki atakują - lot godny magpie (to ptaki cieszące się tutaj złą sławą - atakują niespodzianie, zwykle od tyłu, najczęściej rowerzystów - zdarza się to zwykle wiosną, kiedy bronią gniazd i młodych) - koszący i z wrzaskami. Atakują dwa ptaki.
Nasze zdziwienie rośnie - o co chodzi? Koty mieszkają tu od dłuższego czasu i afer dotąd nie było, więc skąd dzisiejsza zmiana?
Wychodzimy do ogrodu i sprawa się wyjaśnia, Najmilszy podchodzi, aby złapać zgubę, ja 'zabezpieczam' tyły, po czym wracam po aparat.

Od Lawendowa Chatka2

Maluch albo wypadł z gniazda, albo nie bardzo mu jeszcze idzie latanie precyzyjne ;-))
Najmilszy podsadził ptaszka pod gałęzie, a mała zguba po chwili spadła z drzewa, ale już po bezpiecznej stronie płotu - u sąsiadki.
Rodzice jeszcze dłuższą chwilę patrolowali ogród pokrzykując gniewnie.

Od Lawendowa Chatka2

Dobrze, że przygoda zdarzyła się w sobotę, kiedy byliśmy w domu i to wystarczająco blisko ogrodu ;-))

10 grudnia 2009

U weterynarza po raz drugi

Minęły trzy tygodnie od ostatniej wizyty, jutro będziemy świętować pierwszą miesięcznicę, odkąd Aganiok z nami mieszka, więc umówiliśmy się na przegląd w klinice.

- Popiołek po kuracji antybiotykowej, więc:
= przegląd ogólny: po infekcji nie ma śladu, serce i inne narządy wewnętrzne w porządku, waga niewiele wyższa niż ostatnio, temperatura i gardło normalne, niewielkie zaczerwienienie przy dziąsłach, więc odłożyliśmy czyszczenie kamienia na raz następny,
= dostaliśmy formularz, by uaktualnić mikroczipa: po wpłaceniu dziesięciu dolarów dane z wysłanej pocztą aplikacji zostaną wprowadzone do australijskiego rejestru zwierząt (www.aar.org.au)

- Aganiok po drugą szczepionkę, czyli:
= przegląd ogólny: nadal jest świetnie, waga się nie zmieniła, co nas zdziwiło, bo nam się wydaje, że sporo urósł (nadal 1.7 kg), wróciło kichanie i pojawił się kaszel (dziwny, podobny do zakrztuszenia się), ale podobno to taki wiek i przypadłości z baaardzo pojemnej grupy pt. cat flu (wrrrrr), mamy się zaniepokoić i zgłosić, jeśli wysięk z nosa będzie zielony lub żółty (bueeee),
= drugie szczepienie, czyli dwie strzykawy w kark (mruczał ;-),
= dostaliśmy zapas środka przeciwko robakom i pchłom razem (Revolution) na sześć miesięcy, czyli dla dwóch kotów na trzy (aplikacja na kark raz na miesiąc),
= lewe ucho ma brzydkie brzegi - albo pogryzły go sezonowe muszki, albo to uczulenie na coś, co rośnie w ogrodzie, albo (tfu tfu) roztocza - my zobaczyliśmy to dopiero dziś, więc mamy poczekać i obserwować - jak nie przejdzie, na kolejnej wizycie weźmiemy próbkę do laboratorium.

Dziś przyjęła nas Pani doktor - miła, uśmiechnięta, odpowiedziała na wszystkie pytania, a poza tym - była kiedyś w Krakowie i jej się podobało ;-))

Pobyt w dzielonej klatce znowu koty zniosły wzorowo, w gabinecie było grzecznie i przyzwoicie (no, może poza niedomytą po kupie rudą dupką - Pani doktor niewzruszona, nieco podgoliła, a ja obiecałam Aganiokowi na ucho, że tak się będzie kończyło każde niedomycie ;-)
Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2

W domu pożarły sporą porcję suchej karmy (biedusie, dawno niekarmione ;-), po czym... Aganiok padł na krześle pod stołem i śpi - spokojny, jak nie on.

7 grudnia 2009

Lato trwa ;-)

Za oknem deszcz - stuka w dach pergoli i raduje serca ;-)) My przy komputerach, każde ze swoim kotem na kolanach - jak za dawnych czasów poprzednich kocich duetów ;-))
Moje ucho wróciło do normy, guz się wchłonął, za to Najmilszy do kompletu wyprodukował sobie... dziurę w nodze... W sumie dobry sposób, aby sprawdzić jak to jest z tą rozrzedzającą się tutaj krwią? Stwierdził, że to chyba jednak prawda, bo krwi wypływało dużo, szybko i jakaś podejrzanie jasna Mu się wydawała - co za tydzień!!!

Inspekcja domu chyba się udała, chociaż nie dostaliśmy kopii formularza (?!) od agenta, obiecany hydraulik był i uszczelnił solar, gość od zamka w drzwiach garażu jeszcze nie dotarł..., zgodę na drugiego kota dostaliśmy od ręki - juuuupiiii! Aganiok jest więc już oficjalnie domownikiem-lokatorem Lawendowej Chatki.

W domu pojawił się też Kuzyn Konia, albo Koniu Dwa - na cześć Konia, który został w Owocówce. I nie pytajcie, skąd to imię? Pojawiło się, jak wszystkie inne imiona wokół nas ;-)

Od Lawendowa Chatka2

Nadciąga sezon czereśniowy i truskawkowy i nieco później - borówkowy (dla niektórych: jagodowy ;-).

Święta majaczą na tym owocowym pysznym tle, plany się wykluwają, wyobraźni momentami brakuje - ulice już przybrane świątecznie, na skwerach stoją choinki sięgające gwiazd, większość sąsiadów już ubrała swoje domki w lampki, a w naszych sercach zawiana śniegiem szopka i Matula, co to rąbek z głowy zdjęła nakrywając Dzieciątko, żeby nie zmarzło...

1 grudnia 2009

Aaaaaaa - L A T O !!!

No pięknie - byłabym przegapiła - lato przyszło!

Najmilszy otworzył nowy sezon megaosikaniem antypająkowym - Dzielny Mój obszedł wokół cały dom pompując specjalny środek taką nieautomatyczną pompką - wokół domu, wokół drzwi, wokół każdego okna, pod parapetami, w szczelinach, pod daszkami, koło rynien itp itp - taka ochrona ma nas zabezpieczyć przed wszelkimi niechcianymi owadami na około 2 miesiące... Że niby żadne pająki, żadne karaluchy (odpukać, żadnego nie widzieliśmy), żadne mrówki i inne takie nam się nie wprowadzą - zobaczymy.

Ja przywitałam nowy sezon - o ironio! - infekcją ucha (w niedzielne mrozy wyszłam z domu z niewysuszonymi włosami i myk, jest infekcja) - boli, jak 'wszystkie gwiazdki świata', ale jestem kwiatem lotosu i wcieram sobie na zmianę dwa magiczne olejki - zarówno w ucho, co boli, jak... (patrz dwie linijki powyżej), jak i w wywalone węzły chłonne na szyi. Tea Tree oil smakuje mniej więcej tak, jak boli mnie ucho, i wykombinowałam, że chyba mi się koty umówiły i ściągnęły z niebios zemstę za te dni, kiedy je smarowałam tym samym olejkiem - wrrrrr...

I chyba żebym się tak nad sobą i tym uchem nie rozczulała, to wywaliłam wczoraj głową w futrynę od schowka w biurze. Ostatni raz takiego guza miałam (jeśli w ogóle) chyba w przedszkolu - aż mi łzy poleciały, a jaki huk był (tiaaaaa, baba z astygmatyzmem leci po papier do drukowania, co to go trzymamy w małym wąskim ciemnym schowku - to się po prostu nie mogło skończyć zwyczajnie ;-)).

Jutro Najmilszy z Mężów oraz Kot-Nieco-Bardziej-Rudy jadą razem do pracy. Nie, nie płacą podwójnie! Przychodzi na inspekcję Lawendowej Chatki agent z biura nieruchomości, którego przy tej okazji... zamierzam poprosić o pozwolenie na drugiego kota w domu ;-))
Hmmmm, nawet Socjal się załapał na specjalne odkurzanie ;-))
Mam nadzieję, że misternie przygotowana intryga się uda??? ;-))

21 listopada 2009

Impresja późnoporanna


Siedzę sobie późnoporanną porą w salonie. Odsunęłam zasłony, co od paru tygodni już się nie zdarzało ze względu na upały. Przede mną ekran komputera, dalej za oknem siąpi, kapuśniaczek, który nasuwa skojarzenia staroojczyźniane.
Spragniona ziemia, spragnione rośliny chłoną wilgoć daną z nieba w prezencie - za dzielne trwanie podczas ostatnich upałów.
Wczoraj sprawdziliśmy sami na sobie nowoojczyźnianą prawdę - tutaj deszcz cieszy. Faktycznie, wysiadłam wczoraj z samochodu i uśmiechając się szeroko do Najmilszego z Moich Mężów powiedziałam: Zobacz, Miły, deszcz pada.

Był w tym domu taki czas, kiedy podobnie siadywałam, pisałam i wysyłałam aplikacje w sprawie pracy.
O tej porze mniej więcej wymieniałam uśmiechy z przechodzącym listonoszem. Czasem przynosił reklamy, czasem... odpowiedzi odmowne od niedoszłych pracodawców.
Deszcz też wtedy padał, ale inny, grubszy.
Drzwi nie mogły być otwarte tak, jak teraz, bo było zimno.
Nie było słychać ptaków, ani uderzeń w piłeczki golfowe. Było słychać wiatr, a może raczej się domyślałam jak wieje i wyobrażałam sobie ten dźwięk, bo tylko latający dach stukał.
Nie mogłam wtedy siedzieć w podkoszulku, tylko w polarze. Obok stała parująca herbata, a nie sok z lodem.

Hmmmm, był czas, że nie było w domu kota, był czas, że był odzyskany Popiołek, teraz koty są dwa.
Lawendowa Chatka niezmiennie pozostaje domem magicznym.

20 listopada 2009

Obrazek dramatyczny na wskroś


Trwa wizyta kontrolna u weterynarza - Aganiok wcześniej już u weterynarza był - trafił do nas już po zabiegu sterylizacji.
Pan doktor zamierza sprawdzić, czy wszystko w porządku, czy po zabiegu wszystko już się ładnie wygoiło.

Zagląda, milczy, patrzy na nas z dziwną miną, zagląda znowu...
- Dziewczynka.

Gdyby po gabinecie latała mucha, efekt dramatyczny zostałby potężnie wzmocniony, nawet Popiołek zamarł na usłyszaną rewelację.

Pan doktor dobrze zrozumiał nasze miny, z przepraszającą miną sięgnął po golarkę, coby sobie pole widzenia oczyścić ;-)

Zagląda, milczy, patrzy na nas z dziwną miną, zagląda znowu...
- Dziewczynka.

Jako, że nadal nie słyszy pozytywnej reakcji, a nawet słyszy moje pytanie: Co zatem zostało odcięte podczas sterylizacji w zeszłym miesiącu i gdzie 'damski' szew na boczku - niezbędny w przypadku kotki?

Kolejne oględziny, cisza gęstnieje, napięcie sięga sufitu...
- No dobrze, chłopiec ;-) Ale taki mi się wydawał dziewczynkowaty ;-)

U weterynarza po raz pierwszy ;-)

Wybraliśmy się do kliniki weterynaryjnej w nowej ojczyźnie po raz pierwszy.
Dwa koty w domu, więc i lista potrzeb urosła nam długa długa:

- Popiołek po raz pierwszy, więc:
= do ogólnego przeglądu: to nie jest koci katar, narządy wewnętrzne w porządku, w przypadku groźniejszej wersji dużo by pił, Popiół ledwo co pije w ogóle, stracił na wadze, ma podwyższoną temperaturę, opuchliznę gardła i owrzodzenie na języku, dziąsłach i wargach, ma ślinotok, który niepokojąco brzydko pachnie (?), ale jest silny i niedługo powinno być ok,
= rozpoznać i zwalczyć choróbsko, co to go dorwało ostatnio: jest infekcja, więc dostał serię antybiotyków w takiej tubce ładowanej po porcji doustnie; następnym razem, jeśli pan doktor nie będzie zadowolony z wyników kuracji, zrobimy testy krwi; jak będzie zadowolony - zdejmiemy kamień z zębiszczy,
= po tutejszą kartotekę,
= uaktualnić mikroczipa: następnym razem, bo... Popiołka w Australii... nie ma według dostępnych danych kotów z mikroczipami??? ;-)

- Aganiok po raz pierwszy z nami, więc po wszystko, czyli:
= do ogólnego przeglądu: jest świetnie, serce i płucka w porządku, temperatura normalna, waga książkowa (1.7 kg), katar, wysięk z oczu i z nosa minęły jak ręką odjął już w drodze do weterynarza ;-), mam nie przerywać kuracji Tea Tree Oil ;-)
= do szczepienia - dziś dostał pierwszy komplet, kolejny za 3 tygodnie i ostatni za kolejne 3,
= do odrobaczenia - dostał środek 2 w 1, czyli przeciwko robakom i pchłom razem (Revolution),
= zielony tatuaż w uchu to znak, że kot jest wysterylizowany (normalnie jest to przekreślone kółko - Aganiokowa wersja nie jest zbyt udana ;-), mamy tylko nadzieję, że sterylizacja wykonana jest lepiej niż tatuaż ;-) )
= co do mikroczipa - Aganiok na razie jest za mały, może przy ostatniej szczepionce, czyli za sześć tygodni. Zwykle mikroczipy zakłada się kotom w wieku około sześciu miesięcy.

Pan doktor zapytał, co koty jedzą. Kiedy odpowiedziałam co i że wszystko w wersji dla dorosłych, pan doktor zasugerował, żeby dokupić dla Aganioka wersję dla kociąt.
- "Wersja dla kociąt daje więcej składników energetycznych".
- "Mhmmm. Jeszcze więcej?" - zapytałam i uśmiechnęłam się szeroko.
- "OK, skoro nie trzeba, to wystarczy to, co jest". ;-))

- "Acha, nasze koty piją mleko, bo lubią, a za wodą nie przepadają".
- "Nie muszą pić mleka, ale jeśli lubią..."
- "Lubią to za mało powiedziane - domagają się, kiedy my pijemy poranną kawę z mlekiem. Wolimy zatem dawać im mleko, nie kawę ;-))".

Na zakończenie pan doktor uprzedził, że Aganiok po szczepionce może być senny i osowiały.
- "Yhyyyy" - pokiwaliśmy głowami obydwoje z Najmilszym, mrużąc znacząco po jednym oku ;-)

Przy recepcji miło zaskoczył nas rachunek - jako urodzony skąpiec oczyma duszy swojej widziałam kwotę spooooro większą. Ufffff, możemy wrócić za trzy tygodnie ;-))

W domu po pierwsze wysnuliśmy metodę wychowawczo-rozwojową:
- chcesz z dwójki: jeden-syczy-drugi-wpada-w-chorobę-sierocą zrobić zgodny duet?
Zapakuj obydwoje do jednej klatki i potrzymaj ich tam co najmniej godzinkę nie mówiąc, gdzie jedziecie ;-)
Uwaga: działa lepiej, jeśli starszy w tej samej klatce został wcześniej wysłany na kolonię - najlepiej na sto dni, do innego kraju, na inny kontynent, w inną strefę klimatyczną i koniecznie samolotem z kilkoma przesiadkami ;-)

Po drugie: serca stopiły nam się na widok dwójki, co to zgodnie zjadła po saszetkowej porcji z dwóch misek, wypiła po porcji mleka z dwóch misek, po czym symultanicznie się umyła - każdy swoją buzię, łapki i cała resztę ;-))
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

19 listopada 2009

Jedenaste mgnienie wiosny, czyli... wstęp do lata ;-)

Dobiega końca pierwsza 'gorączka' (tak mówi tutejsza Polonia), fala upałów zwana heatwave.
Dzisiejszy dzień to ponad 40 stopni, a odczuwalne nawet więcej, bo przecież wszystko nagrzewało się od dłuższego czasu. Ilekroć wychodziłam z biura (klimatyzacja ustawiona na 23 stopnie), miałam wrażenie, że na zewnątrz ktoś otworzył drzwiczki jakiegoś megapiekarnika ;-)
Gorzej zapewne czuli się wszyscy, którzy nie mogli siedzieć w klimatyzowanych pomieszczeniach...

Od 4 listopada ogłoszony jest 'gorączkowy alert' - każdy, kto ma pod opieką osoby starsze dzwoni lub/i odwiedza ich domy, upewniając się, że klimatyzacja włączona, okna zasłonięte, że mieszkańcy piją wodę i dobrze się czują. Dzieciaki w szkole pokazują butelki i ile wypiły wody, wolontariusze różnych organizacji (na czele z Czerwonym Krzyżem) obdzwaniają osoby z podanych list kontaktowych - nawet po trzy razy dziennie. Ja także dzwonię do klientów programów, które zawodowo 'obsługuję'.
Po raz kolejny wydano i rozpowszechniono broszury - jak zachowywać się podczas upałów, jak chronić się przed słońcem, jak zapobiegać odwodnieniu, jak działać, kiedy ktoś zasłabnie i jak udzielać pomocy oraz gdzie szukać fachowców.
Dzisiaj dostaliśmy do domu list o planowanej przerwie w dostawie prądu w przyszłym tygodniu - będą sprawdzać instalację i podnosić ją do wyższego, wymaganego przez lokalne władze, poziomu. Upały w Południowej Australii to szereg zagrożeń wynikających nie tylko z braku/niedoboru wody, ale i awarii prądu - kiedy wysiada zasilanie, między innymi klimatyzacji się nie włączy...
Znowu wraca temat zagrożenia pożarami, powtarzane są zalecenia władz dotyczące zabezpieczeń domów, przygotowania dróg ewakuacji oraz... utrzymywania porządku koło zabudowań.
To jest ta bardziej dramatyczna strona upałów. A przecież jeszcze nawet lato nie nadeszło :-0

Napisałam powyżej, że pierwsza fala prawie za nami, bo od paru godzin w powietrzu czuć zmianę - najpierw zaczęło wiać, wiatr najpierw ciepły, powoli się ochładzał, teraz krąży nam nad głowami burza - na razie widowiskowo się błyska, już nawet słychać grzmoty. Wcześniej ptaki darły się wniebogłosy i przelatywały tam i z powrotem dość niespokojne, od paru godzin nie słychać ich w ogóle - teraz można posłuchać, jak wiatr szeleści w liściach drzew.

Burza z północy przesuwa się na zachód - na razie Najmilszy z Mężów poświęca czas czwartkowej rozrywce, ale jeśli wróci nie za późno, to spróbuję Go namówić na spacer/przejażdżkę nad ocean - spodziewam się, że jeśli burza się nie przesunie, to będzie tam widowisko. Na razie ciężkie niebo wisi nisko, a chmur przybywa - jakby znad oceanu właśnie, wiatr znowu przycichł, grzmotów już nie słychać w ogóle.
Po chwili burza rozświetla znów całą ćwiartkę - od północy ku zachodowi (ach, jak bym chciała być teraz na plaży!), spadają pierwsze krople deszczu - duże, ale mało i rzadko, w powietrzu znów cisza, burzę znów tylko widać... Przepraszam, poniosło mnie z tym deszczem - 'opad' trwał może ze trzy minuty i tyle go było...

Obydwa koty w ogrodzie przed domem, ani myślą o powrocie. Ja wychodzę co chwilę i zerkam na niebo. Gruba warstwa chmur jest dobrym tłem dla błyskawic.

Minęła dwudziesta druga, wraz z nią i burza... Szkoda! Marne strzępki widowiska widziałam ponad dachami domów, resztę mogę sobie jedynie wyobrażać - nad oceanem musiało być nie-sa-mo-wi-cie... Teraz niebo znów wisi wyżej i wydaje się sporo lżejsze, burza porozrywała grubą wcześniej warstwę chmur, słychać wiatr i... ptaki - na razie pojedyncze głosy, ale burzowe przycupnięcie ewidentnie za nami.

14 listopada 2009

Obrazek ornitologiczny


Najpracowitszy z Mężów pojechał do pracy, ja staram się jeszcze dospać. Nagle - rumor w kuchni - bieganina, miauczenie i... coś się wyraźnie tłucze. Otworzyłam oko i słucham, ale jeszcze nie wstaję.
Kiedy jednak hałasy z kuchni zaczynają brzmieć jak tłuczenie w szybę, wstaję i idę.


I co?


Dwa drapieżniki siedzą wpatrzone w okno, sierść nastroszona, ogony w szczotkę, obydwa wykrzykują po swojemu, a po szybie tłucze się ptaszek, który ze strachu wleciał za żaluzję i nijak wylecieć nie może, bo okno zamknięte.


Od Lawendowa Chatka
 

Co przeżyłam podczas akcji ratunkowej, to moje. Doświadczenia żadnego, soczewki nieubrane, strach dosyć spory, bo ptaszek niewielki, ale spanikowany bardzo (trochę jak kos, tylko mniejszy nieco).
Ubrałam kuchenne rękawice i próbowałam go złapać, żeby wynieść do ogrodu (równocześnie odganiając dwa koty, próbujące wskakiwać na blat z rożnych stron...), potem nałożyłam rękawicę na łyżkę drewnianą i machając usiłowałam ptaszka nakierować, w którą stronę ma lecieć.

W końcu się udało, ptaszek poleciał na wolność, koty za nim, a ja... odetchnęłam z ulgą, pozbierałam piórka z podłogi i wytarłam parę placków strachopochodnych ;-)


Ależ się team zawiązał i to w jakim tempie ;-)

13 listopada 2009

Pięciomiesięcznica, czyli kolejny bilans

Piąty miesiąc minął szybko - szczególnie czas od weekendu do weekendu ;-)

Weekendy celebrujemy - to czas, jaki możemy poświęcić sobie, bliskim i poznawaniu nowej ojczyzny. Pogoda sprzyjała, może momentami aż za bardzo ;-)
Zaczęły się gorące dni pod błękitnym bezchmurnym niebem. W ciągu dnia powietrze aż drga, klima hula w większości budynków oraz pojazdów, przechodnie chronią się za szkłami okularów przeciwsłonecznych, pod parasolami, kapeluszami, po ubraniach też widać, że lato tuż tuż. Ja się cieszę ze słońca i wysokich temperatur (ale, spryciara, dnie spędzam w klimatyzowanym biurze), za to Chłopakom upały już dały się we znaki - nadmiar ciepła męczy, a potem, mimo zmęczenia, nie pozwala spać w nocy. Klimatyzacja pomaga, ale hałasuje ;-) Wiatrak w sypialni też. Okna w ciągu dnia zostawiamy zasłonięte, ale Chatka i tak baaardzo się nagrzewa, więc Mistrz Projektów kombinuje ;-)

Mój kontrakt w pracy potrwa jednak dłużej niż do Bożego Narodzenia ;-) Na razie zatem jedynie uaktualniłam CV ;-) Szykuje się kolejne szkolenie, z czego baaardzo się cieszę ;-) Początkowa dezorientacja powoli - tfu tfu - łagodnieje, co więcej - ustępuje miejsca pomysłom nowych przedsięwzięć, ale na razie powolutku pozwólmy im się porządnie zagnieździć i nie poganiajmy ;-) Odzyskałam też nieco czasu na czytanie, kupka przyniesiona z biblioteki powolutku maleje, obok rośnie druga - to książki przeczytane ;-) No i nareszcie - znowu tfu tfu - wróciłam na dobrowolne wuefy ;-)
Co do Męża - szkoła to nadal priorytet numer jeden, czego efekty już widać i słychać, poza tym znaczące postępy i widoczną różnicę na plus potwierdzają i nauczycielka i świadkowie odbywanych przez Najmilszego rozmów. Juuupi, puchnę z dumy ;-)
Biznes się rozwija, zlecenia bywają i stałe i mniej stałe, za to rozszerza się wachlarz wykonywanych prac oraz baza kontaktów ;-) Po Adelajdzie Mój Ostatni Mąż jeździ już jak u siebie ;-)

Popiołek ma młodszego kolegę - naprawdę lżej nam teraz wychodzić do pracy - wiemy, że obydwaj jakoś się zajmą sobą nawzajem i czas zleci do naszego powrotu ;-) Mały Aganiok chodzi po domu, kicha, śmiesznie miauczoskrzeczy, mruczy megagłośno i cieszy się wszystkim, a my wiemy, że podbił nasze serca caaaaaałkieeeemmmmm.

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Projekty domowe zrealizowane ostatnio to głównie walka z insektami przeróżnego typu - pcha nam się tałatajstwo do domu każdą możliwą szczeliną, a tych niestety nie brakuje. Najmilszy zatyka, sypie lub wylewa trutki, ściga odkurzaczem lub... pakuje do słoika (ostatnio zafundował mi lekcję poglądową p.t. Jak wyglądają Redbacks - pająki, których ugryzienie jest baaardzo nieprzyjemne, bolesne, a w przypadku maluchów wiąże się z wizytą w szpitalu. Brrrrr, nawet przez zakręcony słoik się bałam, a Najmilszy złapał je niestety w garażu, w środku... Takie są solidnej budowy, nie za duże, ale wystarczająco grube, żeby budzić respekt. Na grzbiecie mają czerwony pasek, jaskrawy i widoczny. Podobno buzie mają niezbyt wielkie, więc nie tak łatwo im ugryźć człowieka, ale jakoś nie bardzo mnie to przekonuje... Większość ugryzień to 'wypadki przy pracy' - Redbacks lubią metalowe i plastikowe przedmioty, więc zanim np. złapie się stół lub krzesło turystyczne, aby je wnieść do domu, warto sprawdzić, czy pod krawędzią nie czeka niespodzianka; podobnie ze skrzynkami pocztowymi czy kubłami na śmieci).

Ogród raczej przegrywa z upałami - truskawek kilka padło (uschły, nieochronione 'posypką' z kory), cytrusy zbierają się po utracie sporej części liści i małych świeżo zawiązanych owocków (skutek zimnych nocy) - mają nowe liście, nowe kwiaty i nawet już nowe nowozawiązane owocki, wynajęta cytryna cieszy żółtymi owocami i masą kwiatów kolejnego pokolenia, trawnik niechętnie żegna chwasty, za to trawa schnie na potęgę, trzy boronie też przegrały ze słońcem...
Fontanna umila czas pędzany w ogrodzie za domem szumem przelewającej się wody. Papug na razie nie stwierdzono :-(
Storczyk kwitnie jeszcze tylko jeden, lawenda z kwitnieniem letnim wciąż się waha...

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Powoli rozkręcają się grillowe imprezy wśród naszych znajomych. Pikniku na razie nie zaliczyliśmy żadnego. Rowery odkurzamy i wietrzymy w każdy weekend.

Aaaaa, no i wbrew pogodzie zupełnie, wyczyściłam piekarnik - juuuuupi.
Co do menu - jak już wspominałam - nadszedł czas lodów, sorbetów i napojów z lodem (w tej wersji piję od paru dni także ja ;-).

12 listopada 2009

Koty - odsłona piąta, albo: Dziesiąte mgnienie wiosny, czyli Nowy Domownik

Od wczoraj Lawendowa Chatka ma czworo mieszkańców.

Powtarzam - mieszkańców, bo dzikich lokatorów jest tu cała masa. Zwłaszcza odkąd zrobiło się ciepło, można odnieść wrażenie, że mrówki (co najmniej z Glenelg) skrzyknęły się, aby zamieszkać w Lawendowej Chatce całą paczką. Pająki pewnie podsłuchały i pozazdrościły pomysłu. Muchy się nie przestraszyły pająków i też się pchają, jak mogą. Hmmmm, nie wiedzą one, że arsenał środków chemicznych - baaardzo nieprzyjemnych - już czeka.

Wracjąc do nowego mieszkańca. Ma na imię Aganiok (Огонёк) ;-) i jak imię wskazuje jest Rudaskiem. Mruczy jak traktor, jest pełen młodzieńczego zapału i słodyczy. Z charakteru przypomina małego Popiołka - tak samo grzeczny i pełen wdzięku.

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka

Popiołek nieco zdezorientowany, wczoraj syczał, dziś nabrał dystansu - parę razy liznął nawet małego koło uszka, przepuścił przed siebie do miski (Aganiok tak jak jego starszy kolega uwielbia mleko - pije z takim zapałem, że pół szyi jest mokre ;-)).

Wczoraj siedział w każdym kątku po kolei, z większości wychodząc oklejony pajęczynami (drżałam wtedy!), w nocy spał pod łóżkiem sam. Dziś w ciągu dnia wychodził na pieszczoszki do Pantusia, a wieczorem zwiedzaliśmy ogród przed i za domem - ależ to była frajda ;-) Chętnie przybiega na głaskanie, podobnie jak Popiołek - trzymanie w ramionach znosi z trudem i krótko ;-)) Aganiok bez problemu załatwia się i do kuwety i do wykopanych naprędce dołków na zewnątrz. Popiół zrobił wieeelkie oczy przy pierwszej akcji dołek na zewnątrz w wykonaniu kolegi.

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Mały ma 12 tygodni, ale jest już wysterylizowany. Wybierzemy się do lekarza po mikroczipa, książeczkę i szczepienia, ale na razie niech się przyzwyczai i... przestanie kichać.

Aganiok przyjechał do nas od Stefanie, która jest idealistką ratującą małe koty przed uśpieniem. Niechciane kociaki usypia się tutaj w zastraszających ilościach. Sterylizacja nie jest obowiązkowa, rejestruje się tylko koty rasowe, więc niestety kontrola urodzin 'dachowców' jest marna, profilaktyka podobnie, odpowiedzialność właścicieli pozostawia spooooro do życzenia - i stąd zatrważająco wysokie ilości usypianych maluchów

(cytat z jednej ze stron organizacji pomagającej niechcianym kociakom: PLEASE DESEX YOUR CATS! 40 000 cats/kittens get put down every year in SA only, 200 kittens now in kitten season - PROSIMY, WYSTERYLIZUJ SWOJEGO KOTA! licząc tylko Południową Australię - 40 000 kotów/kociąt każdego roku jest usypianych, 200 kociąt teraz w sezonie, kiedy rodzą się małe.).

Stefanie dzwoni w odpowiedzi na ogłoszenia i podając się za osobę, która szuka kotka dla siebie zabiera maluchy do domu, wychowuje dopóki nie staną się wystarczająco duże, aby je wysterylizować i wtedy szuka im domów u odpowiedzialnych właścicieli. Pomaga także tym, którzy chcieliby swojego ulubieńca tanio wysterylizować.
Jeśli ktoś z Was Czytelnicy (ekhm, ekhm, lokalni Czytelnicy ;-) chciałby wziąć do domu małego kotka lub ktoś z Waszych znajomych takiego szuka - zapraszam, mam upoważnienie od Stefanie, aby podać Jej namiary, a u Niej kociaków zwykle jest kilka do wyboru. Ot, mała kropla słodyczy w morzu nieszczęścia.

Od tygodnia fala upałów nad Adelajdą - na termometrach około 35 stopni przez większość doby, odczuwalne około czterdzieści. Koty przytulone do podłogi przez większość dnia... Dziś się ochłodziło po zachodzie słońca, więc i brykanie się rozpoczęło - hihihi, Popiołek przypomniał sobie czasy radosnej młodości, kiedy to przeganiał Sadzę z kąta w kąt, a jak ją wkurzył, to zmykał pod szafkę pod telewizorem ;-))

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

W przyszłym tygodniu temperatura w dzień ma spaść poniżej trzydziestu, w nocy - poniżej dwudziestu - zobaczymy... Na razie trawniki podobno spalone już tak, jak zwykle spalone były na koniec grudnia... Pasują do naszych truskawek...

9 listopada 2009

Czytanie Wiosenne

Wreszcie nadgoniłam i opisałam. Zapraszam.

Henning Mankell i jego seria kryminałów, których głównym bohaterem jest detektyw Kurt Wallander. Są to kryminały, ale ich klimat, tło obyczajowe Skandynawii z jej surowym klimatem, zmianami zachodzącymi w społeczeństwie oferuje godziwą rozrywkę, choć jeśli ktoś woli skupić się tylko na zagadce kryminalnej, też nie poczuje się zawiedziony. Główny bohater przywiązał mnie do siebie tak bardzo, że żal mi było, kiedy po sprawdzeniu listy książek Mankella okazało się, że połknęłam już wszystkie przygody Wallandera.

Jose Carlos Somoza - Jaskinia filozofów (The Athenian Murders) i Klara i półmrok (The Art of Murder). Powieści na marginesie kryminałów: to raczej zabawa konwencją, pretekst, żeby do książek wprowadzić pewne treści, klimaty, zaskoczyć, zaszokować czytelnika. Książki czyta się niby szybko, ale coś nas zatrzymuje, każe się zamyślić, zastanowić, pokiwać głową...
Została mi jeszcze jedna - Klucz do otchłani (The Key of Doom) - i zamierzam po nią sięgnąć.

Orhan Pamuk - Śnieg (The Snow) - książka ważna, przejmująca, smutna. Nie znać prozy Pamuka, to ominąć jakiś kawałek otaczającej nas rzeczywistości, zrezygnować z jednego spośród wielu kluczy do zrozumienia tego, co dzieje się wokół, zwłaszcza we współczesnej Europie. Myślę jednak, że minie trochę czasu, zanim sięgnę po kolejne tytuły. Usprawiedliwiam się... adresem, jaki teraz piszę na kopertach ;-)

Carlos Ruiz Zafon - Cień wiatru (The Shadow of the Wind) i Gra anioła (The Angel's Game) - proza bajkowa, z elementami kryminału, powieści awanturniczej, romansu, z pięknymi opisami Barcelony. Na półce mogłyby stanąć i obok prozy Edgara Allena Poe i Jana Potockiego (Rękopis znaleziony w Saragossie). Czytając, ma się wrażenie, jakby nie była to twórczość pisarza współczesnego, wracamy zdecydowanie w wiek XIX.

Żona podróżnika w czasie - piękna, zaskakująca książka o miłości, o sile życia, o rozstaniach, powrotach, niepewności, nadziei i zaufaniu. Ciekawy pomysł, nietypowy układ treści, ale wszystko zmierza do celu, wszystko po coś się dzieje, jeżeli nie rozumiemy, uczymy się wraz z bohaterami, że czasem warto poczekać, i że warto mieć nadzieję. Aha: niezbędna będzie paczka chusteczek ;-))

Ostatni (niestety) tom Millenium - Zamek z piasku, który runął (The Girl Who Kicked the Hornets' Nest). Ciekawostka: wersja angielska ma tytuł zmieniony w stosunku do oryginału - Dziewczyna, która kopnęła w gniazdo szerszeni - i wydaje mi się, że ten tytuł bardziej trafia w treść... Zakupiony w listopadzie dość długo czekał w kolejce. Zamówienia w bibliotece realizowane były na tyle szybko, że... szkoda mi było czasu na książkę, którą mam w domu na zawsze.
Myślę, że za jakiś czas z przyjemnością wrócę do tej lektury i przeczytam ponownie wszystkie trzy tomy, za jednym zamachem. Tom drugi podobał mi się bardziej niż pierwszy, a trzeci bardziej niż drugi. To zaskakujące, bo często bywa odwrotnie. Trzeci tom mnie nie rozczarował: nie tylko uzupełnił luki we wcześniej zdobytej wiedzy o głównej bohaterce, ale i był okazją dla autora do snucia dalszych rozważań nad państwem szwedzkim i jego instrumentami władzy, instytucjami i zjawiskami społecznymi. Dziennikarstwo nie przeważyło nad powieściopisarstwem, stopień nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności też pozostał na dopuszczalnym poziomie. Akcja nadal obfitowała w zwroty i wpływała na przyśpieszenie oddechu. Słowem: polecam i rozumiem sukces wydawniczy tego tytułu.

Obrazek patriotyczny


Wśród moich obowiązków zawodowych znalazła się organizacja poranków filmowych dla Seniorów tutejszej Polonii. Zadebiutowałam w ostatni piątek. Listopad, za parę dni Święto Niepodległości, więc zaproponowałam Pana Tadeusza.
Na początek krótkie przywitanie, parę słów tytułem wprowadzenia, o filmie i reżyserze oraz zapowiedź, że po filmie znów będzie parę słów podsumowania i że odpowiem wtedy na ewentualne pytania. Na sali kilkanaście osób, głównie seniorzy, ale przyszła i Pani z biblioteki ;-)

Podczas projekcji widzę, że się podoba, że ciekawi.
Film kończy się Inwokacją. Łapię się na tym, że recytuję pod nosem wraz z Narratorem.

Koniec filmu, wychodzę z obiecanymi kilkoma słowami i... gula w gardle, która wzięła się nie wiadomo skąd nie pozwala mi mówić normalnie, łzy płyną mi po policzkach, głos się łamie, bezradnie mrugam i wachluję się usiłując odzyskać kontrolę.
Publiczność kiwa głowami, uśmiechają się, ale chyba nie wszyscy rozumieją, co mi się stało i dlaczego. W końcu jeden z panów szepcze scenicznym szeptem: Wzruszyła się.

Ot, taki Patriotyczny Element Poranka wplotłam mimochodem ;-)

Dziewiąte mgnienie wiosny, czyli nareszcie ciepło ;-)

Dwie dziurki w nosie i zaczęło się, czyli Australia pokazała nam swe prawdziwe oblicze ;-)

Wiosna zmieniła się w preludium lata: plaże wypełniły się plażowiczami, którzy ubrani w stroje kąpielowe, posmarowani specyfikami o wysokich filtrach UV, spacerują, grają w piłkę, rzadko leżą, spora część się kąpie, chociaż woda ciepła jest jak dotąd głównie zdaniem dzieci ;-) Ruszyły BBQ, czyli grille - pachnie z przydomowych ogródków, ale i coraz więcej osób korzysta z publicznych BBQ, koło których na trawnikach, niedaleko, rozkłada się turystyczne stoliki i krzesła lub piknikowe koce i czas mija miło i smakowicie.
Wśród przechodniów na ulicach coraz więcej szortów, minisukienek i spódnic, wśród butów - królują japonki ;-)
Widać już niestety pierwsze połacie spalonej trawy tam, gdzie jeszcze niedawno były trawniki.

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Od początku października obowiązują restrykcje dotyczące zużycia wody - np. do podlewania przydomowych ogródków (my, spod numeru parzystego, podlewamy we wtorki i soboty od 6:00 do 9:00 rano lub wieczorem; edytowano 20/11/2009: kolejny stopień ograniczenia - podlewać wolno w dowolny dzień, między 6:00 do 9:00 rano lub wieczorem, ale w sumie nie więcej niż 5 godz. w tygodniu; edytowano 10/04/2010: od niedzieli 4 kwietnia 2010 zmieniły się godziny podlewania, bo przestawiliśmy czas na zimowy: podlewać można przez maksimum 5 godzin w tygodniu: w godzinach 7-10 rano lub 16-19 każdego dnia. Konewek i wiader można używać o dowolnej porze. Nadal zakazane jest używanie spryskiwaczy i innych systemów nawadniania).
W praktyce, po cichu podlewają nie tylko Polacy ;-) Poziom wody w kanałach wyraźnie się obniżył, w wodzie widać sporo wodorostów.

My zaliczyliśmy już kilka sorbetów (do tej pory każde lody musiałam popijać gorącą kawą, od niedzieli już tego nie robię ;-), straciliśmy spalone słońcem trzy sadzonki truskawek, dzielnie walczymy z falami mrówek - chyba skrzyknęły się z całego Glenelg, żeby wspólnie zamieszkać u nas w Lawendowej Chatce (wrrrrrrrrrrrr), zadebiutowaliśmy włączając wiatrak pod sufitem w sypialni i retro-klimę w salonie ;-)

Ulice w City cudownie zdobią kwitnące na liliowo Jacaranda mimosifolia. Za nazwę niniejszym dziękuję Dorocie, nazwanej czule Researcherem ;-)

Najmilszy z Mężów obmyśla sprytnie, jak by tu Lawendową Chatkę pozasłaniać, coby się w ciągu dnia nie nagrzewała tak bardzo, a ja kręcę kolejne sorbety i zastanawiam się, który z moich przodków był jaszczurem ;-)

Od Kulinaria

Popiołek tydzień temu gwałtownie zrzucał starojczyźniane zapasy sierści, dosłownie garściami, przy każdym poruszeniu ;-) Od kilku dni najczulej przytula się do kafelkowej podłogi w łazience, szuka chłodu w szafie w sypialni lub w Socjalu - w obu pomieszczeniach rolety na dzień zostają opuszczone.

Kołdra w sypialni na razie przetrwała, ale jej dni są już policzone - ustąpi miejsca pustej poszwie lub dużej płachcie prześcieradła (z tutejszego wynalazku zwanego Sheet Set - na komplet składa się tradycyjne prześcieradło z gumką wokół lub bez, w każdym razie na materac, dwie poszewki na poduszki oraz megapłachta prześcieradła na górę, na które można położyć cienką 'kołdrę' lub nic).

W nowy sezon wkroczyliśmy dumnie, uzbrojeni w nowe okulary przeciwsłoneczne, co to nam fachowo filtrują otaczające nas światło ;-)

24 października 2009

Sałatka z suszonymi pomidorami

Mój ulubiony dzień tygodnia - sobota. Moja ulubiona pora roku - wiosna. Moja ulubiona pogoda, czyli słonecznie (hmmm, może jednak nieco zbyt dużo chmur...). Obraz byłby doskonały, gdyby jeszcze Najmilszy był w domu... Niestety, rozwija talenty i zarabia pieniądze, czyli sobotę ma pracującą.

Wstałam sporo później niż Mężczyzna Pracujący i pokręciłam się po Lawendowej Chatce. Zajrzałam do dziewczyn i podebrałam im sporo płynnego nawozu, jaki wyprodukowały.
Podlałam rośliny doniczkowe (beczkowe nie ;-).
Uporządkowałam doniczki z ziołami, w miejsce byłej kolendry wsadziłam sadzonki bazylii - ależ dzięki temu pięknie pachną ręce ;-)
Obcięłam suche badylki z truskawek, cytrusów, roślin z lawendowego kącika oraz ogrodu przed domem.
Rzuciłam dobre słowo każdej roślinie po kolei, wygłaskałam boronie - mocno zawiedzione tegoroczną wiosną, a potem wygłaskałam Popiołka, co to pozerkiwał zazdrośnie z boczku.
Rozpakowałam Rolls Royce'a, pochowałam umyte i wysuszone gary do szafek w kuchni.
Umyłam górę kuchenki i, siłą rozpędu, ściany obok (na wysokość zasięgu ramion ;-).

A na koniec wysyłając fluidy przyciągające do domu machnęłam Sałatkę-Na-Specjalne-Zamówienie.

Sałatka jest przepyszna i tylko nie wiadomo: czy bardziej szybka, czy bardziej łatwa do zrobienia.

Od Kulinaria

Baza to sałata (zielona, lodowa, fioletowawa - jaką mamy), na to awokado - ja z połówki wydziobuję kawałki łyżeczką, ale specjaliści kroją lub jadą specjalną wykrawaczką, na to fioletowa cebulka - cieniutkie półksiężyce, na to suszone pomidory (ja nabijam na widelec i kroję nożyczkami - Dzielnym-którzy-przetrwali-to-bezeceństwo - serdecznie polecam mój sposób ;-)) i kilka kropli oliwy ze słoika z tymiż, musztarda, garść kaparów, czasem sok z limonki oraz obowiązkowo garść ziół - dziś pietruszka i tymianek.

Ma być kolorowo, bo to gwarantuje odpowiednią kompozycję smaków ;-) Na wierzch jeszcze ze dwa kręciołki z młynka z pieprzem i...

Mąż właśnie dzwonił, że jedzie ;-) Idę przygotować stół ;-))

Blog ma rok ;-)

Parę dni temu minął rok Chudzielce Story.
Marzenie naszego życia weszło w tym czasie w fazę swojej realizacji, przybyło nam wiele doświadczeń, w tym dotyczących bloga właśnie.

Blog okazał się narzędziem fantastycznym: mobilizuje do wpisów, jest świetną platformą kontaktu z bliskimi osobami, niweluje różnicę czasu i odległości, ułatwia czas milczenia, kiedy rozmówców akurat nie ma przy komputerach po drugiej stronie (sic!).
Blog pomaga w prowadzeniu systematycznych zapisków, wymusza segregowanie treści i dobieranie tematów. Zachęca do umieszczania kolejnych wpisów, bo a nuż kogoś zaciekawią, rozwieją wątpliwości, może kogoś zainspirują... Zapis służy więc nie tylko autorowi, ale i pozostaje trwałą pamiątką na 'za jakiś czas'. I dobrze, bo pamięć jest ulotna, a my mamy okazję zapisywać 'na gorąco' spełnianie się naszego życiowego marzenia, wielkiego planu układanego przez długie miesiące, wyczekanego i okupionego sporymi nakładami ;-))

Nieocenioną zaletą bloga jest dla mnie jego multimedialna strona (na razie wykorzystywana przy umieszczaniu linków do innych stron, aby rozwinąć poruszane tematy oraz zdjęć) oraz interaktywność. Nie odpowiadam na poszczególne komentarze bezpośrednio, ale staram się do nich odnosić w rozmowach oraz kolejnych wpisach. Komentarze cieszą mnie niezmiennie i są pierwszą częścią bloga, którą sprawdzam, ilekroć go otworzę.

Najwierniejszym Czytelnikiem jest Najlepszy z Mężów - czyta na bieżąco, choć moim zdaniem blog skorzystałby bardzo, gdybym umieszczała tu więcej wpisów inspirowanych przez Niego - zawsze to męskie oko, męski sposób myślenia, racjonalne podsumowania i wnioski ;-)) W mojej głowie dojrzewa pewien pomysł - może się uda wprowadzić go w tym nowozaczętym drugim roku pisania? ;-)

Wszystkim Czytelnikom serdecznie dziękuję - za odwiedziny, za ciepłe słowa, za pytania, które mnie inspirują i za... pokazane słoiki ;-)) Tak trzymajcie - bez Was ten blog nie będzie taki sam ;-))

19 października 2009

Ósme mgnienie wiosny, czyli: zostań z nami ;-))

Piękny słoneczny dzień za nami.
Wracałam z pracy po raz pierwszy bez płaszcza, bez szalika i z uczuciem, że wreszcie jest mi ciepło ;-) Ba, w autobusie doceniłam klimatyzację ;-))

Chyba się zaczyna! Kończę pisać i wracam do trzymania kciuków ;-)

Siódme mgnienie wiosny, czyli oby już z nami została ;-)

Ależ mnie cieszą tutejsze weekendy, cieszyłyby zapewne dużo bardziej, gdyby trwały dłużej, mijały wolniej i zdarzały się częściej ;-))

W sobotę piąta beczka trafiła w kącik przed kuchnią z boku domu, została napełniona ziemią z folii w garażu, po czym zasadziliśmy w niej pięć roślin tzw. kangaroo paws (łapy kangura). Pięć roślin, bo każda jest przedstawicielką innej odmiany i ma kwiatostan w innym kolorze. Kolorowe końcóweczki są jakby aksamitne, o bardzo wyrazistych kolorach, a liście trochę przypominają cymbidia lub... irysy ;-)) Przy samej ziemi rozłożyły swoje liście małe (na razie) cukinie - trzymamy kciuki za kolejne podopieczne i z ciekawością patrzymy, co się stanie.

Poranny widok z kuchni po odkręceniu żaluzji jest teraz dużo przyjemniejszy ;-)

Od Lawendowa Chatka

Wieczorem 'ogrzaliśmy kolejny dom', czyli odwiedziliśmy znajomych na parapetówce u nich. W ich przypadku przeprowadzka odbyła się po raz kolejny, ale nadarzającą się okazję należało wykorzystać ;-) Znów nie brakło ani wina, ani chętnych do zabawy, ani prezentów ;-))
Gospodarze zaproponowali nam wieczór gier i quizów, co sprawdziło się świetnie, wywołało wiele ataków śmiechu (kalambury górą!), ale i wzbudziło sporo emocji na granicy walki do ostatniej kropli krwi i przemożnej potrzeby obrony honoru drużyny za każdą cenę - hihihihi, jednak w wielu z nas czwartoklasista jedynie zasnął i drzemie ;-)

W niedzielę, znowu w towarzystwie, obspacerowaliśmy sporą część ścieżek w ogrodach botanicznych na wzgórzu Mount Lofty (zdjęcia ze szczytu pokazywaliśmy już przy okazji jednej z wypraw niedługo po przyjeździe).

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

W porze wczesnoobiadowej pozostali uczestnicy wycieczki odmeldowali się na wspólny obiad, a my - jeszcze nienasyceni i niedochodzeni - zrobiliśmy kolejne okrążenie wybierając tym razem inne, nieodwiedzone wcześniej ścieżki. Ohhhhh, było warto.

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

Dzień piękny, słoneczny, choć nadal nieco chłodny, ale wokół - festiwal wiosny - wspaniałe azalie i rododendrony (niektóre już przekwitły, niektóre dopiero się szykują), magnolie (raczej na początku kwitnienia dopiero) i sporo przykładów roślinności lokalnej - wspaniałe paprocie drzewiaste, imponujące wielkie eukaliptusy, wśród których wrzeszczą papugi i śmieją się kukubary, sporo ptactwa wodnego - m.in. kurki wodne i łabędzie.
Były też boronie w wersji dzikiej oraz sporo kwiatów mniej lub bardziej przypominających staroojczyźniane.
Alejka różana pokazała niestety, że pora nie ta ;-))

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

Zabawne, bo okazuje się, że jeśliby spytać Australijczyka, jakiego koloru są łabędzie, automatycznie odpowie, że czarne. I jest to dla nich tutaj odpowiedź równie oczywista, jak dla nas: białe ;-))

W drodze powrotnej wybraliśmy trasę widokową, sprawdziliśmy, że szykują się kolejne zbiory winorośli (oczywiście, wszystko w swoim czasie ;-) oraz daliśmy się oczarować panoramie, jaka roztacza się ze wzgórz nad Adelajdą, kiedy patrzy się w stronę oceanu i kiedy widzi się go na horyzoncie - wooooowww!

Od Zdjęcia Bloggera3
Od Zdjęcia Bloggera3

W domu powitał nas stęskniony Popiołek, spragnione rośliny i gar zupy, który pozwolił doczekać do kolacji przygotowanej po zasłużonej drzemce ;-)

Od Lawendowa Chatka

Hahahaha, a co to będzie, jak trawa urośnie
;-))

14 października 2009

Kasując bilet...

Życie pracownika korzystającego z komunikacji miejskiej w drodze do pracy i z powrotem zweryfikowało moją wyrażoną wcześniej opinię ;-) Nie jest tak kolorowo, kiedy przychodzi proza życia, czyli kiedy wypada się z roli turysty ;-)

Przede wszystkim zdecydowanie lepiej jest mieszkać blisko przystanków tramwajowych niż autobusowych...
Wbrew kampaniom reklamowym propagującym zamianę samochodu na komunikację miejską zamiana taka ani nie oszczędza czasu, ani nerwów, choć zapewne jest korzystniejsza dla środowiska.
Autobusy i rozkłady jazdy powiązane są niestety dość luźno... Trudno przyjść na przystanek na konkretną godzinę, bo rozkłady precyzują czas tylko dla kilku głównych przystanków na danej trasie np. 1, 10, 16 i 22. Dla pozostałych pasażer wylicza sobie czas sam dodając jedną minutę na każdy przystanek pomiędzy opisanymi.

W efekcie powyższego po prawie miesiącu zdobywania doświadczeń wiem, że:


- aby dotrzeć do biura przed dziewiątą, muszę wyjść z domu około kwadrans przed ósmą i być na przystanku o ósmej,
- autobus przyjeżdża raz na kwadrans - w moim przypadku pomiędzy 8:02 a 8:09 (tak sobie z ciekawości zapisuję codziennie),
- co ciekawe, wydruk na bilecie (podaje, do kiedy skasowany bilet jest ważny, czyli dwie godziny od skasowania) wskazuje codziennie niezmiennie godzinę 10:00, co oznacza, że kasownik został zaprogramowany, kiedy autobus wyjechał z pierwszego przystanku i faktyczny czas przejazdu na trasie nie ma na kasownik wpływu...
- różnica między 8:02 a 8:09 przy wsiadaniu przekłada się nawet na... 20 minut (!) różnicy na przystanku, gdzie wysiadam - zmienia się bowiem natężenie ruchu - im później się jedzie, tym ruch oczywiście większy, a im bliżej City, tym więcej samochodów,
- ewidentnie istnieje problem z kadrą lub/i autobusami, bo niestety często autobus wypada z kursu, albo jedzie w żółwim tempie, bo kierowca... jest pierwszy dzień w pracy...
- powyższe doświadczenia jakoś mnie nie zachęcają do przesiadek na trasie - zamiast czekać na kolejny autobus, który ma przystanek bliżej biura, wolę 20 minutowy spacer, bo po pierwsze wiem, że posuwam się do przodu i mam wpływ na tempo zbliżania się do celu, a po drugie zawsze to jakaś forma gimnastyki (zwłaszcza odkąd rozpracowałam publiczne toalety po drodze ;-))

Kolejna trzynastka, czyli bilans za czwarty miesiąc

Minął trzynasty dzień października, dziś nauczyciele w starej ojczyźnie mają swoje święto (tu wysyłamy wirtualne uściski dla Zasłużonej Pani Dyrektor Pewnego Przedszkola ;-), a my możemy pokusić się o kolejny bilans sumujący czwarty już miesiąc naszego pobytu w nowej ojczyźnie.

Na szczęście pomogły kciuki Niezawodnych Sióstr i spełniło się kilka marzeń dotyczących czwartego miesiąca:
- trwa nauka Najlepszego z Mężów uzupełniana o zlecenia dające dochody nieduże, ale w miarę stałe i obecnie wystarczające,
- ja znalazłam pracę i jak na razie pracuję na pełny etat w ramach trzymiesięcznego kontraktu na stanowisku zbliżonym do tego, jakie planowałam,
- Popiołek stopniowo zmienia się z blokowego nieśmiałka w Kota-z-Domu-z-Ogrodem (odwiedza sąsiadów podczas wieczornych spacerów, zamiast woreczkowych supełków aportuje patyki z ogrodu, obserwuje ptaki z coraz mniejszej odległości).
- Lawendowa Chatka pięknieje i roztacza swój czar, a ogród wychodzi na prostą.

Czasu niby wystarcza, ale chciałoby się mieć go więcej, zwłaszcza aby spędzać go razem. Coraz bardziej doceniamy weekendy, jako wynagrodzenie i czas wypoczynku po tygodniu pracy.

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Dumą napawa mnie szybkość asymilacji Najmilszego z Mężów - odwiedza przeróżne miejsca, gdzie skutecznie załatwia kolejne sprawy. A to przyczepę ziemi do ogrodu przywiezie, a to narzędzia sobie uzupełni, a to załatwi sprawy w banku - super: problem językowy nie istnieje w stopniu, który uniemożliwiałby samodzielne funkcjonowanie tutaj ;-)) Dodając do tego systematyczne wizyty w szkole i słuch muzyczny (oraz motywację, jaka płynie z pewnego zakładu... ;-) zaczynam liczyć dni, kiedy będzie mówił nie tylko płynnie i swobodnie na każdy temat, ale i bez cienia staroojczyźnianego akcentu ;-))

Szkoda, że wiosna nadal marudzi i że nie jest tak ciepło i słonecznie jak było w zeszłym roku i jak zwykle bywa o tej porze tutaj...

Odebraliśmy meble, które oczarowały mnie w sklepie dawno temu od pierwszego wejrzenia, co na szczęście poparł Najlepszy z Mężów. Łóżko spisuje się znakomicie, ale nie byłoby to możliwe bez materaca (rodzima produkcja i strzał w dziesiątkę), ani bez absolutnie genialnej pościeli. Dodatkowe szuflady też mają swoje ogromne znaczenie na naszej drodze ku Domowi Uporządkowanemu ;-))
Kolejny piękny mebel czeka na Mistrza Projektów, aby przywrócił mu świetność pewnie większą niż kiedykolwiek ;-) Koncepcja się krystalizuje, a czas nadchodzi ;-))

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

W ogrodzie drzewka cytrusowe nie dają się zimnu i wiatrom (chociaż straciły sporo liści i kwiatów... Na szczęście mają sporo malutkich zawiązanych owocków ;-), truskawki produkują kolejne kwiatki, z pewną dozą nieśmiałości, ale jednak, widać też pierwsze małe zielone owocki ;-) Dosiana trawa oraz pestki w doniczkach na razie zbiera się w sobie, za to rośliny niechciane, czyli chwasty, a przede wszystkim fasola ze słomy, która miała być tylko wyściółką, rozkrzewiają się niewzruszone spóźniającą się wiosną.

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Udało się zakupić fontannę z pompką na energię słoneczną, ale na razie częściej jest wyłączona niż włączona, z powodu kaprysów pogody i niedoboru słońca.
Planowana rozbudowa fontanny i projekt w piątej beczce czekają na słoneczną odmianę.
Jeden ze storczyków przekwitł już zupełnie, drugi kończy kwitnienie - niedługo trafią na wakacje do ogrodu, ale jeszcze na to za wcześnie i za chłodno ;-)

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Lawenda wyraźnie rozważa kolejną fazę kwitnienia, na razie najbardziej widać... niezdecydowanie. Wyczytałam, że lubi wapienne podłoże, więc obłożyłam roślinki muszlami znalezionymi nad oceanem. I co? I brakło mi muszli ;-))

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Rowery sprawują się super, do kasków już przywykliśmy.

Plany na kolejny miesiąc? Między innymi:

- Zrealizować wymyślone pomysły okołodomowe.
- Zobaczyć nowe nieodwiedzone jeszcze miejsca.
- Kontynuować rowerowe odkrycia.
- Rozpocząć serię samochodowych wycieczek wiosennych wokół Adelaide.