27 grudnia 2009

Boże Narodzenie 2009

Boże Narodzenie świętowane w Australii to naprawdę spore przeżycie, bo wszystko stoi na głowie: środek lata i to caaałkiem upalny, zapach grilla zamiast zapachów pamiętanych z klatki schodowej w bloku (wszak i zabudowa miejska tu inna ;-), kto by tam myślał o porządkach i mył okna mimo mrozu (jakiego mrozu? i co to jest mróz w ogóle?).
Człowiek może nieco wrócić do równowagi, kiedy uda się na zakupy, najlepiej do galerii handlowej - dekoracje całkiem podobne, przeboje świąteczne też, no może jedynie przy kasach człowieka nie popychają ;-))  W kwestii niepopychania też jednak można znaleźć rozwiązanie - wystarczy udać się na polską imprezę - w tym roku idealnie nadał się do tego PolArt, a zwłaszcza Dożynki (ale o tym raczej w osobnym poście ;-)).

W tym roku dostaliśmy piękne zaproszenie na Wigilię w polskim gronie.  Obiecującą zapowiedzią wieczoru było menu, z którego potrawy podzieliliśmy między siebie.  Brzmiało imponująco i budziło wyobraźnię: uszka z barszczykiem, pierogi z kapustą i grzybami, pierogi ruskie, zupa grzybowa, szynka lub indyk (hmmm, punkt kontrowersyjny jak dla nas, ale widać są polskie domy, gdzie Wigilia nie jest postna ;-)), śledzie w śmietanie/sosie jogurtowym, ryba po grecku, ryba smażona, kompot z suszonych owoców.  Przewidziano także deser, czyli tradycyjne ciasta: piernik, sernik i makowiec, ale biada tym, którzy się zbytnio nastawili ;-).

Na Wigilię wyruszyliśmy w środku dnia włączając klimatyzację w samochodzie na megachłodzenie.  Zamiast pełnego garnituru musiała wystarczyć wersja z samą kamizelką bez marynarki, mnie na szczęście było łatwiej, bo kobiety zwykle mają większe pole manewru w temacie strój oficjalny ;-))
Stół i to, co na nim okazał się najmocniejszą częścią popołudnia.  To, co wokół stołu z tradycją świeżo zapamiętaną ze starego kraju miało już niestety boleśnie dużo mniej wspólnego...  A szkoda.  Życzenia złożyliśmy sobie krótko i treściwie, aby nie przeciągać (?), w tle brzmiały świąteczne angielskojęzyczne przeboje, w pewnym zamieszaniu organizacyjnym zjedliśmy suty posiłek, po czym bez wyraźnego sygnału... rozeszliśmy się od stołu.  Po jakimś czasie, przynaglani przez dzieci wróciliśmy w okolice choinki, aby rozdać prezenty.  Po odpakowaniu których można już było... pójść do domu, bo formuła wieczoru się raczej wyczerpała...
Hmmm, potrawy wybieraliśmy, a osoby do obdarowania pod choinką losowaliśmy - może należało przy prezentach zastosować klucz podobny jak przy menu?

Słowem: z magii nici, z wigilijnego nastroju nici, wieczór okazał się niestety bliższy współczesnej komercji niż świątecznej refleksji, o elementach duchowych nie wspominając.  Nie było miejsca na "... jako i my odpuszczamy...", więc nikt niczego nikomu nie odpuścił, a przynajmniej nie wszyscy nie wszystkim i nie wszystko...

W domu wynagrodziliśmy sobie "szkody moralne" rozmawiając przez Skype z rodzicami, którzy do Wigilii się dopiero przygotowywali mając za plecami zieloną ubraną choinkę, ale wirtualnie połamali się z nami opłatkiem, oblali opłatek paroma łzami i życzyli z serca wszystkiego, co najlepsze.
Pierwszy dzień świąt wynagrodził wigilijne niedobory jeszcze bardziej - zjedliśmy pozostałości Wigilii z naszymi znajomymi, w domu w lesie, w świątecznej ciepłej atmosferze niewymuszonej radości z bycia razem.

Polskich kolęd posłuchaliśmy niewiele, choinka pojawiła się w Lawendowej Chatce na początku nowego roku, dzięki poświątecznym wyprzedażom i po raz pierwszy od tylu lat w naszym domu - plastikowa.  Imituje jednak bardzo skutecznie żywe drzewko.  List z życzeniami i opłatkiem od Rodziców dotarł jeszcze później niż choinka - mamy nadzieję, że na dobrą wróżbę ;-))

Od Lawendowa Chatka_2009_12_2010_05

Pół roku za nami - podsumowanie

Pół roku to niby niewiele, ale z drugiej strony wystarczająco dużo czasu, aby poczuć klimat nowego miejsca, zadomowić się i podsumować dotychczasowy pobyt kolejną opinią.

Wyjazd do Australii to na pewno wydarzenie wielkiej wagi i spore przedsięwzięcie: logistyczne i finansowe. W tej chwili (po decyzji ministra z września br) rozpatrywanie złożonych dokumentów przystopowało i pewnie sporo się zmieni w przepisach na zaś, ale jeżeli ktoś taką decyzję podejmie i załatwia sprawy z głową, to nie może się nie udać - jest to jedynie kwestia czasu i pieniędzy, ile potrwa osiągnięcie celu...

My swoją drogę do wizy przeszliśmy przez bolesne prawie dwa lata (prowadzeni przez agenta poleconego stąd przez znajomych), potem odstaliśmy w kolejce około roku, a później na szczęście wszystko nabrało zdrowszego tempa ;-))
Od kiedy podjęliśmy naszą decyzję, przyjęliśmy założenie, że patrzymy tylko naprzód, że nie zbieramy w sobie goryczy związanej z wysoką ceną, jaką za ten projekt życia przyszło nam zapłacić. Od momentu, kiedy jesteśmy tutaj, układamy sobie nowe życie, odnajdujemy się bez żadnych (odpukać) problemów w nowych realiach i, o dziwo, od początku czujemy się tutaj 'normalnie' i 'u siebie' - tak jest, bo tak miało być.

Po półrocznym pobycie w Australii obydwoje pracujemy - tak jak chcieliśmy (chociaż oczywiście jest to ciągle faza przejściowa) - tj. ja w biurze w City, w kostiumie i na kontrakcie ;-) (chociaż 'prawdziwy' kontrakt 'ruszy' dopiero od 1 stycznia, przynajmniej wedle usłyszanych od szefa obietnic), a Łukasz jako samodzielny przedsiębiorca. Nasze zarobki to na razie marniutkie minimum, wystarcza ono jednak na spokojne życie.
Oszczędności przywiezione ze starego kraju w wysokości określonej przez tutejszy rząd (przepisy mówią o 30 tysiącach dolarów i naprawdę tyle mniej więcej potrzeba) pozwoliły nam się zadomowić, np. umeblować wynajęty pusty dom i postawić obok niego samochód (na razie jeden, ale to kwestia czasu, kiedy pojawi się drugi, bo bez samochodu jest... mniej korzystnie ;-)). Kwestią indywidualnego wyboru jest, czy ktoś (jak my) przywiezie na swój koszt od razu część dobytku ze starego kraju, czy też przywiezie pieniądze i wszystko od nowa kupi tutaj - koszty przewozu są spore, rynek usług w Polsce raczkuje; koszty kupna tutaj raczej korzystne - chociaż oczywiście wszystko zależy od oczekiwań, gustów i... możliwości poczekania na okazję.

Bardzo dobrym rozwiązaniem dla nas była możliwość skorzystania z rządowego projektu mieszkania na pierwsze trzy miesiące - my ten czas wykorzystaliśmy na rozpoznanie rynku nieruchomości i na przygotowanie listy miejsc, gdzie zrobimy potrzebne zakupy. W dniu przylotu wystarczyło kupić jedynie pościel i ręczniki, co samo w sobie było bardziej przygodą niż uciążliwością. Mieliśmy parę tygodni na wybranie dzielnicy, gdzie chcemy wynająć dom, na poukładanie spraw w banku, na rozpędzenie poszukiwań pracy itp.
Ogromnym plusem, naszym zdaniem, był fakt posiadania komputera i podłączenie Internetu tuż po przyjeździe. Dzięki temu czas od początku pracował na naszą korzyść - od początku uczyliśmy się nowego miejsca, wiele informacji wyszukując w sieci.
Poznaliśmy tutaj także nowe znaczenie słowa: kontakty. Faktycznie, bez znajomości tutaj dużo trudniej się poruszać, a jeśli nie trudniej, to na pewno wolniej. Niestety, trzeba szybko nauczyć się zarówno zdobywać, jak i filtrować informacje - nie wszyscy chętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniami (zwłaszcza niestety Rodacy zdają się wierzyć w sprawiedliwość w wydaniu: jeśli sam dostałem baty, to czemu 'nowego' ma to ominąć? skoro mnie było ciężko, to czemu jemu ma być łatwiej? - brrrrrrrrr, no, ale takie jest życie ;-)), a jak już mówią, to też trzeba ostrożnie, bo nie wszystko, co doradzą życzliwi jest najlepszym rozwiązaniem, nie wszystkie informacje są pełne i aktualne, warto zawsze sprawdzać, aby ograniczyć ilość popełnianych błędów.

Po prawie trzech miesiącach przeprowadziliśmy się 'na swoje' - do wynajętego domu. W tym czasie zdążyły dopłynąć rzeczy wysłane z Polski, a chwilę później wrócił do nas Popiołek, któremu skończyła się kwarantanna w Melbourne. Mieszkamy w domu, co jest dla nas nowym doświadczeniem życiowym, uczymy się dbania o dom (inaczej niż o mieszkanie) i o ogród - na tym polu debiutujemy i to na dodatek w nowym klimacie - uczymy się walczyć z insektami i zabiegamy o przeżycie nowo zakupionych roślin, co wychodzi nam różnie ;-))

Ogromnym plusem jest na pewno znajomość języka. Ja swój angielski 'przywiozłam', a Najmilszy uczy się bardzo intensywnie, odkąd przyjechaliśmy: sumiennie chodzi do szkoły (wariant wieczorowy, dwa razy w tygodniu), a oprócz tego na całego 'zanurza się w języku' - ogląda TV i słucha radia, samodzielnie załatwia różne codzienne sprawy, także w urzędach oraz przez telefon. Komunikuje, jak umie, dopytuje, jeśli czegoś nie wie. Praktyka czyni mistrza, więc i u Najmilszego Mistrza widać postępy, które mobilizują do dalszej pracy.
Wśród znajomej Polonii poglądy i doświadczenia są bardzo różne, ale przeważa opinia (nawet wśród tych, którzy kiedyś sobie szkołę odpuścili), że znajomość języka bardzo pomaga i buduje pozycję nowoprzybyłego.

Nowa ojczyzna jest coraz bardziej 'nasza', czujemy się tutaj świetnie i wciąż rozczarowujemy nielicznych sceptyków, co to liczyli na nasze smutne miny, rozczarowanie itp - nic z tego - jest nam tu dobrze i wiemy, że może być tylko lepiej ;-))
Otacza nas państwo, gdzie dobrze się żyje (choć podobno bywało tu o niebo lepiej ;-), przepisy, które da się zrozumieć, których się tu przestrzega i które się egzekwuje, wspaniała przyroda, życzliwi ludzie (wyjątki zdarzają się jak wszędzie, ale jako osoby asertywne dajemy radę ;-)), cudowne krajobrazy. Ocean pływa niedaleko, papugi się drą, wiatr szumi w palmach i eukaliptusach. Każda wycieczka to miniwakacje, każdy wypad to turystyczna atrakcja. A do tego kulinarne propozycje wokół - zarówno restauracje, jak i produkty...

Nasz dom to miejsce magiczne, bo jesteśmy w nim my, nasze cudne koty i znajomi, których grono powoli, ale systematycznie budujemy, przemeblowując jak i kiedy trzeba. Za chwilę skończy się ten przełomowy, pełen emocji i wrażeń rok i zacznie się nowy - Ahoj Przygodo! nie milknie.

20 grudnia 2009

Czereśniowy zawrót głowy

W piękną słoneczną niedzielę 20 grudnia rano z miejsca zbiórki wyruszył sznur samochodów w kierunku na Stella Creek Cherry Orchard. Jest to jedno z wielu gospodarstw na wzgórzach wokół Adelaide, gdzie uprawia się czereśnie. Jest to również jedno z tych miejsc, gdzie można przyjechać i kupić owoce w cenach hurtowych lub wejść na teren sadu i do pojemnika samodzielnie uzbierać sobie tyle czereśni, ile chcemy kupić, wybierając te, które najbardziej nam się podobają.  Takie samodzielne zbieranie nazywa się PYO - Pick your own, czyli Uzbieraj według własnego wyboru.
Właściciele nauczeni doświadczeniem z poprzednich sezonów wprowadzili opłatę na wejście, którą wlicza się później w cenę kupowanych owoców, jeśli ich waga przekroczy 3 kilo.  Większość gości zanim przystąpi do zbierania, przechodzi krótką lekcję zrywania owoców - chodzi o to, aby nie niszczyć zawiązków przyszłych czereśni podczas zbierania tegorocznych.

Pogoda dopisała znacznie lepiej niż mapa i... czereśnie.  W tym roku owoców na drzewach było zdecydowanie mniej niż zainteresowanych kupujących.  My załapaliśmy się na samą końcówkę (część osób, które zamarudziły na parkingu już nie weszło na teren sadu - właściciele pobierają opłatę, więc chcieli być uczciwi mówiąc, że owoców po prostu już nie wystarczy dla tych, którzy przyjechali później).

Zbieranie okazało się sporą frajdą, mimo że faktycznie wśród drzew krążyły tłumy chętnych.  Wbrew zasadom nie wszystkie zerwane owoce trafiały do pojemnika...

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

Akcja trwała do napełnienia brzuchów i do stwierdzenia, że faktycznie popyt przebija podaż, więc wycofaliśmy się w kierunku kasy i sorbetu czereśniowego.  Ceny przy kasie ucieszyły nas bardziej niż smak sorbetu...
[Parę tygodni później okazało się, że kolejne zbiory w sadzie z przodu (Front Orchard) też były mniejsze niż spodziewane i sezon 2009/2010 zakończył się już 3 stycznia.]

Rozochoceni owocowo, z pewnym niedosytem po zbiorach czereśniowych ruszyliśmy w stronę Hahndorfu -  miasteczka założonego przez niemieckich kolonistów - Luteran z Prus - w 1839 roku.  Do dziś zachowało ono swój historyczny wygląd i charakter, co czyni z tego miejsca kolejną atrakcję turystyczną w pobliżu Adelajdy.  Tłumy turystów przyjeżdżają tu na niemieckie kiełbaski i piwo, można odwiedzić cukiernie, napić się kawy lub czekolady oraz zobaczyć zachowane stare zabudowania i warsztaty.

Od Zdjęcia Bloggera2

My pojechaliśmy nieco dalej, do Beerenberg Farm, która słynie z truskawek.  Jedni odwiedzają tu sklep, gdzie można kupić świeże truskawki i różne prawie-domowe-firmowe przetwory, inni wchodzą na pole, aby zbierać truskawki samemu.  My, mimo wcześniejszych planów, nie weszliśmy zbierać, bo... zjedzone wcześniej czereśnie zaczęły nam pęcznieć w brzuchach ;-))

Zwiedziliśmy zatem szybciutko sklep i wykonaliśmy odwrót w kierunku Stirling, gdzie otoczeni przez chłodny i pełen ptactwa las wydrylowaliśmy przywiezione zbiory przygotowując je do zamrożenia, odpoczęliśmy, zaliczyliśmy spacer nad jezioro i wokół koalowych eukaliptusów, uwieczniliśmy wspaniale i odważnie pozujące kukabury i tak przygotowani na nadchodzący świąteczny tydzień wróciliśmy do Lawendowej Chatki.

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

12 grudnia 2009

A jednak Norweski Leśny ;-)

Tradycyjne wieczorne spacerowanie, czyli siedzę z chłopakami w ogrodzie przed domem. Na płocie jeden z rodziców, co to się rano zestresowali, nadal wyraża swoje oburzenie (na co?), Popiołek z nim dyskutuje, Aganiok pozerkuje tylko czasem, poza tym biega jak wariat w tę i we w tę, chowa się pod krzakami, przemyka wzdłuż płotu, napada na Popiołka, po czym zmyka i tak w kółko.

Od Lawendowa Chatka2

W pewnym momencie Popiołek udaje się w stronę garażu, aby potem się urwać za wyznaczoną moim pozwoleniem linię i pospacerować u sąsiadki koło domu.

Aganiok zwykle na wysokości płotu zawracał. Teraz skubaniec poszedł za Popiołkiem i ani myśli wracać. Idę w jego stronę, aby go nakierować właściwie, a ten hop i odbiega jeszcze dalej. Na jego drodze pojawia się drzewo, więc Aganiok bez chwili wahania hop i lezie w górę po gałęzi.
Wyszedł daleko poza zasięg moich ramion, ale jakimś cudem posłuchał i postanowił złazić.
Zawisł przy obrocie na przednich łapach, dupka mu dość niebezpiecznie zadyndała na wysokości co najmniej dwóch metrów nad chodnikiem, ale dał radę, wdrapał się z powrotem na gałąź i jak gdyby nigdy nic zszedł do konara głównego, gdzie już mogłam sięgnąć, więc sięgnęłam i drania ściągnęłam.

Co Aganiok na to?
Mruczał.

Od Lawendowa Chatka2

Oczyma duszy mojej dostrzegam podobieństwo:
tu i tu

Lato w pełni, czyli zasłużone wakacje

Miły Mój zakończył kolejny semestr i rozpoczął kolejne wakacje. Tym razem o tyle milsze, że w lecie, jak za dawnych czasów w starej ojczyźnie ;-)) Zabawne jednak, że równocześnie nadciągają święta - tego drzewiej nie bywało ;-))

Wakacje zostały oficjalnie uczczone uporządkowaniem trawnika - a jako że arsenał narzędzi Szefa Projektów został niedawno wzbogacony o kolejny sprzęcior - także tych przed płotkiem przy ulicy. Hmmmm, ależ to elegancko teraz wygląda ;-))

Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2

Kiedy wróciłam do domu i pisnęłam z zachwytu, dowiedziałam się o specjalnej nakładce na nowy sprzęcior, która to nakładka umożliwia przycinanie i formowanie krzewów. A nasze krzewy już przecież wymagają przycięcia i formowania.
Tiaaaa...

Obrazek ornitologiczny drugi


Sobotni poranek, drzwi na ogród za domem otwarte, fontanna z szumem przelewa wodę, aż nagle... ptaki oszalały - drą się głośniej niż zwykle, więc idziemy oglądać, o co chodzi. Po chwili do domu wpada Aganiok, ale tylko na chwilę - wybiega z powrotem. Popiół na zewnątrz wydaje 'okrzyki' typowe dla jego rozmów z ptakami. Aganiok wybiega i znów wpada do domu, a my tym razem widzimy, że ptaki atakują - lot godny magpie (to ptaki cieszące się tutaj złą sławą - atakują niespodzianie, zwykle od tyłu, najczęściej rowerzystów - zdarza się to zwykle wiosną, kiedy bronią gniazd i młodych) - koszący i z wrzaskami. Atakują dwa ptaki.
Nasze zdziwienie rośnie - o co chodzi? Koty mieszkają tu od dłuższego czasu i afer dotąd nie było, więc skąd dzisiejsza zmiana?
Wychodzimy do ogrodu i sprawa się wyjaśnia, Najmilszy podchodzi, aby złapać zgubę, ja 'zabezpieczam' tyły, po czym wracam po aparat.

Od Lawendowa Chatka2

Maluch albo wypadł z gniazda, albo nie bardzo mu jeszcze idzie latanie precyzyjne ;-))
Najmilszy podsadził ptaszka pod gałęzie, a mała zguba po chwili spadła z drzewa, ale już po bezpiecznej stronie płotu - u sąsiadki.
Rodzice jeszcze dłuższą chwilę patrolowali ogród pokrzykując gniewnie.

Od Lawendowa Chatka2

Dobrze, że przygoda zdarzyła się w sobotę, kiedy byliśmy w domu i to wystarczająco blisko ogrodu ;-))

10 grudnia 2009

U weterynarza po raz drugi

Minęły trzy tygodnie od ostatniej wizyty, jutro będziemy świętować pierwszą miesięcznicę, odkąd Aganiok z nami mieszka, więc umówiliśmy się na przegląd w klinice.

- Popiołek po kuracji antybiotykowej, więc:
= przegląd ogólny: po infekcji nie ma śladu, serce i inne narządy wewnętrzne w porządku, waga niewiele wyższa niż ostatnio, temperatura i gardło normalne, niewielkie zaczerwienienie przy dziąsłach, więc odłożyliśmy czyszczenie kamienia na raz następny,
= dostaliśmy formularz, by uaktualnić mikroczipa: po wpłaceniu dziesięciu dolarów dane z wysłanej pocztą aplikacji zostaną wprowadzone do australijskiego rejestru zwierząt (www.aar.org.au)

- Aganiok po drugą szczepionkę, czyli:
= przegląd ogólny: nadal jest świetnie, waga się nie zmieniła, co nas zdziwiło, bo nam się wydaje, że sporo urósł (nadal 1.7 kg), wróciło kichanie i pojawił się kaszel (dziwny, podobny do zakrztuszenia się), ale podobno to taki wiek i przypadłości z baaardzo pojemnej grupy pt. cat flu (wrrrrr), mamy się zaniepokoić i zgłosić, jeśli wysięk z nosa będzie zielony lub żółty (bueeee),
= drugie szczepienie, czyli dwie strzykawy w kark (mruczał ;-),
= dostaliśmy zapas środka przeciwko robakom i pchłom razem (Revolution) na sześć miesięcy, czyli dla dwóch kotów na trzy (aplikacja na kark raz na miesiąc),
= lewe ucho ma brzydkie brzegi - albo pogryzły go sezonowe muszki, albo to uczulenie na coś, co rośnie w ogrodzie, albo (tfu tfu) roztocza - my zobaczyliśmy to dopiero dziś, więc mamy poczekać i obserwować - jak nie przejdzie, na kolejnej wizycie weźmiemy próbkę do laboratorium.

Dziś przyjęła nas Pani doktor - miła, uśmiechnięta, odpowiedziała na wszystkie pytania, a poza tym - była kiedyś w Krakowie i jej się podobało ;-))

Pobyt w dzielonej klatce znowu koty zniosły wzorowo, w gabinecie było grzecznie i przyzwoicie (no, może poza niedomytą po kupie rudą dupką - Pani doktor niewzruszona, nieco podgoliła, a ja obiecałam Aganiokowi na ucho, że tak się będzie kończyło każde niedomycie ;-)
Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2

W domu pożarły sporą porcję suchej karmy (biedusie, dawno niekarmione ;-), po czym... Aganiok padł na krześle pod stołem i śpi - spokojny, jak nie on.

7 grudnia 2009

Lato trwa ;-)

Za oknem deszcz - stuka w dach pergoli i raduje serca ;-)) My przy komputerach, każde ze swoim kotem na kolanach - jak za dawnych czasów poprzednich kocich duetów ;-))
Moje ucho wróciło do normy, guz się wchłonął, za to Najmilszy do kompletu wyprodukował sobie... dziurę w nodze... W sumie dobry sposób, aby sprawdzić jak to jest z tą rozrzedzającą się tutaj krwią? Stwierdził, że to chyba jednak prawda, bo krwi wypływało dużo, szybko i jakaś podejrzanie jasna Mu się wydawała - co za tydzień!!!

Inspekcja domu chyba się udała, chociaż nie dostaliśmy kopii formularza (?!) od agenta, obiecany hydraulik był i uszczelnił solar, gość od zamka w drzwiach garażu jeszcze nie dotarł..., zgodę na drugiego kota dostaliśmy od ręki - juuuupiiii! Aganiok jest więc już oficjalnie domownikiem-lokatorem Lawendowej Chatki.

W domu pojawił się też Kuzyn Konia, albo Koniu Dwa - na cześć Konia, który został w Owocówce. I nie pytajcie, skąd to imię? Pojawiło się, jak wszystkie inne imiona wokół nas ;-)

Od Lawendowa Chatka2

Nadciąga sezon czereśniowy i truskawkowy i nieco później - borówkowy (dla niektórych: jagodowy ;-).

Święta majaczą na tym owocowym pysznym tle, plany się wykluwają, wyobraźni momentami brakuje - ulice już przybrane świątecznie, na skwerach stoją choinki sięgające gwiazd, większość sąsiadów już ubrała swoje domki w lampki, a w naszych sercach zawiana śniegiem szopka i Matula, co to rąbek z głowy zdjęła nakrywając Dzieciątko, żeby nie zmarzło...

1 grudnia 2009

Aaaaaaa - L A T O !!!

No pięknie - byłabym przegapiła - lato przyszło!

Najmilszy otworzył nowy sezon megaosikaniem antypająkowym - Dzielny Mój obszedł wokół cały dom pompując specjalny środek taką nieautomatyczną pompką - wokół domu, wokół drzwi, wokół każdego okna, pod parapetami, w szczelinach, pod daszkami, koło rynien itp itp - taka ochrona ma nas zabezpieczyć przed wszelkimi niechcianymi owadami na około 2 miesiące... Że niby żadne pająki, żadne karaluchy (odpukać, żadnego nie widzieliśmy), żadne mrówki i inne takie nam się nie wprowadzą - zobaczymy.

Ja przywitałam nowy sezon - o ironio! - infekcją ucha (w niedzielne mrozy wyszłam z domu z niewysuszonymi włosami i myk, jest infekcja) - boli, jak 'wszystkie gwiazdki świata', ale jestem kwiatem lotosu i wcieram sobie na zmianę dwa magiczne olejki - zarówno w ucho, co boli, jak... (patrz dwie linijki powyżej), jak i w wywalone węzły chłonne na szyi. Tea Tree oil smakuje mniej więcej tak, jak boli mnie ucho, i wykombinowałam, że chyba mi się koty umówiły i ściągnęły z niebios zemstę za te dni, kiedy je smarowałam tym samym olejkiem - wrrrrr...

I chyba żebym się tak nad sobą i tym uchem nie rozczulała, to wywaliłam wczoraj głową w futrynę od schowka w biurze. Ostatni raz takiego guza miałam (jeśli w ogóle) chyba w przedszkolu - aż mi łzy poleciały, a jaki huk był (tiaaaaa, baba z astygmatyzmem leci po papier do drukowania, co to go trzymamy w małym wąskim ciemnym schowku - to się po prostu nie mogło skończyć zwyczajnie ;-)).

Jutro Najmilszy z Mężów oraz Kot-Nieco-Bardziej-Rudy jadą razem do pracy. Nie, nie płacą podwójnie! Przychodzi na inspekcję Lawendowej Chatki agent z biura nieruchomości, którego przy tej okazji... zamierzam poprosić o pozwolenie na drugiego kota w domu ;-))
Hmmmm, nawet Socjal się załapał na specjalne odkurzanie ;-))
Mam nadzieję, że misternie przygotowana intryga się uda??? ;-))