16 listopada 2008

Sobotnie nastroje...

Uwielbiam takie soboty jak dziś, ale sobota jaka by nie była - szkoda, że na każdy tydzień wypada tylko jedna...

W środku nocy pojechaliśmy na zakupy do hipermarketu-na-T., co to cały czas jest otwarty ;-) No i dobrze, dzięki temu przeszkadzaliśmy tylko pracownikom sklepu ;-) Bo zwykle przeszkadzamy też współkupującym, spacerującym-i-dobra-wszelkie-oglądającym oraz z-promocji-korzystającym...

Pora była okołopółnocna, w sklepie tylko dokładanie towaru plus trochę młodzieży w drodze na/z lub w trakcie imprezy.
Dopiero przy kasie ustawiło się za nami małżeństwo z tych, co to im autobus życia za moment ucieka i muszą wszystko natychmiast wyłożyć na taśmę ze swojego koszyka niezależnie od tego, kto jest przed nimi, gdzie stoi i ile swojego towaru ma na tejże taśmie wyłożonego już... Wrrrrr... Jasne, że gościa zjechałam, ale - jak zwykle - użyłam niewłaściwych słów i pan-popychacz... nie zrozumiał, a jedynie się domyślił sądząc z mojej miny i tonu głosu, że nie mówię mu komplementów, ani nie czynię niecnych propozycji... Jego żona tym bardziej nie załapała (bo stała dalej ;-), ale jej czujny wzrok sugerował, że zamierza bronić swojej sierotki...

Sobotnie mycie głowy to jest to - mam czas nie tylko na odżywianie antywypadaniowe, ale i na zaklinanie odżywki lokotwórczej - obie dziś zadziałały z sobotnią siłą. Tym milej, że zgarnęła mnie Madziusia i pojechałyśmy na ogólnożyciowe pogaduszki do bosskiej knajpeczki, którą Madziusia odkryła i którą się podzieliła :-) A co - niech eksperymentalny sygnał dobra idzie dalej: polecam - mmmm...

Zanim pojechałyśmy, posprzątałam Owocówkę, a teraz siedzę przy kompie w obłokach zapachu świeżo upieczonego chleba, z kotem pomiędzy kolanami a klawiaturą, czego jedynym minusem jest to, że klikam jednym palcem, a klawiatura faluje ;-) Madziusi i kotu będą oczywiście poświęcone odpowiednie Konteksty...

A teraz o chlebie - piekę od jakiegoś czasu, z różnym skutkiem, ale coraz częściej bliżej mi do zadowolenia niż do niezadowolenia.
Przepis bazowy wzięłam z bułeczek pszennych, inspirację z kilku blogów, książek i ze zdjęć Bogini Galli. Tu zamieszczę jeden inspirujący link, który i tak już pewnie wszyscy znają - nic to, Junior nie zna ;-)
Trzymam się ilości mąki tj. pół kilo, ilości drożdży i ilości wody. A resztę dodaję na oko: siemię lniane jasne lub/i ciemne, mięta lub /i pokrzywa, płatki jęczmienne lub/i owsiane, mak, słonecznik lub/i dynia - słowem: na co mi przyjdzie zdrowotnościowa ochota ;-) Bywają też bułeczki słodkie w zamierzeniu tj. z rodzynkami, suszonymi owocami, żurawiną, miodem, migdałami, ale te, czyli w zamierzeniu słodkie, zwykle przesalam... Co za los... Ale i to kiedyś pokonam ;-)
Od jakiegoś czasu mniej więcej w połowie pieczenia smaruję pieczywo wodą, a mieszaniną jajkowo-mleczną smaruję chwilę później lub w ogóle.

Robię też domowy twaróg, który jest wariacją przepisu pana Łebkowskiego stąd - ja preferuję Krasnystaw: 5 kefirów + 4 śmietany 12%. Podgrzewam, aż się zrobią grudki, w garze, studzę i wlewam do ściery obiecując sobie przy tym za każdym razem, że zakupię pieluchę tetrową. Obietnica stała się już zwyczajową częścią rytuału przygotowywania sera... Potem jeszcze 'tylko' osiem godzin odciekania (serwatkę oczywiście łapię i wypijam) i już - pudło sera (ok. 1,2 kg) trafia do lodówki i starcza na prawie tydzień ;-)

Teraz idę odnaleźć zagubioną gdzieś herbatkę w kubku, machnę migusiem ser i może dziś tu jeszcze wrócę z pomysłem na jeden z zaległych Kontekstów...

Brak komentarzy :