Czy ja już wspominałam, że Przyczółek jest miejscem coodownym?
Że nasz minidomek ma sielankowo-bajeczną lokalizację?
Że posiłki przy stole za domem planujemy przedłużać tak długo w zimną zimę, jak tylko się da?
Że ptasie radio nadające wśród eukaliptusów od świtu do zmierzchu jest nie do zdarcia i nie do znudzenia?
Że spacery wzdłuż rzeki do oceanu to za każdym razem powód do radości, uśmiechu i serii zachwytów?
Że przy większości wyżej wymienionych okoliczności powtarzam Najmilszemu z Moich Mężów, że tak bardzo jestem Mu wdzięczna za ten przenikliwy wybór i dziękuję za mistrzowsko przeprowadzoną i wygraną aukcję?
Otóż, do wszystkiego co powyżej dodać można jeszcze wiele podpunktów, ale dziś chciałam się skupić na Królowej przy Furtce.
Przyczółek trafił do nas od serii właścicieli, których łączyło nie tylko uczucie do tego miejsca wśród eukaliptusów przy rzece, ale i hobby ogrodnicze. Dzięki nim przed domem rosną i kwitną zadbane róże, na środku trawnika drży regularnie wiotka brzózka, w gruncie i w doniczkach mamy piękne fikusy beniaminy oraz sporo dorodnych sukulentów, a przy furtce na spacer wypuszczają nas dwa drzewa owocowe: granat (na którym w tym roku mamy aż dwa owoce ;-) oraz bohaterka posta - pigwa.
Owoców jest sporo. Są dość ciężkie, przypominają coś pomiędzy jabłkiem a gruszką. Z zielonego coraz wyraźniej przechodzą w słonecznożółty.
Pokryte są meszkiem, który zmywam szczotką pod bieżącą wodą. Pozbawione meszku lśnią, ale skórka zostaje klejąca, jakby nawoskowana. Dość twarde, twardsze niż twarde jabłka. Przekrawam je na połówki i wycinam gniazda nasienne wycinaczką do kulek z melona.
Tuż przed Wielkanocą w zakładce kulinarnej zapisałam sobie stronkę z listą pomysłów.
Wielkanoc w tym roku świętowaliśmy za płotem ;-), u sąsiadów, z pochodzenia Greków, z wiary i tradycji - Greków kościoła prawosławnego. W tym roku, jak raz na kilka lat, Wielkanoc w obu kalendarzach - katolickim i prawosławnym - wypadała w tym samym terminie, mieliśmy zatem szczęście usiąść przy stole bogato zastawionym różnymi znanymi nam, ale jednak nietypowymi, jak na zwykle świętowane wielkanocne śniadanie, potrawami. Domyślając się co nas czeka, postanowiliśmy przygotować deser (oczywiście, że i gospodyni przygotowała swoją różnorodną ofertę słodkości ;-)
Naszą propozycją były pieczone pigwy w sosie karmelowym z miodem i rodzynkami.
Inspiracją była rozmowa z sąsiadką, punktem wyjścia - ten przepis, wersja pierwsza wyglądała tak:
6 zielonożółtych pigw
900 g cukru (była to mieszanka cukru jasnobrązowego raw sugar i ciemnego brown sugar)
900 ml wody
300 ml świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
12 goździków
1 1/2 łyżeczki cynamonu
6 łyżeczek miodu (u nas był to miód z kwiatów pomarańczy)
36 ciemnych rodzynek
tłuszcz do posmarowania formy
Owoce umyłam szczotką, żeby pozbawić je meszku, przekroiłam na połówki, wydrążyłam gniazda nasienne, wycięłam stwardnienia przy ogonkach i 'dupkach'.
W dużym garnku przygotowałam lukier mieszając cukier, który pięknie się rozpuścił i stopniowo ściemniał na pachnący karmel. Tu się poddałam - łyżkę i mieszanie przejął Najmilszy, a ja wlałam mieszaninę wody i soku, i... spanikowałam, kiedy karmel zastygł na kamień... Nic to! Rozpuścił się po chwili z powrotem, a ja wrzuciłam do garnka najpierw cynamon i goździki, a potem kolejne połówki pigwy.
Obgotowywać trzeba do miękkości, ale niech Was nie zwiedzie twardość świeżych owoców - gotowanie trwa dużo krócej niż można by zakładać, a nie chcemy, żeby nam się owoce rozciapciały. Trzeba sprawdzać widelcem - u nas Najmilszy po prostu mieszał i pilnował.
W pewnym momencie wyłowił pigwy i... mieszał dalej, aby jeszcze bardziej zredukować powstały syrop.
Prawie miękkie owoce układamy w wysmarowanej tłuszczem formie żaroodpornej. U nas dwanaście połówek idealnie zmieściło się na tyle ciasno, żeby nie przechylały się na boki.
Do zagłębień po gniazdach nasiennych wrzuciłam po sześć rodzynek i dodałam po łyżeczce miodu.
W tym czasie nagrzewał się piekarnik (200 stopni plus termoobieg) i redukował syrop.
Piekarnik się nagrzał, polałam więc każdą pigwę dwoma-trzema łyżkami syropu plus parę łyżek 'dla formy' i wstawiłam formę do piekarnika.
Mniej więcej w połowie pieczenia dolaliśmy na wierzch owoców jeszcze trochę jeszcze bardziej zredukowanego syropu.
Co do pieczenia: 200 stopni i termoobieg - 20 minut wystarcza.
Co do półki: polecam raczej niżej niż wyżej, bo górna grzałka może wyprodukować czarną skórkę - nie ma wpływu na smak, ale jak ktoś miałby się przejmować...
Deser podaliśmy na talerzach w towarzystwie gałki lodów (najlepsze są naszym zdaniem waniliowe) z artystycznie rozmazaną plamą syropu.
Owoców nie obieramy ze skórki: pomaga trzymać kształt, rozpieka się tak, że nie ma problemu, aby owoc pokroić i zjeść (nie 'gryzie' w zęby nawet wrażliwych ;-) )
**********
Dzisiejsza wariacja:
Jako że sporo syropu zostaje po pierwszej produkcji, warto go zlać do pojemniczka do wykorzystania na zaś.
My wykorzystaliśmy dziś do kolejnej porcji pieczonej pigwy.
Powyższy przepis został znowu nieco zmodyfikowany:
5 żółtozielonych pigw (były większe niż poprzednio)
175 g cukru (mieszanka cukru jasnobrązowego raw sugar i ciemnego brown sugar)
500 ml wody
250 ml niesłodzonego soku pomarańczowego z butelki
250 ml białego wina (sauvignon blanc)
10 goździków
1 1/4 łyżeczki cynamonu
5 łyżeczek miodu (u nas był to miód z kwiatów pomarańczy)
30 ciemnych rodzynek
tłuszcz do posmarowania formy
Obgotowaliśmy podobnie, ale tym razem w słodkiej wodzie z winem, sokiem i przyprawami, bez produkcji karmelu. Obgotowane owoce zalaliśmy sosem z poprzedniej produkcji (yyyyy, i tyle, bo redukowany winny syrop nam się... utlenił... w chwili nieuwagi spowodowanej rozważaniami, czy sauvignon blanc wybranej marki był najodpowiedniejszym wyborem do tego deseru ;-)
Pieczenie jak wcześniej.
Podanie tym razem - w płaskich szerokich filiżankach z gałką lodów, polane syropem.
********************
Deser szczerze polecam.
Nie tylko stosunkowo szybko i łatwo można go przygotować,
nie tylko można sobie pomodyfikować przepis szukając ulubionego bukietu smaków,
nie tylko efektownie wygląda i dobrze smakuje,
ale co najlepsze:
możemy go jeść bez poczucia winy,
bo pigwa to skarbnica samych dobrych rzeczy:
i witamin (hmmmm, po tym pieczeniu, to tej witaminy C chyba niewiele zostaje, mam rację?)
i związków mineralnych.
Nasza Królowa przy Furtce nadal trzyma spory zbiór żółcących się skarbów...
My wybraliśmy kolejne dwa przepisy: powstanie syrop do napojów i nalewka :-)
Co do syropu - nie zapowiadają się raczej żadne szaleństwa,
co do nalewki - hmmmmm, rozważamy dwie drogi... I wariację smakową...
Proszę Was, Szanowni Czytelnicy, o cierpliwość :-)
27 kwietnia 2014
11 kwietnia 2014
Ściskając w ręku kamyk zielony...
Tadaaaam, niniejszym zamknął się w naszym życiu kolejny etap i zaczyna się Nowy.
Niecałe dwa tygodnie temu, na skutek zarządzonej przez Najmilszego mobilizacji, wypełniliśmy i złożyliśmy dwie aplikacje.
Do każdej potrzebne były dwa zdjęcia (najłatwiej zrobić je na poczcie - mają tam wszelkie wytyczne i od razu po zrobieniu fotek sprawdzają, czy system je przyjmie - czy twarz dobrze oświetlona, czy proporcje twarz/tło odpowiednie itp.) oraz... australijski znajomy, który może (patrz lista zawodów załączona do aplikacji) i chce potwierdzić, że zna aplikującego (od co najmniej trzech lat) i poświadczy to własnym podpisem oraz kompletem danych (np. podając numer zarejestrowanego wyborcy wydawany przez tutejszą Komisję Wyborczą).
Co ciekawe - jedno ze zdjęć (podpisane przez w/w znajomego) osoba przyjmująca aplikację... przykleja 'twarzą pod spód' do rzeczonej aplikacji ;-)
Aplikacje składa się na poczcie.
Urzędnik (a potem druga osoba, tak na wszelki wypadek) sprawdza samą aplikację i wymagane załączniki (uwaga: należy przynieść ze sobą oryginały do wglądu i kserokopie do zostawienia, w przypadku polskich dokumentów także ich tłumaczenia na angielski w wykonaniu certyfikowanego tłumacza NAATI, też oryginały i kserokopie), przykleja oba zdjęcia i wskanowuje aplikację do systemu.
Po uiszczeniu opłaty dostajemy kwitek z kodem kreskowym i unikatowym numerem, który pozwala śledzić losy aplikacji on-line.
Proces rozpatrywania aplikacji zajmuje około dwóch tygodni. Po czym, otrzymuje się e-maila z potwierdzeniem, że sprawa zakończyła się pomyślnie i że przesyłka w drodze.
Garść anegdotek i przemyśleń?
Proszę bardzo:
- aplikację należy składać osobiście - wybraliśmy się zatem obydwoje,
- na stronie z informacjami o składaniu aplikacji jest napisane, że w niektórych punktach należy się wcześniej omówić na określoną godzinę na składanie wniosku - hmmm, błędnie założyłam, że wybrany przez nas punkt do tej grupy nie należy...
- na pierwszej stronie aplikacji znajduje się lista z podpunktami według których można zweryfikować, czy jest się gotowym do składania wniosku - sprawdziłam - OK. Na poczcie okazało się, że pani urzędniczka poprosiła o polskie paszporty z wizami potwierdzającymi... nasz stały pobyt 8-) Na moje zdziwienie: na podstawie stałego pobytu można się ubiegać i przyznawane jest obywatelstwo, które to dokumenty przedstawiam do wglądu, więc o co chodzi z paszportem? pani najpierw się upierała, że takie są wymagania, po mojej prośbie, aby mi pokazała, gdzie taki wymóg jest opisany, poszła się skonsultować z przełożoną, a po powrocie nieco pokrętnie się wycofała, że jest to wspomniane w informacji na stronie o ubieganiu się o paszport, ale nie jest to niezbędne, aby wizę okazać, dodając, że paszporty wydaje inny departament, niż ten, który przyznaje obywatelstwo i stąd ten wymóg...
na koniec wisienka na torcie:
- przyjechaliśmy z Grodu Kraka - w aplikacji wpisałam Krakow, w dokumentach stoi oczywiście Kraków, w tłumaczeniu Cracow - wywołało to konsternację u pani urzędniczki - no bo jak to tak - te słowa są różne! Przełożona tym razem nie pomogła, zadzwoniły zatem do samego Urzędu Paszportowego. Hmmm, musiałam napisać oświadczenie, że to nie jest niczyja pomyłka, tylko tak się tłumaczy nazwę własną mojego rodzinnego miasta. I dostałam instrukcję, aby POINFORMOWAĆ AKREDYTOWANEGO TŁUMACZA NAATI, ŻE NIE TŁUMACZY SIĘ NAZW WŁASNYCH I KRAKÓW POWINIEN ZOSTAĆ KRAKOWEM...
Yyyyyyy, że tak powiem, nie wybieram się z pouczeniami do Pana Michała (pozdrawiamy serdecznie ;-), nie będę pisać do autorów słowników polsko-angielskich, ani do instytucji kształcących anglistów i tłumaczy...
Przykłady z Deutschland - Germany i Venezia - Venice na nic się zdały... Przejażdżka na lingwistyczno-historycznym koniku i opowieść o lokacji Grodu Kraka w 1257 roku, o bursztynowym szlaku i kupcach z dalekich obcojęzycznych krain, którzy tworzyli odpowiedniki polskiego słowa w swoich językach także została przyjęta prawie-że z pełnym politowania kiwaniem głową (nienienie, w kulturze anglosaskiej NIE kiwamy głową z politowaniem, uśmiechamy się szeroko, panujemy nad wyrazem twarzy - przeklinać możemy co najwyżej w duchu... ;-) )
Niecałe dwa tygodnie temu, na skutek zarządzonej przez Najmilszego mobilizacji, wypełniliśmy i złożyliśmy dwie aplikacje.
Do każdej potrzebne były dwa zdjęcia (najłatwiej zrobić je na poczcie - mają tam wszelkie wytyczne i od razu po zrobieniu fotek sprawdzają, czy system je przyjmie - czy twarz dobrze oświetlona, czy proporcje twarz/tło odpowiednie itp.) oraz... australijski znajomy, który może (patrz lista zawodów załączona do aplikacji) i chce potwierdzić, że zna aplikującego (od co najmniej trzech lat) i poświadczy to własnym podpisem oraz kompletem danych (np. podając numer zarejestrowanego wyborcy wydawany przez tutejszą Komisję Wyborczą).
Co ciekawe - jedno ze zdjęć (podpisane przez w/w znajomego) osoba przyjmująca aplikację... przykleja 'twarzą pod spód' do rzeczonej aplikacji ;-)
Aplikacje składa się na poczcie.
Urzędnik (a potem druga osoba, tak na wszelki wypadek) sprawdza samą aplikację i wymagane załączniki (uwaga: należy przynieść ze sobą oryginały do wglądu i kserokopie do zostawienia, w przypadku polskich dokumentów także ich tłumaczenia na angielski w wykonaniu certyfikowanego tłumacza NAATI, też oryginały i kserokopie), przykleja oba zdjęcia i wskanowuje aplikację do systemu.
Po uiszczeniu opłaty dostajemy kwitek z kodem kreskowym i unikatowym numerem, który pozwala śledzić losy aplikacji on-line.
Proces rozpatrywania aplikacji zajmuje około dwóch tygodni. Po czym, otrzymuje się e-maila z potwierdzeniem, że sprawa zakończyła się pomyślnie i że przesyłka w drodze.
Hmmm, dziś rano otworzyłam drzwi na odgłos dzwonka i odebrałam od listonosza
dwa nowiutkie granatowe paszporty australijskie :-)
dwa nowiutkie granatowe paszporty australijskie :-)
Garść anegdotek i przemyśleń?
Proszę bardzo:
- aplikację należy składać osobiście - wybraliśmy się zatem obydwoje,
- na stronie z informacjami o składaniu aplikacji jest napisane, że w niektórych punktach należy się wcześniej omówić na określoną godzinę na składanie wniosku - hmmm, błędnie założyłam, że wybrany przez nas punkt do tej grupy nie należy...
- na pierwszej stronie aplikacji znajduje się lista z podpunktami według których można zweryfikować, czy jest się gotowym do składania wniosku - sprawdziłam - OK. Na poczcie okazało się, że pani urzędniczka poprosiła o polskie paszporty z wizami potwierdzającymi... nasz stały pobyt 8-) Na moje zdziwienie: na podstawie stałego pobytu można się ubiegać i przyznawane jest obywatelstwo, które to dokumenty przedstawiam do wglądu, więc o co chodzi z paszportem? pani najpierw się upierała, że takie są wymagania, po mojej prośbie, aby mi pokazała, gdzie taki wymóg jest opisany, poszła się skonsultować z przełożoną, a po powrocie nieco pokrętnie się wycofała, że jest to wspomniane w informacji na stronie o ubieganiu się o paszport, ale nie jest to niezbędne, aby wizę okazać, dodając, że paszporty wydaje inny departament, niż ten, który przyznaje obywatelstwo i stąd ten wymóg...
na koniec wisienka na torcie:
- przyjechaliśmy z Grodu Kraka - w aplikacji wpisałam Krakow, w dokumentach stoi oczywiście Kraków, w tłumaczeniu Cracow - wywołało to konsternację u pani urzędniczki - no bo jak to tak - te słowa są różne! Przełożona tym razem nie pomogła, zadzwoniły zatem do samego Urzędu Paszportowego. Hmmm, musiałam napisać oświadczenie, że to nie jest niczyja pomyłka, tylko tak się tłumaczy nazwę własną mojego rodzinnego miasta. I dostałam instrukcję, aby POINFORMOWAĆ AKREDYTOWANEGO TŁUMACZA NAATI, ŻE NIE TŁUMACZY SIĘ NAZW WŁASNYCH I KRAKÓW POWINIEN ZOSTAĆ KRAKOWEM...
Yyyyyyy, że tak powiem, nie wybieram się z pouczeniami do Pana Michała (pozdrawiamy serdecznie ;-), nie będę pisać do autorów słowników polsko-angielskich, ani do instytucji kształcących anglistów i tłumaczy...
Przykłady z Deutschland - Germany i Venezia - Venice na nic się zdały... Przejażdżka na lingwistyczno-historycznym koniku i opowieść o lokacji Grodu Kraka w 1257 roku, o bursztynowym szlaku i kupcach z dalekich obcojęzycznych krain, którzy tworzyli odpowiedniki polskiego słowa w swoich językach także została przyjęta prawie-że z pełnym politowania kiwaniem głową (nienienie, w kulturze anglosaskiej NIE kiwamy głową z politowaniem, uśmiechamy się szeroko, panujemy nad wyrazem twarzy - przeklinać możemy co najwyżej w duchu... ;-) )
6 kwietnia 2014
Weekend z bonusem
Piękne lato mamy tej jesieni :-)
Trwają nasze śniadania przy stole za domem, trwają kolacje. Przy kolacjach już niestety trzeba ratować się bluzą lub swetrem, trzeba włączać lampę i zapalać przeciwkomarowe ustrojstwa (świeczki lub tlące się kadzidełka), ale czysty granat pełen gwiazd wynagradza nieco odejście ciepłych wieczorów.
Róże nadal kwitną, ja systematycznie ogławiam (moja średnia to trzy wiaderka kwiatów wyrzucane do zielonego kosza). Trawniki się zazieleniły, chwastów na nich wyraźne mniej. Sukulenty i fikusy polubiły nowe miejsca i doniczki. Owoce na drzewkach cytrusowych, zastane pigwy i granaty powoli nabierają docelowych kolorów.
Koty zachowują się, jakbyśmy w Przyczółku mieszkali od zawsze. Popiołek, tradycyjnie, trzyma się bliżej domu i naszych kolan, Aganiok niestrudzenie wędruje po okolicy. Czasem przynosi nam prezenty, stopniowo coraz rzadziej - wyraźnie nie podoba Mu się, że przyniesiony prezent zwykle Mu odbieramy proponując w zamian łakocie w misce...
A że nowy Dom, to i miski nasze koty mają nowe ;-)
W czasie 'pozapracowym' trwają rozgrywki golfa, moje studia bogate w czytanki i materiały wyszukiwane w Internecie. W końcu wysłaliśmy aplikacje o nasze australijskie paszporty i czekamy, kiedy dotrą :-D
Urodziny Pana na Przyczółku uczciliśmy wracając po dłuższej przerwie do Assaggio.
Uczta była godna okazji i zasłużonej sławy tego miejsca.
A co do tytułu posta: tak, tak, jesień nadeszła na dobre - dziś w nocy przestawiliśmy czas na zimowy.
Stąd bonus do weekendu - dodatkowa godzina snu rano albo pięknej słonecznej pogody w ciągu dnia. Pod czystobłękitnym niebem trwały prace okołodomowe, trwało studiowanie, drzwi znów przez cały dzień były otwarte, a na eukaliptusach grało ptasie radio :-D
Trwają nasze śniadania przy stole za domem, trwają kolacje. Przy kolacjach już niestety trzeba ratować się bluzą lub swetrem, trzeba włączać lampę i zapalać przeciwkomarowe ustrojstwa (świeczki lub tlące się kadzidełka), ale czysty granat pełen gwiazd wynagradza nieco odejście ciepłych wieczorów.
Koty zachowują się, jakbyśmy w Przyczółku mieszkali od zawsze. Popiołek, tradycyjnie, trzyma się bliżej domu i naszych kolan, Aganiok niestrudzenie wędruje po okolicy. Czasem przynosi nam prezenty, stopniowo coraz rzadziej - wyraźnie nie podoba Mu się, że przyniesiony prezent zwykle Mu odbieramy proponując w zamian łakocie w misce...
A że nowy Dom, to i miski nasze koty mają nowe ;-)
W czasie 'pozapracowym' trwają rozgrywki golfa, moje studia bogate w czytanki i materiały wyszukiwane w Internecie. W końcu wysłaliśmy aplikacje o nasze australijskie paszporty i czekamy, kiedy dotrą :-D
Urodziny Pana na Przyczółku uczciliśmy wracając po dłuższej przerwie do Assaggio.
Uczta była godna okazji i zasłużonej sławy tego miejsca.
A co do tytułu posta: tak, tak, jesień nadeszła na dobre - dziś w nocy przestawiliśmy czas na zimowy.
Stąd bonus do weekendu - dodatkowa godzina snu rano albo pięknej słonecznej pogody w ciągu dnia. Pod czystobłękitnym niebem trwały prace okołodomowe, trwało studiowanie, drzwi znów przez cały dzień były otwarte, a na eukaliptusach grało ptasie radio :-D
10 marca 2014
Okiem Właściciela Domu
Nasze nowoojczyźniane życie osiągnęło kolejny etap: jesteśmy właścicielami Domu.
- Dom oznacza nieruchomość: wcześniej jako pracownicy płaciliśmy podatki, teraz jako mieszkańcy Councila płacimy też opłaty związane z posiadaną i zamieszkiwaną nieruchomością, nie tylko płacimy za dostawę wody i wywóz śmieci, ale dostajemy informacje o tym, co dzieje się w naszym councilu (możemy/ powinniśmy brać udział w dyskusjach na temat np. planowanych zmian, inwestycji, usług dla mieszkańców itp.)
- Dom oznacza pożyczkę w banku: spłacamy 'mortgage', ale jesteśmy także potencjalnymi nabywcami np. kolejnych ubezpieczeń, usług okołodomowych itp.
- Dom oznacza wejście we wspólnotę: w większej skali jest to Council i okręg wyborczy (w przyszły weekend wybory, więc piszą do nas politycy ;-), w mniejszej jest to grono sąsiadów.
Zadziwiające (w pozytywnym sensie) jest dla nas to, że na naszej ulicy wszyscy znają się po imieniu, wiedzą o sobie mało-wiele, część osób odwiedza się nawzajem w domach, mówimy sobie 'cześć' i machamy do siebie mijając się na ulicy. Wydaje się to przekładać także na panujące tu poczucie bezpieczeństwa.
- Dom oznacza stały adres - hmmmm, niektóre listy nas zadziwiają: skąd niektórzy nadawcy o nas wiedzą? ;-)
- Dom oznacza, że znowu z wąskiej puli wolnego czasu sporo ubyło...
Co mam na myśli?
Dobiega końca długi weekend...
Niby od pierwszego marca mamy jesień, ale na szczęście pogodowo trwa lato - po pięknej sobocie i niedzieli dziś było pochmurno, ale nadal ciepło (tuż poniżej trzydziestu stopni).
Najmilszy z Moich Mężów popłynął z kolegami na ryby.
Ja przygotowałam sobie listę zadań domowych.
I....
... sobotnie popołudnie mijało nie tylko zalane słońcem, które uśmiechało się z błękitnego nieba, ale i... wśród odgłosów kosiarek dobiegających z sąsiedztwa...
Hmmmm, gdyby jeszcze mogli się jakoś zsynchronizować: skosić, wyłączyć i odpocząć... Ale nieeeeeee, tak było by zbyt proste...
Najmilszy kosi zwykle kawałkami (przed domem/ za domem), blisko dnia, kiedy zabierają 'zielony kosz' z odpadkami z ogrodu, przed pracą/ po pracy.
Na szczęście w Przyczółku koszenie nie jest stałym elementem weekendu.
Mieszkanie na naszej ulicy to możliwość obserwowania regularnych praktyk:
- dbamy o trawniki (kosimy i podlewamy: Najmilszy kosi, podlewają w coraz większym stopniu automatyczne systemy. Takie podlewanie tradycyjnie z węża to okazja do rozmowy z włączeniem komentarza na temat koloru trawy, jej gęstości, wpływu aktualnej pory roku na powyższe, obecności chwastów i omówienia tego, co w związku z tym),
- dbamy o rośliny okołodomowe (tu wykazuję się ja: w co drugi weekend ogławiam róże, które kontynuują kwitnienie i paaaachną, wymieniłam się z sąsiadką sadzonkami przy okazji 'porządkowania fryzur' domowych roślin),
- jeszcze nie mamy swoich warzyw, ale to kwestia czasu, na razie sąsiedzi zza płotu regularnie nas 'wspomagają', za drugim płotem rosną wysokie krzaki pomidorów podbijając poprzeczkę ;-),
- pozdrawiamy sąsiadów z imienia (ufffff, mamy w domu wydłużającą się listę-ściągę ;-), co jakiś czas ktoś podchodzi i się z nami wita, przedstawiając się i pokazując, gdzie mieszka ;-),
- sąsiad naprzeciwko nie chwali się warzywami, za to regularnie myje i poleruje swój samochód (tu jesteśmy w tyle i raczej się to nie zmieni... ;-),
- psy chodzą na smyczy, koty spacerują luzem, coraz więcej sąsiadów kojarzy naszego Aganioka, kury za płotem na razie nie poniosły żadnych strat, sąsiedztwo zmaga się z co najmniej jednym szczurem mniej ;-), w ubiegły weekend po wale wzdłuż rzeki spacerował koala, co zostało zauważone i obiegło całe sąsiedztwo ;-) (ha! widzieliśmy! - będzie fota też z drugiego aparatu)
- Dom oznacza nieruchomość: wcześniej jako pracownicy płaciliśmy podatki, teraz jako mieszkańcy Councila płacimy też opłaty związane z posiadaną i zamieszkiwaną nieruchomością, nie tylko płacimy za dostawę wody i wywóz śmieci, ale dostajemy informacje o tym, co dzieje się w naszym councilu (możemy/ powinniśmy brać udział w dyskusjach na temat np. planowanych zmian, inwestycji, usług dla mieszkańców itp.)
- Dom oznacza pożyczkę w banku: spłacamy 'mortgage', ale jesteśmy także potencjalnymi nabywcami np. kolejnych ubezpieczeń, usług okołodomowych itp.
- Dom oznacza wejście we wspólnotę: w większej skali jest to Council i okręg wyborczy (w przyszły weekend wybory, więc piszą do nas politycy ;-), w mniejszej jest to grono sąsiadów.
Zadziwiające (w pozytywnym sensie) jest dla nas to, że na naszej ulicy wszyscy znają się po imieniu, wiedzą o sobie mało-wiele, część osób odwiedza się nawzajem w domach, mówimy sobie 'cześć' i machamy do siebie mijając się na ulicy. Wydaje się to przekładać także na panujące tu poczucie bezpieczeństwa.
- Dom oznacza stały adres - hmmmm, niektóre listy nas zadziwiają: skąd niektórzy nadawcy o nas wiedzą? ;-)
- Dom oznacza, że znowu z wąskiej puli wolnego czasu sporo ubyło...
Co mam na myśli?
Dobiega końca długi weekend...
Niby od pierwszego marca mamy jesień, ale na szczęście pogodowo trwa lato - po pięknej sobocie i niedzieli dziś było pochmurno, ale nadal ciepło (tuż poniżej trzydziestu stopni).
Najmilszy z Moich Mężów popłynął z kolegami na ryby.
Ja przygotowałam sobie listę zadań domowych.
I....
... sobotnie popołudnie mijało nie tylko zalane słońcem, które uśmiechało się z błękitnego nieba, ale i... wśród odgłosów kosiarek dobiegających z sąsiedztwa...
Hmmmm, gdyby jeszcze mogli się jakoś zsynchronizować: skosić, wyłączyć i odpocząć... Ale nieeeeeee, tak było by zbyt proste...
Najmilszy kosi zwykle kawałkami (przed domem/ za domem), blisko dnia, kiedy zabierają 'zielony kosz' z odpadkami z ogrodu, przed pracą/ po pracy.
Na szczęście w Przyczółku koszenie nie jest stałym elementem weekendu.
Mieszkanie na naszej ulicy to możliwość obserwowania regularnych praktyk:
- dbamy o trawniki (kosimy i podlewamy: Najmilszy kosi, podlewają w coraz większym stopniu automatyczne systemy. Takie podlewanie tradycyjnie z węża to okazja do rozmowy z włączeniem komentarza na temat koloru trawy, jej gęstości, wpływu aktualnej pory roku na powyższe, obecności chwastów i omówienia tego, co w związku z tym),
- dbamy o rośliny okołodomowe (tu wykazuję się ja: w co drugi weekend ogławiam róże, które kontynuują kwitnienie i paaaachną, wymieniłam się z sąsiadką sadzonkami przy okazji 'porządkowania fryzur' domowych roślin),
- jeszcze nie mamy swoich warzyw, ale to kwestia czasu, na razie sąsiedzi zza płotu regularnie nas 'wspomagają', za drugim płotem rosną wysokie krzaki pomidorów podbijając poprzeczkę ;-),
- pozdrawiamy sąsiadów z imienia (ufffff, mamy w domu wydłużającą się listę-ściągę ;-), co jakiś czas ktoś podchodzi i się z nami wita, przedstawiając się i pokazując, gdzie mieszka ;-),
- sąsiad naprzeciwko nie chwali się warzywami, za to regularnie myje i poleruje swój samochód (tu jesteśmy w tyle i raczej się to nie zmieni... ;-),
- psy chodzą na smyczy, koty spacerują luzem, coraz więcej sąsiadów kojarzy naszego Aganioka, kury za płotem na razie nie poniosły żadnych strat, sąsiedztwo zmaga się z co najmniej jednym szczurem mniej ;-), w ubiegły weekend po wale wzdłuż rzeki spacerował koala, co zostało zauważone i obiegło całe sąsiedztwo ;-) (ha! widzieliśmy! - będzie fota też z drugiego aparatu)
6 marca 2014
Dwumiesięcznica w Przyczółku
Minęły dwa miesiące, odkąd odebraliśmy klucze do Przyczółka...
Jutro minie miesiąc, odkąd w gronie przyjaciół świętowaliśmy z tej okazji :-)
Ależ ten czas pędzi...
Pudeł czekających na rozpakowanie w Przyczółku coraz mniej. Te, które muszą poczekać na rozpakowanie do czasu powstania nowych pomieszczeń (gdybym miała na blogu emotki, to tu pojawiłaby się pogwizdująca buźka, w ciemnych okularach ;-), trafiły na nieokreślony czas do garażu, podobnie jak stolik do gry (np. w pokera) i komplet krzeseł...
Wnętrza zatrzymały się w połowie drogi: między fazą 'rozpakowanio-rozlokowanie' a fazą 'wnętrza docelowe'. W salonie 'straszy' niepodłączony telewizor, w łazience ciągle brakuje szafek i nadal nie zmieniliśmy umywalki ;-)
W kuchni lodówka spasowała na milimetry. Zapadła decyzja o urządzeniu 'spiżarki' w jednej z kuchennych szafek. Do kolejnych wjechały systemy przesuwnych koszo-szuflad.
Życie nowoDomowe toczy się w kuchni i... poza domem. W kuchni przygotowujemy posiłki, które następnie spożywamy rozkoszując się widokami i ptasimi głosami, przy stole za domem.
Przed Przyczółkiem róże wzdłuż podjazdu nie tylko dostały nowe podpórki, ale i nowy-stary brzeg ze starych podkładów kolejowych oraz elegancką podsypkę z rudej ściółki. Działa tam również, zamontowany przez Najzdolniejszego z Moich Mężów, automatyczny system podlewania.
Część roślin po drugiej stronie podjazdu czeka w kolejce, bo w związku z przyszłymi planami, szykuje się tam kopanina... (tu znowu pojawiła by się wyżej wspomniana ikonka)
Za domem nie tylko pijemy poranną kawę i jadamy posiłki.
Toczą się tam również prace okołodomowe i ogrodnicze.
Cytrusy nie tylko dobrze zniosły przeprowadzkę, nie tylko zdają się lubić obecną lokalizację, ale i zyskały automatyczny system podlewania. To samo można powiedzieć o Chatkowych fikusach, zwanych czule 'krewnymi i znajomymi Konia' - zazieleniły kącik przy stole i tworzą naturalną zasłonę okien w Kocim Kąciku.
Toczą się prace w kącie międzygarażowo-furtkowym, ale że nie osiągnęliśmy jeszcze etapu końcowego, więc na razie tyle o tym... ;-)
Jutro minie miesiąc, odkąd w gronie przyjaciół świętowaliśmy z tej okazji :-)
Ależ ten czas pędzi...
Pudeł czekających na rozpakowanie w Przyczółku coraz mniej. Te, które muszą poczekać na rozpakowanie do czasu powstania nowych pomieszczeń (gdybym miała na blogu emotki, to tu pojawiłaby się pogwizdująca buźka, w ciemnych okularach ;-), trafiły na nieokreślony czas do garażu, podobnie jak stolik do gry (np. w pokera) i komplet krzeseł...
Wnętrza zatrzymały się w połowie drogi: między fazą 'rozpakowanio-rozlokowanie' a fazą 'wnętrza docelowe'. W salonie 'straszy' niepodłączony telewizor, w łazience ciągle brakuje szafek i nadal nie zmieniliśmy umywalki ;-)
W kuchni lodówka spasowała na milimetry. Zapadła decyzja o urządzeniu 'spiżarki' w jednej z kuchennych szafek. Do kolejnych wjechały systemy przesuwnych koszo-szuflad.
Przed Przyczółkiem róże wzdłuż podjazdu nie tylko dostały nowe podpórki, ale i nowy-stary brzeg ze starych podkładów kolejowych oraz elegancką podsypkę z rudej ściółki. Działa tam również, zamontowany przez Najzdolniejszego z Moich Mężów, automatyczny system podlewania.
Część roślin po drugiej stronie podjazdu czeka w kolejce, bo w związku z przyszłymi planami, szykuje się tam kopanina... (tu znowu pojawiła by się wyżej wspomniana ikonka)
Toczą się tam również prace okołodomowe i ogrodnicze.
Cytrusy nie tylko dobrze zniosły przeprowadzkę, nie tylko zdają się lubić obecną lokalizację, ale i zyskały automatyczny system podlewania. To samo można powiedzieć o Chatkowych fikusach, zwanych czule 'krewnymi i znajomymi Konia' - zazieleniły kącik przy stole i tworzą naturalną zasłonę okien w Kocim Kąciku.
3 marca 2014
Zmarszczki są niemodne
Dawno nie było, więc czas chyba na nowy post w grupie Pani z Teczką.
Zaczął się nowy semestr, ruszyłam z kopyta zaczynając jak zwykle od wydrukowania sterty czytanek.
Gerontologia, z racji tego, co jest jej przedmiotem, bywa przedmiotem przesiąkniętym smutkiem, ale - co ciekawe - równie często (auto)refleksją i rozmaitymi odkryciami. Pewnie dlatego, że jest nauką humanistyczną - skupioną na ważnej części naszego człowieczeństwa, jaką jest starość - nasza, naszych bliskich, ale też ludzi całkiem nam obcych. Dotyczy między innymi tego, jak rozumiemy starość i starzenie się, jak reagujemy na te zjawiska - każdy z nas indywidualnie oraz wszyscy razem jako społeczeństwo.
Zapraszam do obejrzenia pogadanki wygłoszonej przez amerykańskiego gerontologa - doktora Billa Thomasa, który żartując sobie nieco z pokolenia baby boomers, postuluje abyśmy ponownie przyznali sobie i innym prawo do starzenia się i do starości. Zwraca uwagę na to, jak we współczesnym świecie, szczególnie w 'wysoko rozwiniętych' społeczeństwach dzieci przeżywają pracowite dzieciństwo, burzliwą fazę bycia nastolatkiem, stają się dorosłymi i... żyją długie lata jako dorośli!
Dr Thomas odnosi się do stereotypów i używanych przez nas schematów językowych, które tworzą i wzmacniają uprzedzenia, negatywne wzorce... Porównuje, czym jest rasizm, czym seksizm, a czym 'ageizm'... i tu się zastanowiłam...
Czy w języku polskim funkcjonuje polski odpowiednik słowa 'ageizm'? Czy w starej ojczyźnie społeczeństwo 'dorosło' do dyskryminacji osób starszych ze względu na ich wiek?
W nowej ojczyźnie, mieszkając w stanie ze starzejącą się populacją (drugi - po Tasmanii - najwyższy odsetek starszych osób), dyskutując - z racji wykonywanej pracy i studiów - o różnych aspektach opieki nad starszymi osobami, o opiece społecznej, o proponowanych obecnie i planowanych na przyszłość usługach, dostrzegam podobieństwa, ale i sporo różnic.
Australia jest państwem bogatym, o mocnych tradycjach pomocy socjalnej. Populacja całego kraju to tuż ponad dwadzieścia trzy miliony mieszkańców - ludzie mieszkają jednak głównie w miastach, gęstość zaludnienia na wielu obszarach o tradycjach rolniczych systematycznie spada. Ludzie się przemieszczają - młodsi jadą się uczyć, potem podążają wybranymi ścieżkami kariery - często nie tylko pomiędzy miastami, ale i stanami, bardzo często wyjeżdżają też poza Australię.
Rodzina zyskała wiele nowych znaczeń - nie tylko rośnie liczba rozwodów i ponownych związków, ale i liczba dzieci w kolejnych związkach oraz u rodziców samotnie wychowujących dzieci.
Pokolenie emigrantów powojennych z krajów europejskich to w większości grupy etniczne o wyższym w porównaniu do 'Australijczyków-od-wielu-pokoleń' procencie osób starszych.
Połączenie dużego odsetka osób starszych, pesymistycznych zapowiedzi wygłaszanych przez niektórych ekonomistów i polityków, kryzysu (że tak to subiektywnie określę) tradycyjnego wielopokoleniowego modelu rodziny i pewnie kilku innych czynników spowodowało, że w Australii przytoczona dziś przeze mnie pogadanka amerykańskiego lekarza jest dla wielu odkryciem, rewelacją...
Dobrze, że skłania do myślenia; mam nadzieję, że nadciągają pozytywne zmiany; smutno mi jednak trochę, kiedy czytam, jaką rewelacją dla wielu są programy wdrażane od jakiegoś czasu przez tutejsze szkoły - w ramach współpracy z lokalnymi domami opieki uczniowie spotykają się regularnie ze starszymi osobami-pensjonariuszami.
Dla wielu dzieci jest to pierwszy kontakt ze starszymi ludźmi.
Wielu uczniów odkrywa w tych kontaktach sporo różnych pozytywów.
Wielu - 'zyskuje' w ten sposób 'babcię' lub 'dziadka'...
Zaczął się nowy semestr, ruszyłam z kopyta zaczynając jak zwykle od wydrukowania sterty czytanek.
Gerontologia, z racji tego, co jest jej przedmiotem, bywa przedmiotem przesiąkniętym smutkiem, ale - co ciekawe - równie często (auto)refleksją i rozmaitymi odkryciami. Pewnie dlatego, że jest nauką humanistyczną - skupioną na ważnej części naszego człowieczeństwa, jaką jest starość - nasza, naszych bliskich, ale też ludzi całkiem nam obcych. Dotyczy między innymi tego, jak rozumiemy starość i starzenie się, jak reagujemy na te zjawiska - każdy z nas indywidualnie oraz wszyscy razem jako społeczeństwo.
Zapraszam do obejrzenia pogadanki wygłoszonej przez amerykańskiego gerontologa - doktora Billa Thomasa, który żartując sobie nieco z pokolenia baby boomers, postuluje abyśmy ponownie przyznali sobie i innym prawo do starzenia się i do starości. Zwraca uwagę na to, jak we współczesnym świecie, szczególnie w 'wysoko rozwiniętych' społeczeństwach dzieci przeżywają pracowite dzieciństwo, burzliwą fazę bycia nastolatkiem, stają się dorosłymi i... żyją długie lata jako dorośli!
Dr Thomas odnosi się do stereotypów i używanych przez nas schematów językowych, które tworzą i wzmacniają uprzedzenia, negatywne wzorce... Porównuje, czym jest rasizm, czym seksizm, a czym 'ageizm'... i tu się zastanowiłam...
Czy w języku polskim funkcjonuje polski odpowiednik słowa 'ageizm'? Czy w starej ojczyźnie społeczeństwo 'dorosło' do dyskryminacji osób starszych ze względu na ich wiek?
W nowej ojczyźnie, mieszkając w stanie ze starzejącą się populacją (drugi - po Tasmanii - najwyższy odsetek starszych osób), dyskutując - z racji wykonywanej pracy i studiów - o różnych aspektach opieki nad starszymi osobami, o opiece społecznej, o proponowanych obecnie i planowanych na przyszłość usługach, dostrzegam podobieństwa, ale i sporo różnic.
Australia jest państwem bogatym, o mocnych tradycjach pomocy socjalnej. Populacja całego kraju to tuż ponad dwadzieścia trzy miliony mieszkańców - ludzie mieszkają jednak głównie w miastach, gęstość zaludnienia na wielu obszarach o tradycjach rolniczych systematycznie spada. Ludzie się przemieszczają - młodsi jadą się uczyć, potem podążają wybranymi ścieżkami kariery - często nie tylko pomiędzy miastami, ale i stanami, bardzo często wyjeżdżają też poza Australię.
Rodzina zyskała wiele nowych znaczeń - nie tylko rośnie liczba rozwodów i ponownych związków, ale i liczba dzieci w kolejnych związkach oraz u rodziców samotnie wychowujących dzieci.
Pokolenie emigrantów powojennych z krajów europejskich to w większości grupy etniczne o wyższym w porównaniu do 'Australijczyków-od-wielu-pokoleń' procencie osób starszych.
Połączenie dużego odsetka osób starszych, pesymistycznych zapowiedzi wygłaszanych przez niektórych ekonomistów i polityków, kryzysu (że tak to subiektywnie określę) tradycyjnego wielopokoleniowego modelu rodziny i pewnie kilku innych czynników spowodowało, że w Australii przytoczona dziś przeze mnie pogadanka amerykańskiego lekarza jest dla wielu odkryciem, rewelacją...
Dobrze, że skłania do myślenia; mam nadzieję, że nadciągają pozytywne zmiany; smutno mi jednak trochę, kiedy czytam, jaką rewelacją dla wielu są programy wdrażane od jakiegoś czasu przez tutejsze szkoły - w ramach współpracy z lokalnymi domami opieki uczniowie spotykają się regularnie ze starszymi osobami-pensjonariuszami.
Dla wielu dzieci jest to pierwszy kontakt ze starszymi ludźmi.
Wielu uczniów odkrywa w tych kontaktach sporo różnych pozytywów.
Wielu - 'zyskuje' w ten sposób 'babcię' lub 'dziadka'...
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)