21 września 2012

Mam i ja ;-)

Budzik zadzwonił o siódmej.  Wystarczająco dużo czasu, by się umyć, ubrać, wycisnąć porcję soku pomarańczowego i grejpfrutowego, wypić swój, wsiąść w samochód i zdążyć dojechać na spotkanie na siódmą trzydzieści.

O dziwo, udało się dojechać nawet parę minut wcześniej.

Przed punktem obsługi klienta kolejka.  Najmilszy zajmuje miejsce w tejże kolejce jako dwudziesty :-0

Nastrój oczekiwania, kolejkowicze wymieniają uwagi i błyszczą znajomością szczegółów specyfikacji technicznej.  Emocje i radość, kolejka posuwa się i wreszcie do konsultanta dociera i Najmilszy z Moich Mężów.


Parę dokumentów i podpisów później wychodzi dzierżąc pod pachą nieduże czarne pudełko, a w nim nowy telefon.



Od Lawendowa_Chatka_2011


PS. Hmmmmm, jako że NIE mieszkamy w Sydney, NIE mogę napisać, że mieszkam pod jednym dachem, ba, dzielę życie z właścicielem dwudziestego iPhone'a 5 na świecie...


PS 2.  Najmilszy z Moich Mężów ciągle się dziwi, kiedy nazywam Go 'Inspektor Gadget' - ciekawe, skąd mi to porównanie przyszło do głowy?


*****************************


Wieczorem Najdzielniejszy z Moich Mężów z zimną krwią zaoferował:
- Wiesz, mój STARY telefon całkiem dobrze mi służy i jest wystarczający.  Jeśli chcesz, możesz zacząć używać ten (tu wskazał na nowo zdobyte pudełko).

Jako że iPhone jakoś nie najlepiej mi się kojarzy i nawiązuje do zamkniętego już rozdziału,  podziękowałam zdecydowanie.  Czytelnicy bloga wiedzą, że sile oddziaływania gadżetu uległam
raz (jak do tej pory ;-).

PRAWIE nie było widać westchnienia ulgi, zanim Najmilszy odpowiedział:
- W takim razie ja zacznę go używać.

STARY iPhone 4 wylądował w starym pudełku ;-)


16 września 2012

Drewniane toasty

Z okazji sobotniego święta w domowym kalendarzu zaproponowałam wycieczkę. Żeby Najmilszy z Moich Mężów także miał radość z tej wycieczki ;-), zaproponowałam wizytę w Clare Valley.

W powietrzu czuć już wiosnę, choć temperatury nadal się wahają.
Clare Valley sądząc z opisu nadawała się świetnie na cel wiosennej wyprawy. W ramach 'drewnianej' inspiracji wynalazłam arboretum (którego nie zapisałam w notatkach, a w piątkowy wieczór nijak nie mogłam ponownie wytropić...), a następnie dodałam labirynt w Mintaro i listę parków do wyboru (ze szczególnym wskazaniem na Spring Gully Conservation Park).

Mimo wcześniejszego planu zrezygnowaliśmy z zabrania rowerów - i według prognoz i według wyglądu nieba zapowiadał się deszczowy, pochmurny dzień...
Wstaliśmy zatem nieco później, wyjechaliśmy nieco później, po czym ze zdumieniem obserwowaliśmy, jak niebo stopniowo coraz bardziej się przejaśnia, a słońce uśmiecha się coraz promienniej ;-))
Nic to: to dopiero pierwsza wizyta w Clare Valley - zwiad samochodowy, który pozwoli ułożyć nową (co najmniej dwudniową) trasę i wrócić z rowerami po więcej :-D

To kolejne w naszej okolicy zagłębie winnic. Trzeba pojechać na północ od Adelajdy, (o)minąć Barossa Valley, by po podróży ok. dwugodzinnej znaleźć się w malowniczej dolinie pełnej równych rządków winorośli - w różnym wieku, różnie prowadzonych, różnych odmian.
Clare (nazwane na cześć regionu w Irlandii przez jednych z pierwszych osadników) słynie przede wszystkim z rieslinga, choć i shiraz z tych okolic zdobywa uznanie i nagrody.

Mijając malownicze wzgórza i równinne pasy dojechaliśmy na pierwszy przystanek w Auburn. Tu można zatrzymać się (tak jak my) na małe conieco, można też (jak nie my tym razem) przesiąść się na rowery i wjechać na jeden z rozpoczynających się tutaj szlaków turystycznych np. Riesling Trail (prowadzący od winnicy do winnicy ;-), niedawno udostępniony Rattler Trail, będące częścią lub uzupełnieniem dłuższego Mawson Trail. Każdy z nich dostępny jest dla rowerzystów oraz pieszych, a często pojawiają się i jeźdźcy na konne przejażdżki.

My przeszliśmy się główną ulicą (między 'historycznymi' budynkami, które na Europejczykach robią zupełnie inne wrażenie niż na Australijczykach - cóż to dla Europejczyka za zabytek, skoro powstał sto lat temu?).
Z drugiej strony, w Clare Valley można zobaczyć sporo ciekawych budynków z czasów pierwszego i rozwijającego się później osadnictwa: pierwsze stacje (konno jechało się wówczas do Adelajdy dwa tygodnie...), pierwszy posterunek policji, budynek sądu, młyny, piekarnie i inne zabudowania gospodarcze. Producenci wina mają swoje kolekcje zabytkowych urządzeń i narzędzi.
Można tu obejrzeć (także od środka) rezydencje zbudowane przez bogacących się posiadaczy ziemskich np. Martindale Hall oraz najstarsze kamienne budynki (dom Johna Horrocka), zabudowę luterańską, a także - zabudowę powstałą dzięki drugiemu, oprócz produkcji rolnej, źródłu bogactwa tego regionu - budynki przemysłu wydobywczego - kopalni miedzi.

Od Zdjęcia_Bloggera_5

Posileni pojechaliśmy najpierw do parku Spring Gully zobaczyć tamtejsze storczyki i piękną panoramę doliny, skąd wróciliśmy przez Sevenhill i Polish Hill River do Mintaro.

Od Zdjęcia_Bloggera_5

W Sevenhill produkcję wina (mszalnego) rozpoczęli w dziewiętnastym wieku Jezuici, którzy uciekli ze Śląska przed prześladowaniami religijnymi, po czym w Australii założyli winnicę i rozpoczęli produkcję wina w 1851 roku. Dziś w tej najstarszej w Australii Południowej winnicy można zwiedzać stare piwnice, degustować i kupować tutejsze wina.

Dolina Clare ma swój polski akcent - tutaj w roku 1865 wylądowali pierwsi osadnicy polskiego pochodzenia, kupili ziemię i rozpoczęli nowe życie. Po kilku latach Hill River nazywało się już Polish Hill River i oprócz nowych gospodarstw szczyciło się polskim kościołem i szkołą, w której dzieci uczyły się nie tylko w języku angielskim, ale i w języku przodków.
Obecnie odbudowany kościół nadal służy przybywającym tu regularnie pielgrzymom polskiego pochodzenia, działa tutaj także muzeum pokazujące historię polskiego osadnictwa, trwa tradycja corocznych przyjazdów połączonych z mszą i piknikiem. Kościół i muzeum otwarte są w pierwsze niedziele miesiąca.

Z racji odwiedzenia Polish Hill River w drugą sobotę, zajrzeliśmy do pobliskiej winnicy - Wilson Vineyard, gdzie Daniel najpierw nie zareagował na 'dzień dobry', a potem prowadził nas przez kolejno próbowane wina, uzupełniając podawane nazwy o ciekawostki dotyczące uprawy, pogody, porównując ostatnie sezony i wskazując dobre i złe roczniki.
Opowiedział nam o wydawanym lokalnie kalendarzu, w którym znalazł zdjęcia ze swojej winnicy zrobione sto lat temu, na których widać ówczesnych mieszkańców, ówczesne realia i część nadal istniejących budynków gospodarczych. Wspominał starego Johna, który mieszkał w okolicy i zmarł mając blisko sto lat - według Daniela był to ostatni z mieszkających tu 'od zawsze' polskich osadników.

Od Zdjęcia_Bloggera_5

Z pobrzękującym zawartością pudełkiem pod pachą udaliśmy się w stronę samochodu, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę, do labiryntu ;-)

Po raz kolejny przekonaliśmy się jak wielka jest siła (auto)promocji w naszej nowej ojczyźnie ;-)
Labirynt tworzą posadzone i równo przycięte tuje (niestety, zdarza się sporo prześwitów bardziej lub mniej umiejętnie przymaskowanych drewnianymi płotkami). Zaśmiewając się szliśmy pomiędzy wysokimi zielonymi 'ścianami' spotykając kolejne kamienne figurki np. uczestników słynnego podwieczorku u Szalonego Kapelusznika, nimfy, Herkulesa z donicą na plecach, rodzinkę kamiennych kaczek, by (bez żadnego trudu, niestety...) trafić do serca labiryntu, gdzie znajduje się fontanna i wróżka pilnująca wrzuconych tu (na szczęście) monet. Potem (znowu bez wysiłku...) trafiliśmy do wyjścia...

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Właściciele tego miejsca wymyślili sobie całkiem ciekawą formułę - obok labiryntu znajduje się przytulny ogród, w którym można spędzić czas niezależnie od wieku przy różnych stolikach, na których rozłożone zostały gry planszowe w wersji 'outdoor', czyli dostosowane do warunków ogrodowych - są tu duże plastikowe szachy (jest też kamienna kolekcja, ale te figury tylko się ogląda), warcaby, kółko i krzyżyk, gra z patykami wkładanymi do dziurek (odmiana 'chińczyka', jak mniemam), backgammon.
Dla najmłodszych jest ogródek, w którym mieszkają krasnoludki i gnomy (niektóre złośliwce pokazują się w wersji z opuszczonymi spodniami wypinając ku nam zadki i pokazując język ;-).

Od Zdjęcia_Bloggera_5

Jest też i sklepik. I mimo, że nieco powiewa tandetą, to i tutaj jest pomysł: można tu pooglądać i zakupić przeróżne łamigłówki, gry i zagadki. Są serie kart z przeróżnymi quizami, są łamigłówki polegające na rozplątywaniu metalowych elementów, są drewniane przestrzenne puzzle.
Niektóre zagadki wystawiono na stolikach i zwiedzający mogą poszukać rozwiązania.
Oczywiście, że jest i lodówka z napojami i ekspres do kawy - zawsze to szansa na kolejne kilka dolarów w kasie. Żeby nie było - jest i toaleta ;-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Żegnani przez sympatyczną właścicielkę ruszyliśmy w stronę Burra, gdzie w 1845 roku znaleziono złoża miedzi. Ruda okazała się bardzo wartościowa i wkrótce powstała nie tylko kopalnia, ale i całe miasteczko, które w czasach swojej największej świetności było drugim co do liczby mieszkańców w Australii Południowej.
Turyści, którzy mają nieco więcej czasu niż my dzisiaj, mogą wykupić tzw. paszport - dostaje się pęk kluczy i mapkę, po czym odwiedza tutejsze zabytki zamknięte dla 'niewtajemniczonych'. My wyjechaliśmy na punkty widokowe, bo obejrzeć zalany wodą szyb, stare budynki kopalni oraz panoramę miasteczka.

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Z Burra wracaliśmy do Clare inną drogą, trochę pomiędzy malowniczymi, ale nudnymi tutaj (płasko, płasko plus wyrzeźbione przez wodę koryto po okresowych ulewnych deszczach) polami (zboża, żółto kwitnąca roślina oleista - rzepak? rzepik?, lucerna, drzewa owocowe i oczywiście winorośl). Im bliżej Clare, tym robiło się bardziej malowniczo, bo wzgórza falowały coraz wyraźniej, a i domy położone były coraz bliżej siebie ;-)

Wstępny plan, żeby zjeść posiłek w Clare spalił na panewce ze względu na przerwę po-lunchowo-przed-kolacyjną... Ze względu na długą drogę do domu postanowiliśmy nie czekać, tylko rozpocząć powrót i zjeść po drodze, w znanej i lubianej Barossa Valley w znanej i lubianej pizzerii Ryczące Czterdziestki :-D

Dlaczego nie zdecydowaliśmy się czekać?
Hmmm, po zapadnięciu zmroku na tutejsze drogi wychodzą zwierzęta. Zwabione blaskiem reflektorów biegną pod koła na oślep i takie pomysły różnie się kończą: i dla zwierzaków i dla kierowców i dla pasażerów... Wiemy coś o tym i my (chociaż ten post ciągle nie został napisany...)
Tym razem my przejechaliśmy trasę do domu bez przeszkód, ale minęliśmy samochód, pod koła którego wskoczył nie jeden, a dwa kangury... Hmmmm, ludziom nic się nie stało...

Co do kolacji - powiem tak: bywało lepiej ;-) Na początek trafiły do nas sałatki - efektownie podane, świeże, z fantastycznym sosem - pełna zdrowia i optymizmu bomba witaminowa - dwa jasne punkty tego posiłku...
Tego wieczoru autor pizzy się bowiem nie spisał... Trafiły do nas efektowne na pierwszy rzut oka, wysuszone przy bliższym poznaniu placki niesłonego ciasta pokryte warstwą zmarnowanych w piecu składników. Smutne i zupełnie niepotrzebne rozczarowanie, albo: skutki sławy uderzającej do głów... Szkoda.

Od Kulinaria

Do Chatki dotarliśmy ciemnym wygwieżdżonym wieczorem - to był udany początek: zarówno weekendu, jak i szóstego roku z obrączkami na palcach :-D

14 września 2012

Trzy lata i kwartał...

... czyli czas na kolejny bilans, bo minął kolejny miesiąc :-D

Najważniejsze w tym bilansie było oczywiście przedwiośnie i nadejście wiosny :-D

Od Lawendowa_Chatka_2011

Pierwsze dni nowej pory roku w tutejszym kalendarzu były, jak nakazuje tradycja, pokazowe: ciepło, słońce, sielankowe okoliczności przyrody - tym bardziej, że nastąpiło to w czasie weekendu.
Hmmmm, potem wiosna jednak nieco przystopowała i od tego czasu dni mamy w kratkę (coś jakby w marcu, jak w garncu, albo raczej - ze względu na temperatury - kwiecień-plecień...). Deszcze przyniósł niesamowity, gorący wiatr znad pustyni, który zaczął wiać we wtorek wieczorem - rano samochody pokryte były dość grubą warstwą czerwonego pyłu - drobinki charakterystycznej czerwonej gleby przyleciały do nas z dość daleka...

Noce ciągle jeszcze temperaturą nawiązują do zimy, ale wyprana lżejsza kołdra już czeka w pogotowiu. Na razie pełni wdzięczności nadal otulamy się zimową-wełnianą ;-), ale dało się już przynajmniej odstawić termofory (tak, tak, nadal mieszkamy w Australii ;-)

Przyroda prezentuje kolejne dowody tego, że mamy nową porę roku: kwitną drzewa i krzewy, w lawendowym kąciku słychać brzęczenie pszczół nad rozwiniętymi kwiatami, coraz więcej nowych liści, noooo, poza wiązem, ale i wiąz ma już swoje śmieszne przedliście ;-) Sukulenty kwitną na potęgę - nie ma to tamto :-D

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

Pierwsze cymbidium dobiega do końca kwitnienia, ostatnie się rozwinie lada dzień. Epidendrum nadal kwitną, phalenopsisy coraz bliżej gotowości.
Tegoroczne awokado wypuszcza kolejne listki, a ja trzymam kciuki i czekam, co tam się podzieje z kolejną wsadzoną pestką (nieeeee, ja się nie poddam ;-)
Saszetki nowych ziół i warzyw jeszcze czekają w kolejce do produkcji sadzoneczek, ale Zielony Dzień nadchodzi w stronę nieco pustawego Zielonego Kącika.
Pąki kwiatowe na cytrusach otworzą się lada dzień, na razie zachwycają mnogością :-)

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

Trawniki otaczają Chatkę w wersji wiosennej: pięknie wykoszone, gęste i zielone za sprawą regularnych deszczy, obsikane środkiem chwastobójczym, dzięki kilkudniowej przerwie w opadach, chodniki posypane domowym środkiem-antyroślinnym-tam-gdzie-roślin-nie-ma-być ;-)
Nad zielonością, wśród cytrusów latają sobie motyle. W krzewach ćwierkają ptaki, zwłaszcza te mniejsze, które piją nektar ze świeżo rozwiniętych pąków.
Nektarynka już dawno po kwitnieniu, brzoskwinia prezentuje 'aż' cztery kwiatki - hmmmm, a więc jednak należało ją przyciąć...?

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

Ha! Jak wiosna, to i mrówki, czyli: kolejny odcinek Dynastii ;-)) Najmilszy po kilkumiesięcznej przerwie ponownie niezmordowanie walczy - odkurza, zakleja dziury, tropi ścieżki, wysypuje proszek antymrówkowy... Po raz kolejny trwa konkurs: kto kogo przechytrzy, ale Szef Projektów Domowych nie traci nadziei :-D

Aganiok kilka dni temu doprowadził nas znowu na skraj nerwicy: wrócił nad ranem i grzecznie ułożył się na kołdrze, by pospać z nami do rana (a to jest podejrzane zachowanie!), a przy śniadaniu okazało się, że... kuleje i nie staje na nogę, skąd parę miesięcy temu dr Richard wyjął założone po wypadku śruby!!!
Tiaaaa... Jak zwykle odmówił śniadania i ułożył się na wycieraczce z miną niewiniątka, po czym zasyczał, gdy Pantuś poszedł obadać tę podejrzanie niesprawną nogę...
Sprawdzony schemat: klatka i prosto do kliniki - hmmmmm, dr Richard będzie dopiero rano następnego dnia... I tu padła propozycja, żeby zostawić Aganioka w klinice (w domu trzeba by Go było chyba przywiązać, albo zamknąć drzwi także przed
Popiołkiem, który taki się nowoojczyźniany zrobił, że aż się do dołków na zewnątrz zaczął załatwiać ;-) ) Został, ku naszej i Popiołka niespokojności... Popiołek jak zwykle sumiennie obchodził wszystkie pomieszczenia i Chatkę dookoła (przechodząc pod furtką, co robi naprawdę rzadko), w poszukiwaniu nieobecnego kolegi... Miauczał, wołał i bardzo się martwił...

Ufffffffffffffffff! Dr Richard umarł ze śmiechu, bo noga 'zagoiła się' chyba ze strachu przed weterynarzem :-D Najprawdopodobniej było to tylko stłuczenie... Kot czekał na Najmilszego z Moich Mężów w pełnej gotowości, na powitanie stanął nawet na tylnych łapach próbując, jak wysoko da się dosięgnąć ;-)
Wrócili zatem razem, konto nie ucierpiało, Popiołek i atmosfera w Chatce wróciły do normalności.

Od Lawendowa_Chatka_2011
Od Lawendowa_Chatka_2011

Od czasu ostatniego Bilansu:
- kulinarnych wypraw w nowe rejony nie było, jedliśmy cuda domowej produkcji,

Od Kulinaria

- muzycznie - pośmialiśmy się na operetce, a ja w koooooooońcu opublikowałam post streszczający naszą dotychczasową przygodę z tutejszą operą.

Oficjalnie zostajemy w Lawendowej Chatce na kolejny rok, chociaż niestety tym razem nie udało się wykręcić od podwyżki stawki za wynajem (wrrrrr...). Mam nadzieję, że nas to zmobilizuje do podjęcia zdecydowanych Kroków Przyszłościowych ;-)

Nadal wierzę, że nadchodzi w końcu czas, kiedy na blogu pojawi się nowa grupa postów (hmmm, zapowiadana już chyba i to już jakiś czas temu...) - poświęcona golfowi, bo Najmilszy z Moich Mężów w końcu spełnił swoje kolejne marzenie i został członkiem Klubu Golfowego Grange :-D
Nadal grywa regularnie z kolegami z polskiego klubu (to grupka, którą wiąże hobby - jako że nie mają 'swojego' pola, jeżdżą co dwa tygodnie gdzie indziej i grają w różnych miejscach), ale ma też swoje 'golfowe piątki', kiedy z innymi 'grandżystami' grywa tu.

Namawiam Najmilszego już od jakiegoś czasu, żeby nie tylko popisać trochę o samej grze (i o tym, jak to jest, kiedy zaczyna się grać spooooro później, niż mityczne dziewięć lat ;-), o sprzęcie, o zasadach gry, zachowania i stroju, ale i o polach, na których Najlepszy z Chatkowych Golfistów już grał (bo wbrew pozorom i lista coraz dłuższa i parę perełek już na niej jest ;-)).
Zobaczymy, co i kiedy z tego wyniknie...

10 września 2012

Opera do góry nogami, czyli słów parę o State Opera of South Australia

Naszą przygodę z operą do góry nogami rozpoczęłam ja, w roku 2010, dzięki nieocenionej Joli zwanej czasem Jolką-Demolką ;-) Zaproszona przez Jolę siedziałam na widowni podczas prób generalnych oglądając najpierw "Le Grand Macabre", a kilka tygodni później - "Poławiaczy pereł".

I wtedy się zaczęło ;-)

2010

Pierwsze przedstawienie wzbudziło sporo mieszanych emocji, bo to opera w wydaniu współczesnym. Współczesna była nie tylko tematyka, nie tylko muzyka, ale też scenografia, efekty sceniczne, gra świateł - słowem: wszystko, co działo się na scenie podczas przedstawienia.

"Le Grande Macabre", anty-antyopera napisana w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku i zmodyfikowana do obecnej wersji w roku 1996 przez György Ligeti'ego, została pokazana w Adelajdzie w ramach trwającego Festiwalu Sztuki.
Przedstawienie rozgrywało się 'przy użyciu' wielkiego 'ciała' kobiety, która 'padła na scenę' w dramatycznych okolicznościach i zastygła w dramatycznej pozie... Aktorzy pojawiali się wychodząc z jej ust, a następnie z innego otworu, znajdującego się tam, "... gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę...". Wspomniany otwór w pewnym momencie prowadził do... knajpy. Efekty świetlne zamieniały 'ciało' w szkielet, zapalały czerwone światła w 'oczach', a nad całością unosiły się dźwięki czasem jakby cytowane z dzieł klasyków, czasem naigrawające się z widowni... kakofonią tworzoną przez klaksony samochodowe.
Niektóre arie brzmiały zadziwiająco 'tradycyjnie', 'operowo'...

Hmmm...
Nie jest to mój ulubiony rodzaj sztuki.
Współczesne przekazy docierają do mnie bardziej lub mniej skutecznie, podobne wydarzenia są dla mnie raczej okazją do snucia refleksji, niż zachwycenia...
Z reguły źle znoszę podważanie autorytetu klasyków, lubię operę jako taką, choć zdarzało mi się oglądać i kiepskie opery i kiepskie wykonania...

Co nie zmienia faktu, że cieszę się, iż mogłam zobaczyć to przedstawienie. Widziałam, mam swoją opinię, były elementy, które doceniam, i takie, które mnie zaskoczyły i dały do myślenia. Wiem, że był to jeden z elementów Adelajdzkiego Festiwalu Sztuki i cieszy mnie, że kierujący Festiwalem ludzie ujmują dla widowni w programach imprez kulturalnych całe spektrum sztuki dając możliwość poznania ważnych wydarzeń świata kultury.
Wklejony powyżej link odsyła do jednego z artykułów, ale w Internecie znaleźć można nie tylko recenzje samego przedstawienia, ale i fragmenty opery. Ciekawych - zapraszam ;-)

Moim zdaniem duży plus dla orkiestry, dyrygenta i śpiewaków.
Ogromne brawa dla ekipy tworzącej oprawę sceniczną (to pierwsze wrażenie, jakie odniosłam podczas pierwszego spotkania z zespołem opery stanu Australii Południowej trwa niezmienione do dziś).

********

Po kilku tygodniach wróciłam na widownię Centrum Festiwalowego, aby zobaczyć "Poławiaczy pereł". Tym razem był to zupełnie inny wieczór, inny nastrój, inna muzyka. Uffff, klasycznie tym razem ;-)

Czarująca muzyka Bizeta, popularne arie, treść przedstawienia... eeeee, żadna, ale pozwalająca pokazać i egzotyczne stroje i umiejętności zarówno zespołu baletowego, jak i chóru opery ;-)
Słuchało się dużo łatwiej, wieczór gwarantował i zapewnił spodziewaną porcję rozrywki.

2011

W tym sezonie pojawiliśmy się w Centrum Festiwalowym trzykrotnie, na wszystkich trzech dużych realizacjach zespołu Opery - zasiadaliśmy na widowni obydwoje z Mężem Mym Ulubionym i, co ważne, podobało się każdemu z nas.

Repertuar obejmował jak zwykle mieszankę różnych stylów: od "Lunatyczki", poprzez "Moby Dicka" do "Carmen".

"Lunatyczka" Belliniego to chyba najsłabsze przedstawienie, jakie widziałam w Adelajdzie do tej pory.
Nie z winy zespołu - jak zwykle usłyszeliśmy dobre wykonania zarówno orkiestry, jak i śpiewaków. Piękne bel canto w wykonaniu Aminy - Emmy Matthews.
Nie z winy scenografów - jak zwykle w ciekawy sposób zaaranżowano scenę (szczególnie, kiedy lunatyczka śpiewa we śnie spacerując nad rzeką).
Może z winy przewidywalnego scenariusza, może po prostu nie trafiło w nastrój chwili?

Mimo że "Lunatyczka" jest często wystawianą operą i znajduje się na liście przedstawień wartych zobaczenia/ wysłuchania przez miłośników opery, nie umieściłabym jej na liście moich ulubionych ;-)

********

Kolejnym punktem programu był "Moby Dick" w wersji operowej. Oczywiście przedstawienie oparte jest na znanej powieści Hermana Melville'a o białym wielorybie. Po raz kolejny scenografowie spisali się na medal wyczarowując dla nas na scenie statek, fale, sztorm, łódki z wielorybnikami goniącymi zdobycz.
Dekoracje plus światła wspaniale uzupełniały muzykę.

Fantastyczny wieczór! Porcja ciekawej muzyki, znakomite widowisko na scenie, gra emocji i wzruszeń, okazja do refleksji - słowem, warto było być, zobaczyć, posłuchać i klaskać :-D

Kompozytorem "Moby Dicka" jest Jake Heggie, twórca muzyki do filmu "Dead Man Walking", a przedstawienie które obejrzeliśmy to kolejna światowa premiera koprodukcji Dallas Opera, State Opera of SA, San Diego Opera, San Francisco Opera i Calgary Opera.

********

Sezon 2011 zamykała "Carmen". Fantastyczne przedstawienie!
Wspaniale zaśpiewane, zagrane (i dotyczy to zarówno gry aktorskiej śpiewaków, jak i występu orkiestry :-D ). Znów ciekawa scenografia - dekoracje budujące tło zwłaszcza dla scen zbiorowych. Fabryka cygar jako siedlisko zła - fantastycznie oddany klimat, emocje, jakie budziły pracownice tejże fabryki - ehhhh ;-), pomarańcze na rynku - przeniosły nas do dalekiej Hiszpanii.

Było dynamicznie i z werwą.
Rola Carmen została świetnie obsadzona - Milijana Nikolic serbskiego pochodzenia grała całą sobą, bardzo wiernie oddając charakter postaci scenicznej, w którą się wcieliła. Osobiście żałowałam, że Don Jose raczej słuchałam, niż oglądałam ;-) Prywatnie mąż Milijany, na scenie jednak spodziewałam się zobaczyć... urodziwego młodzieńca..., a oglądałam grubaska śpiewającego interesującym tenorem.
Cóż, nie można mieć wszystkiego ;-)

Ciekawym uzupełnieniem przedstawienia były sceny zbiorowe, szczególnie podobały nam się dzieciaki - także w partiach śpiewanych.

Na zakończenie przedstawienia klaskaliśmy długo i głośno, a artyści kłaniali się w pas raz po raz :-D

I tak oto doszliśmy do trwającego sezonu
2012

W tym roku widzieliśmy "Cyganerię" Pucciniego, operetkę "Orfeusz w piekle" Offenbacha, a przed nami jeszcze "Fidelio" - jedyna opera napisana przez Ludwiga van Beethovena.

"Cyganeria" i "Orfeusz..." miały sporo wspólnych elementów - obraz paryskiej bohemy współgrał z karykaturalnym przedstawieniem Olimpu i Hadesu w operetce Offenbacha. Nie wspominając o kankanie odtańczonym w piekle ;-)
W "Cyganerii" mieliśmy okazję przyjrzeć się biedzie młodych artystów i zajrzeć do wnętrza jednego z popularnych klubów (ha! frywolne dziewczęta w scenie w klubie nocnym wystąpiły 'topless', dzięki sztuczce kostiumografa). Każdy akt wzbudzał w nas inne emocje i wzruszenia, pod koniec oczywiście ściskało nas w gardle, kiedy Mimi umierała na gruźlicę, a Musetta pokazała swoje dobre serce oddając kolczyki i kiedy panowie odeszli, żeby za uzyskane ze sprzedaży kolczyki sprowadzić do chorej lekarza i zdobyć lekarstwo.

"Orfeusz w piekle" to pierwsza operetka, którą tu zobaczyliśmy i z radością przekonaliśmy się, że reagowaliśmy śmiechem na większość żartów wplecionych zarówno w libretto, jak i w jego tutejszą wersję.
Na scenie padały odwołania do lokalnych polityków (hmmm, tu było nieco gorzej...), do Royal Adelaide Show (który rozpoczął się w ostatni weekend), do opinii publicznej i tego, co ma na nią wpływ i jaki.

Operetka pokazuje inną niż znana z mitologii wersję mitu o Orfeuszu i Eurydyce, jest parodią nie tylko ich historii, ale i wyśmiewa Olimp - w zamierzeniu autora - wyższe sfery Cesarstwa.
Tutaj małżeństwo nie należy do zbyt udanych (każde z małżonków ma kochanka), a Orfeusz nie jest znakomitym muzykiem, choć ma swoich wyznawców. Widownia grozi jednak, że zmieni swą pochlebną opinię, jeśli Orfeusz zaakceptuje, że jego żona została pochłonięta przez moce piekielne i nie postara się jej sprowadzić z powrotem na ziemię i trwać w pozornie szczęśliwym związku.

Orfeusz (w towarzystwie Opinii Publicznej) rusza zatem na Olimp, gdzie nie tylko spotykamy wracających nad ranem imprezowiczów - Wenus, Marsa i Amora, ale i poznajemy targaną żądzą Dianę strofowaną przez Jowisza, który zamienił Akteona w jelenia, 'by uniknąć niezręczności', a wreszcie jesteśmy świadkami sceny zazdrości między Junoną a Jowiszem, a następnie - strajku bogów olimpijskich żądających: koniec z ambrozją, koniec z Gromowładnym, wyśmiania romansów Jowisza ze śmiertelniczkami, a wreszcie - ultimatum, że bogowie puszczą płazem dotychczasowe zdrady, jeśli Jowisz udając się do Piekła, by rozrządzić sprawę Orfeusza, zabierze wszystkich ze sobą. Dlaczego? Bo Olimp jest nudny, a Piekło zapowiada świetną zabawę!

Salwy śmiechu wzbudził Merkury na mega-rowerze szybującym nad sceną, Eurydyka wyśpiewująca swe żale w wannie pełnej piany oraz Jowisz flirtujący z nią pod postacią muchy. Bzy bzy bzy - a widownia zaśmiewała się do łez.

Operetka musi kończyć się happy end'em - hmmmm:
- Jowisz udowodnił winę Plutonowi i nakazał oddać porwaną Eurydykę mężowi,
- Pluton rozpoznał przebraną Eurydykę zauroczoną i planującą ucieczkę z Jowiszem, przypomniał zatem Jowiszowi, że ten obiecał Orfeuszowi, że zwróci mu żonę,
- Orfeusz nie chce Eurydyki z powrotem,
- Eurydyka nie chce wracać do Orfeusza...

... mit podsunął rozwiązanie: Jowisz stawia warunek: Eurydyka wróci na ziemię z Orfeuszem, jeśli ten nie odwróci się w stronę Hadesu w drodze powrotnej. Małżonkowie ruszają w stronę Styksu, a Jowisz... w ostatniej chwili rzuca piorun tuż za plecy Orfeusza, który... się odwraca tracąc w ten sposób żonę.

Fakt, ani w tym morału, ani zbyt wiele sensu, ale zabawa była przednia ;-D

W czasie imprezy w Hadesie zobaczyliśmy ewolucję tańca - od menueta do kankana (tak, TEGO kankana ;-), nieprzystojne stroje i zachowania.
Najbardziej piekielnym elementem były zapewne dwa diabły z całkiem pokaźnych rozmiarów czerwonymi członkami 8-0

I oddajmy sprawiedliwość kompozytorowi: mieliśmy okazję usłyszeć także liryczne fragmenty :-D