10 lipca 2009

Sprawy poważne widziane optymistycznie


Chudy coraz bliżej podpisania kontraktu, więc ja poszłam na zaległą sesję informacyjną. (Pamiętacie, jak jechaliśmy do Melbourne i przełożyłam uczestnictwo w sesji? To właśnie tamta zaległość ;-)

W spotkaniu uczestniczyło towarzystwo na wskroś kolorowe: najwięcej było hindusów i reprezentantów rasy żółtej (wiem, że dla nich to oczywiste z wyglądu, kto skąd pochodzi, ale ja nie podjęłabym się zgadywania - stąd to uogólnienie ;-). Podsłuchałam rozmowę dwóch 'nietypowych' par: jedni przyjechali z Wielkiej Brytanii, drudzy z Południowej Afryki. Jedni z dwójką dzieci w wieku szkolnym, drudzy z maluchem w wózku; i tyle nas białych tam było na sesji.
Podobno miesięcznie przyjeżdża do Adelaide ok. 200 imigrantów i podobno proporcje są zupełnie, jak te, które widziałam na sesji. Wiem to od naszego agenta, który jako wolontariusz jednego z programów tzw. Meet & Greet otrzymuje co miesiąc zestawienia planowanych przyjazdów.

Sesja nie trwała długo, dowiedziałam się paru nowych rzeczy, rozwiało się parę wątpliwości dotyczących przepisów wizowych i naszej przyszłej ścieżki do stałego pobytu. Faktem jest, że rząd Południowej Australii od kilku lat realizuje plan powiększenia populacji: i stanu i samej Adelajdy. Faktem jest, że działania są kompleksowe, że władze uczą się tu na swoich błędach, że ktoś na bieżąco analizuje, aktualizuje i usprawnia wdrażane projekty. Niektóre z nich są unikatowe, realizowane jedynie w Południowej Australii np. programy opieki nad nowo przybyłymi (np. sesja, na której byłam, przywitanie na lotnisku, mieszkanie na pierwsze trzy miesiące pobytu itp.), wsparcie podczas szukania pracy, pomoc poprzez dofinansowanie nauki dzieci w szkołach.

Następnego dnia pozbierałam papiery 'okołopracowe' i pojechałam do wydziału Skills Recognition Services, który jest 'punktem wyjścia' dla nowo przybyłych imigrantów szukających pracy w Południowej Australii. Technicznie mogliby być agencją pośrednictwa pracy, praktycznie są komórką wspierająco-doradczą, ponadto monitorują losy migrantów, którzy się do nich zgłosili.
Ja poszłam wyjaśnić powstałą niepewność: czy Vetassess, czyli papier zdobyty podczas wdrażania procedury wizowej jest wystarczający dla ewentualnego przyszłego pracodawcy (jest to potwierdzenie, że po porównaniu mojego dyplomu do systemu australijskiego okazał się on pełnowartościowy i że uznaje się mnie tu za absolwentkę studiów wyższych). Tak, Vetassess wystarcza i nie trzeba procedury wszczynać na nowo i tworzyć osobnego dokumentu.
Przede wszystkim jednak przywiozłam ze sobą dokumenty, które niedawno wysłałam do oby-przyszłego-pracodawcy, z prośbą o rzucenie na nie wewnętrznym-okiem-australijsko-rekrutującym, o porady i sugestie zmian, a tak naprawdę o przybliżoną ocenę moich szans ;-)

I co? I miód na moje serce! Interlokutor nie tylko miał zrozumiały akcent, nie tylko był sympatyczny i brzmiał kompetentnie, ale i był caaałkiem przyjemny z wyglądu ;-) Czas naszej rozmowy był jednak ograniczony ze względu na wcześniej zaplanowany workshop, ale i tak było miło i z pożytkiem. Przeglądając moje papiery zapytał, jak długo tu jestem i czy przygotowywałam je sama. Jestem niecały miesiąc i tak, sama. Miałam materiały instruktażowe? Miałam, a jakże, nawet je przeczytałam i nawet starałam się wdrożyć to, co wyczytałam. - Wow! Bardzo dobrze, nawet jak na poziom tubylca. No, czy nie był miły?
Interlokutor założył, że możliwe, że dostanę tę pracę. Jeśli nie, mam się dowiedzieć, dlaczego mi się nie udało (tak, dzwoni się do niedoszłego pracodawcy, prosi o maila z wyjaśnieniem, można nawet poprosić o wgląd do części raportu komisji rekrutującej, części dotyczącej tego, kto pyta...) i zgłosić się z tym, co otrzymam na konsultację, w czasie której ulepszymy to coś, co ewentualnie nie zagrało ;-)
Jasne, dostałam też kartkę z kilkoma sugestiami, co można by dopracować i co wziąć pod uwagę już teraz przy opracowywaniu kolejnych zgłoszeń. Dobra, jutro zamierzam skorzystać z tych wskazówek ;-)

Dla równowagi poszłam również do jednej z agencji pośrednictwa pracy. W zasięgu spaceru, a dzień był piękny. Świeciło słońce i można było rozpiąć, a nawet zdjąć kurtkę. Ot, zima ;-)
W agencji na wstępie usłyszałam, że oni owszem szukają pracowników biurowych, ale głównie inżynierów i techników. Mimo to rozmówczyni poprosiła o pokazanie dokumentów, powtórzyła większość uwag kolegi po fachu oraz wszystkie komplementy ;-), opowiedziała, że sama jest imigrantką i ma wizę stałego pobytu od stycznia 2008 i że mój angielski jest świetny. Na moją minę odparła gładko: - jasne, że słyszałam ludzi mówiących szybciej, ale często ich akcent uniemożliwiał zrozumienie treści, a Ciebie rozumie się bez problemu, Twój akcent jest niewyczuwalny. Zróbmy tak: każdy myśli, co pomyślał, a ja pozostanę przy swojej interpretacji, że był to komplement ;-) Lubię komplementy, więc cóż poradzę ;-)

Powiedziała jak poprzerabiać CV (z konserwatywnej wersji polskiej, na australijską ;-) i zaoferowała, żebym Jej tę nową wersję przesłała do wglądu. Ostateczną superwersję wyślemy do agencji, która szuka pracy dla specjalistów biurowych takich jak ja, czyli nie-inżynierów i nie-techników ;-)) Ta agencja nie leżała w odległości spaceru od centrum, więc jej nie wybrałam jako celu czwartkowej wizyty ;-)

Ten jakże owocny dzień uprzyjemniłam sobie dodatkowo zestawem sushi i megakubkiem świeżo wyciskanego soku (marchew+seler naciowy+jabłko+imbir). Nade mną świeciło słońce, a obok mnie prawie chrumkały cztery świnki z mosiądzu, bo była to wszak Rundle Mall ;-)

Brak komentarzy :