5 lutego 2014

Dlaczego Adelajda?

Odpowiadając na pytanie Szanownego Czytelnika:

Gdyby przyszło nam planować emigrację jeszcze raz, wiedząc to, co wiemy dziś, pewnie tak: wybralibyśmy znowu Adelajdę... (Ale my jesteśmy z Krakowa ;-) )

(Najmilszy zajrzał mi właśnie przez ramię i odpowiedział: NA PEWNO wybrałbym Adelajdę.)
A tak na poważnie: Adelajda ma swoje zalety, ale interpretacja cech, które za chwilę wymienię zależy zapewne od punktu widzenia interpretującego.
Mieszkamy w milionowym mieście, które między sobą, po cichutku nazywamy czule 'naszą wioską Adelajdą'.

Naszym zdaniem możemy korzystać z zalet miasta stołecznego (patrz lista poniżej) bez uciążliwości właściwych dużym miastom:

- dostęp do ciekawych wydarzeń kulturalnych, bogaty kalendarz imprez (w tym sporo cyklicznych), znakomita orkiestra symfoniczna, zespół operowy (tyle mogę napisać, bo jestem na bieżąco, ale zakładam, że teatr, kino, kabaret i wiele innych nie ustępują),

- uznany status adelajdzkich wyższych uczelni i środowiska naukowego, żywe i bogate kontakty i projekty badawcze pomiędzy stanowymi, australijskimi i międzynarodowymi jednostkami,

- rozwijająca się sieć dróg i połączeń transportem miejskim (rozwija się i unowocześnia kolejka oraz tramwaj, autobusy dają radę, do taksówek idzie się przyzwyczaić ;-),

- przy całej niedoskonałości dróg i transportu miejskiego, nie stoi się w korkach, jeździ się zgodnie z przepisami, na luzie, bez klaksonów, wyzwisk i przepychanek (z reguły aż za wolno i za mało dynamicznie dla nieprzyzwyczajonych ;-) i da się dojechać w wybrane miejsce także transportem miejskim,

- ceny na rynku nieruchomości jeszcze nie zabijają (w porównaniu do innych miast Australii), 

- możliwość spędzania czasu wolnego w sposób, w jaki się lubi,

- szeroki wybór restauracji, różnych kuchni,

- dla gotujących w domu dostęp nie tylko do zróżnicowanych produktów używanych w różnych kuchniach, co wymusza rynek, ale i do świeżych lokalnych produktów, co oferują okoliczne uprawy,

- dużo zieleni, parków, zadbanych zielonych terenów rekreacyjnych,

- pas plaż ciągnących się wzdłuż całej aglomeracji miejskiej od północy na południe,

- w zasięgu ręki, czyli możliwe do odwiedzenia w czasie jednodniowej wycieczki różnorodne ciekawe miejsca i atrakcje: i plaże, i góry, i liczne rezerwaty przyrody, i lasy z grzybami, i miejsca obserwacji wielorybów biskajskich w czasie okresowej migracji na północ, i ciekawostki dla nurków, i rejony uprawy winorośli z wartymi odwiedzenia winnicami, i zespół jaskiń z Listy Światowego Dziedzictwa, i polodowcowe Błękitne Jezioro (Blue Lake), i miejsca, gdzie można poznać kulturę Aborygenów i... i... i... - słowem: co kto lubi, a lista jest długa ;-)

- propozycje dla wycieczkowiczów i turystów propagowane są przez regularnie uzupełniane i uaktualniane strony internetowe oraz materiały informacyjne dostępne w Visitor Information Centers,

- ciekawostka: w Południowej Australii za zwrot szklanej oraz plastikowej butelki i aluminiowej puszki po napojach w punkcie zwrotu otrzymuje się 10 centów - niby nic, ale tego typu śmieci nie zalegają na ulicach, czy poboczach dróg ;-)

- nasze CBD (Central Business District) jest malutkie, ale dzielnie się rozrasta, wysokich budynków w nim niewiele i jak się ktoś uprze, to przejdzie centrum w tę i we wtę na piechotę - obwiedzione pasem parków i okręgiem bezpłatnych połączeń autobusowych plus bezpłatny odcinek przejazdu tramwajem,

- niektórzy twierdzą, że władze miasta rządzą konserwatywnie i że niewiele się zmienia lub/i zmiany postępują bardzo powoli - hmmmm, pewnie zawsze może być lepiej, ale my porównując Adelajdę zastaną do obecnej (jeszcze nie minęło pięć lat) widzimy istotne zmiany i tendencję rozwojową i wychodzi na to, że jest w tym jakiś plan, zasada, patrzenie w przyszłość i dążenie do dopasowania ambicji podniesienia liczby mieszkańców do infrastruktury obszaru miejskiego.


Co może zniechęcać?

- często słyszy się opinie o tym, że Adelajdczycy są konserwatywni, zamknięci w swoim gronie, że niełatwo poczuć się tu jak u siebie, zwłaszcza imigrantom z krajów nieanglojęzycznych - hmmmm, z naszego doświadczenia wynika, że jest w tym sporo prawdy, ale dla nas nie były to bariery nie do pokonania ;-) Na dziś mamy dość szerokie kontakty zarówno wśród Polonii, jak i poza Polonią; co zabawne coraz częściej się zdarza, że Polaków poznajemy jako znajomych, a nie jako osoby polskiego pochodzenia - klucz jest towarzysko-zainteresowaniowy raczej niż 'etniczny' ;-)

- z powyższego wynikają też opinie, że trudniej tu o pracę, niż w dużo bardziej dynamicznym Sydney, czy 'europejsko-biznesowym' Melbourne - warto poczytać opinie na ten temat i spróbować rozeznać temat, jeśli planuje się emigrację i pracę w konkretnym zawodzie (my z naszym podejściem chyba nie jesteśmy dobrym przykładem - z jednej strony byliśmy bardzo otwarci, z drugiej - fakt, ja się uparłam od początku, że przyjechałam pracować w biurze w City, co było zresztą przez kilka tygodni tematem żartów wśród nowo poznanych znajomych ;-)

*************
I jeszcze okiem/piórem innych:
- tutaj
- tutaj
i tutaj oczywiście:




4 lutego 2014

Odkurzanie pajęczyn...

... którymi zarósł blog przez ostatnie miesiące...

Po pierwsze: serdecznie Was przepraszam, Drodzy Czytelnicy, za to, że po raz kolejny wystawiłam na próbę Waszą cierpliwość.

Po drugie: śpieszę donieść, że sporo u nas nowości i że mam ambitno-rozległe plany, coby popisać i zapełnić ziejącą lukę.

Po trzecie: mam nadzieję, że słowo pisane trafi do Was w atrakcyjniejszej oprawie graficznej, albowiem wśród wielu wspomnianych zmian jest i dłuuugo planowany nowy-domowy-aparat fotograficzny, czyli nazywany czule 'cudem techniki' sympatyczny Cannonek :-)  Hmmm, zasługuje pewnie na swój  osobny post... i w swoim czasie taki post się pewnie pojawi ;-)
(Ufffffff, swoją drogą, jako Najlepsza Żona Pewnego Gadżeciarza odetchnęłam z ulgą, bo wreszcie mały aparacik nie musi opuszczać moich rąk ;-), a ma on tę niewątpliwą zaletę, ze aby pocykać fotki, nanosić się wiele nie trzeba... ale ciiiiii...).

Jako że zmiany dotyczą kilku miesięcy wstecz, pozwolę sobie nowości wklepywać poniżej w postaci linków do nowych postów, żeby przez jakiś czas ułatwić nawigację.  Kiedy wyjdziemy na prostą i wrócimy do trybu 'wpisów na bieżąco', przeedytuję ten post i przesunę go w chronologicznie odpowiednie miejsce, czyli pewnie w okolice trwającego obecnie lutego ;-)  Zobaczymy, jak wyjdzie :-)

Okoliczna winoteka
Chiński Nowy Rok
 
Obywatelstwo

Szukanie Domu 
Wynik Szukania Domu 

O studiach: biblioteka

... będzie więcej ;-)

*************

Kolejna sprawa administracyjna: po raz kolejny dziękuję za komentarze dotyczącego tego kameralnego i na wskroś subiektywnego bloga. Dziękuję też za otrzymane od Was sugestie co do treści; pytania, czy zamówienia na tematy - bardzo fajny pomysł! 
Proszę o więcej - inspiracji nigdy dość :-)

31 stycznia 2014

Witaj, Zielony Koniku, albo: Kong Hii Fatt Choy

Według chińskiego systemu lat księżycowych, skończył się rok Wodnego Węża, który "... najbardziej ze wszystkich ludzi kocha niepoprawnych marzycieli i to właśnie im pomaga najlepiej, jak potrafi..."
i zaczyna się rok Drewnianego (Zielonego) Konia.

Według zasad chińskiej astrologii, będzie to rok zmiennego szczęścia, rządzony przez żywioł ognia i drzewa. Ważny dla przemysłu lotniczego, wiertniczego (ropa i gaz) oraz... dla restauratorów; obfitujący niestety także w konflikty, zmiany na giełdzie oraz klęski żywiołowe.  Wbrew pozorom, osoby urodzone w Roku Konia wcale nie będą w nadchodzącym czasie 'pod opieką' swojego znaku, wręcz przeciwnie, specjaliści radzą, aby przypaść do ziemi i przeczekać, nie szaleć z nowymi pomysłami, minimalizować podejmowane decyzje, ryzyko i wyzwania...   
Na szczęście nasze znaki dają nieco więcej nadziei ;-), ale i tak trzeba będzie poczytać więcej, żeby, wzorem Polyanny wynaleźć po takim wstępie listę pozytywów na nadchodzące miesiące...

Na razie, biorąc przykład z azjatyckich znajomych, otworzyliśmy drzwi nowym możliwościom stosując odwieczne prawidła: posprzątaj wokół siebie; wpuść słońce i świeże powietrze; wyrzuć co zepsute; co niepotrzebne - oferuj potrzebującym; a nade wszystko: powitaj nowy rok w gronie przyjaciół; w dobrym humorze usiądź przy stole, na którym każdy położy jakieś dobre danie - cieszcie się dobrym towarzystwem i zdrowym jedzeniem, dzielcie radość, tak jak dzieli się wspólne posiłki.

Słów parę jeszcze o Wodnym Wężu: rok temu, po lekturze kilku materiałów, zadedykowaliśmy rok 2013 'planowaniu'.  Na zakończenie mogę powiedzieć tak: niezależnie od tego, ile mocy ma w sobie chińska astrologia, planowanie jako takie bardzo się przydaje :-)
Wodny Wąż rzeczywiście zdawał się sprzyjać niepoprawnym marzycielom: na dziś nie tylko jesteśmy obywatelami nowej ojczyzny, ale i szczęśliwymi właścicielami uroczego domku w sielankowej okolicy. Pan Dyrektor ma się dobrze, a ja zaliczyłam pierwszy semestr studiów.

Z drugiej strony: nasza lista zawiera(ła) również kilka podpunktów, których nie udało się zrealizować. I tu wniosek jest następujący: o ile planowanie przydaje się bardzo, o tyle równie ważna jest umiejętność pogodzenia się z faktem, że nie na wszystko (niestety) mamy wpływ.
I kolejny wniosek: planowanie jest sztuką. Pod warunkiem, że uwzględnia i zawiera w tworzonym planie: 1) spojrzenie panoramiczne (literatura w temacie mówi o: big picture albo helicpter view) oraz 2) elastyczność czyli/a także plany awaryjne.

Przykład? Proszę bardzo: szukając domu określiliśmy sobie listę oczekiwań i pogrupowaliśmy na bezwzględne (np. pułap cenowy) i względne (np. dzielnica).  O ile cenowo zmieściliśmy się w założonym (przez siebie i doradcę z banku) limicie, o tyle... nie mieszkamy w 'namierzanej' dzielnicy Grange...

Wniosek końcowy niniejszego postu? Ehhhhhh, coodny jest ten nasz domek, coodny ;-)

29 stycznia 2014

Ogławianie

Stoję otoczona zielonością.
W ręku mam sekator.  Biorę w palce główkę po główce i obcinam.  Precyzyjnie, nad węzłem.  Systematycznie, jedną po drugiej, czasem po dwie naraz.
To, co odcięłam ląduje w misce na murku.

- Co robisz? - pyta Najmilszy
- Ogławiam - odpowiadam spokojnie
- Umiesz?
- Porozmawiałam z tymi, co wiedzą, poczytałam i praktykuję.

Ciach, ciach, kolejne główki lądują w misce.

*************
- ??????
- Że opis mało wegetariański?

Eeeee tam. Ogławiam RÓŻE.

Jako Właścicielka-Domu-z-Krzewami-Różanymi opanowuję nową dziedzinę wiedzy :-)  
Ci-co-wiedzą podpowiedzieli, że przekwitłe kwiaty należy obcinać niekoniecznie dlatego, że brzydko wyglądają - raczej po to, by pobudzić od nowa kwitnienie, by w miejsce przekwitniętych pojawiły się nowe pąki.

Wstyd i żal byłoby zmarnować nasze Kwitnące Wonne Piękności.

*************

Po kilku dniach rzeczywiście widać kolejne pokolenie kwiatów - rosną i rozwijają się kolejne róże.
Puchnę z dumy.
W nocy, przez uchylone okno do sypialni napływa cudny zapach.  
Wyczuwam w nim mój współudział ;-)



13 stycznia 2014

Okoliczne wina...

Najczęściej jeździmy do Doliny Barossa, ale do wyboru mamy w podobnej lub nieco większej odległości następujące 'zagłębia winnic':
    • Adelaide Hills - Chardonnay, Pinot Noir i najjaśniejsze Sauvignon Blanc,
    • Barossa Valley (której częścią jest Eden Valley) - Shiraz, Cabernet Sauvignon, Grenache, Mouvedre, ale również: Riesling, Semillon, Chardonney, stąd też pochodzi Barossa Rose oraz cenione Muskaty,
    • Clare Valley - Riesling, Shiraz, Semillon,
    • Murray River - Chardonnay, Shiraz, Merlot,
    • Fleurieu Penninsula (której częścią jest McLaren Vale - Sauvignon Blanc, Chardonnay, Shiraz, Grenache) - Shiraz, Merlot, Chardonnay, Sauvignon Blanc, 
    • Limestone Coast (którego częścią jest Coonawarra - Shiraz, Merlot) - Cabernet Sauvignon, Shiraz, Merlot,
    • Kangaroo Island - Sauvignon Blanc, Cabernet Sauvignon, Shiraz,
    • Eyre Penninsula - Shiraz, Merlot, Cabernet Sauvignon, ale też Riesling, Sauvignon Blanc, Chardonnay, Semillon,
    • Yorke Penninsula - Shiraz, Cabernet Sauvignon, Chardonnay, Viognier, 
    • Flinders Ranges - jeden z najmłodszych regionów uprawy winorośli w Australii - Shiraz, Cabernet Sauvignon, Merlot, Riesling.
Odmiany wymienione powyżej to winorośl, która zdobyła największe uznanie i tytuły dla lokalnych marek na danym terenie. Wymienionych odmian w poszczególnych rejonach rośnie najwięcej, ale generalnie wiele z nich uprawia się w większości winnic w Południowej Australii.

Ich aromat zależy ponoć od mikroklimatu w danym rejonie, od położenia stoku (nasłonecznienie i wilgotność), od gleby i wód gruntowych, a także - od pogody w danym sezonie i od tego, na ile uda się zwalczyć wirusy atakujące winorośl (np. sezon 2010 był pod tym względem okropny - było chłodniej niż zwykle i częściej padały deszcze, a według lokalnych przepisów prawnych między opryskami musi być trzy miesiące przerwy, więc winiarze pryskali i trzymali kciuki, żeby deszcz nie spadł zbyt szybko po oprysku i żeby nie zmył środków ochrony zanim zaczną działać... - było różnie...).

Interesujące jest to, że winiarze nie tylko kultywują tradycję i produkują tradycyjne wina, ale tworzą też nowe mieszanki.
Jedną z australijskich ciekawostek jest np. mieszanie winogron danej odmiany uprawianej na różnych terenach w jednej recepturze.

W Dolinie Barossy rośnie też jeden z najstarszych na świecie Shirazów, którego owoce wciąż używane są do produkcji wina.

1 grudnia 2013

Kolejny Projekt: Wyprowadzka

Najpierw, jak to zwykle u nas bywa, powstał Plan pt. Wyprowadzka z Lawendowej Chatki - zbliżały się cztery lata w nowej ojczyźnie, czyli szansa na obywatelstwo, we wrześniu kończył się kolejny kontrakt i cztery lata w Chatce, od kilku miesięcy działy się rzeczy zmierzające do tego, byśmy się przeprowadzili do Swojego Domu.

Mówiliśmy wtedy tak:
Czy się uda? Oby tak. W stosownym czasie poproszę o kciuki. 

Uprzedzając pytania: to będzie najprawdopodobniej stary dom, najprawdopodobniej nie z widokiem na ocean i najprawdopodobniej nie docelowy ;-)  Na razie jeszcze go nie znaleźliśmy, na razie wstępnie zaklepaliśmy kasę w banku (na szczęście nieco więcej, niż się spodziewaliśmy i niestety sporo mniej niż kosztują 'docelowe' domy ;-).

Tik tak tik tak...
Szukanie Domu to przede wszystkim zajęcie czasochłonne.  
Często również optymizmochłonne - kiedy wchodzi się oglądać kolejny dom, który znowu nie mieści się w założonych kryteriach (jest za mały, za ciemny, nie w planowanej okolicy, przy ruchliwej ulicy, brzydko-ciasno-ponury, z niskimi sufitami, zaniedbany, woniejący stęchlizną - brrrrr....), zasadniczo różni się od opublikowanyc w internecie zdjęć ;-), a na dodatek powala ceną...

Nasze szukanie przebiegało na kilku płaszczyznach: 

- Szef Projektu (Najmilszy z Moich Mężów) na bieżąco monitorował stronę z nieruchomościami konsultując najciekawsze propozycje i planując na kolejne soboty i niedziele tzw. inspekcje, czyli wizyty w branych pod uwagę domach wystawionych na sprzedaż,
- dodatkowo, miałam w swoim telefonie aplikację z banku, która informowała mnie o pojawiających się ofertach domów na sprzedaż,
- podczas inspekcji z reguły rozmawialiśmy z agentami (że jesteśmy zainteresowani kupnem domu, co nas interesuje, jaki przedział cenowy, lokalizacja itp),
- Szef Projektu regularnie odwiedzał kilka biur nieruchomości, które swoimi ofertami 'pokrywały' interesujący nas obszar.

Wnioski z powyższego?

- Warto wiedzieć nie tylko, czego się chce, ale - co może nawet ważniejsze - czego na pewno się nie chce. To ułatwia nie tylko przeglądanie ofert i układanie grafika odwiedzanych domów, ale również rozmowy między przyszłymi nabywcami przed inspekcjami, w trakcie i na zakończenie kolejnego dnia ;-)
- Warto zacząć wcześniej, żeby nie mieć presji typu: 'kończy się nam kontrakt i musimy się przeprowadzić do określonej daty'.  Szukanie Domu trwa - w naszym przypadku trwało ponad pół roku.  Im większa presja, tym większe ryzyko pójścia na kompromis.
- Warto zacząć od rozmowy z bankiem lub innym pożyczkodawcą (najlepiej z kilkoma, których oferty warto sobie porównać), żeby wiedzieć, jaki się ma margines.  Im lepiej zna się własne możliwości finansowe, tym bezpieczniej, bo wiadomo: inwestycja spora, a emocje grają dużą rolę.
- Trzeba zaciskać zęby w chwilach zwątpień.  Punkt pierwszy powyżej bardzo pomaga w chwilach kryzysu, kiedy człowiek ma ochotę kupić niemal cokolwiek, byle już się etap szukania wreszcie skończył.  U nas taki kryzys na szczęście się nie pojawił, ale bywało niebezpiecznie blisko...
- O dziwo, niewiele wynika z rozmów z agentami 8-0  Nie wiem, czy jest to specyfika Adelajdy, ale agenci w ogóle nie byli zainteresowani tym, żeby mieć gdzieś w swoich notatkach 'potencjalnego nabywcę'...  Nic nie wynikało z rozmów, z zostawiania telefonów i wizytówek - widać wystarczający ruch wynika z wystawiania ofert w internecie i organizowania inspekcji...
- Warto odrobić zadanie domowe z rodzajów sprzedaży.  Coraz więcej domów sprzedaje się w drodze aukcji.  Jako że zdecydowaliśmy się składać oferty na takie domy, oprócz inspekcji domów chodziliśmy też oglądać same aukcje, żeby się nauczyć na przykładzie, jak to hula ;-)

Jak to było u nas?

- Zadowoleni z mieszkania w dzielnicy Glenelg widzieliśmy plusy, ale i minusy wynikające i z lokalizacji Chatki i z polityki Councila (nie jest to nasz ulubiony Council - na podstawie obserwacji, zasłyszanych opinii, porównań do sąsiadów, lektury lokalnej prasy, polityki Councila i podejmowanych decyzji itp.).
- Zdecydowanie chcieliśmy mieszkać tak blisko oceanu, jak to będzie możliwe.
- Założyliśmy sobie lokalizację w obrębie pomiędzy Glenelg (znane i w sumie lubiane) a Grange (gdzie Najmilszy np. gra w golfa ;-)  Zależało nam też na tym, aby mój dojazd do pracy 'nie był dłuższy niż'.
- Specyfika pracy Najmilszego z Moich Mężów pozwoliła mu zgromadzić sporą wiedzę na temat wielu dzielnic Adelajdy, 'charakteru' poszczególnych obszarów (gdzie jest spokojniej, gdzie mniej, jaki jest 'profil' mieszkańców, jaka infrastruktura, jakie domy, w jakim stanie itp.) - podyktowało to, albo poparło poprzednio opisaną lokalizację.
- Jednym z kryteriów była dostępność... kabla internetowego ;-)  Wbrew pozorom są dzielnice, gdzie dostęp do internetu można mieć jedynie przez łącza telefoniczne, a ta opcja nas nie interesowała.
- Podczas monitorowania ofert w Internecie stopniowo wzbogaca się wiedzę i wyczucie o cenach w danych lokalizacjach - gdzie i za co się płaci, na co panuje moda, jakie domy sprzedaje się w którym obszarze, czyli, dosyć szybko: na co nas stać w danym miejscu?  To bardzo pomaga przyjmować lub odrzucać pojawiające się opcje ;-)
- Porównaliśmy między sobą oferty z dwóch banków (obydwie strony wiedziały, że rozmawiamy z kimś jeszcze ;-).  W sumie szybko zrobiło się na tyle konkretnie, że nie odwiedziliśmy żadnego z dwóch poleconych brokerów (ale warto mieć takie namiary w swoich notatkach i włączyć to w zakres przygotowań).
- Nie interesował nas dom nowy, ani odnowiony - chcieliśmy mieć możliwość urządzać dom jak najbardziej po swojemu, zależało nam na tym, aby miejsce było przyszłościowo-rozwojowe ;-)
- Wbrew pozorom duży wpływ na wybór domu miały... nasze koty.  To domownicy, więc zwracaliśmy uwagę na ich bezpieczeństwo w czasie wycieczek poza obręb nieruchomości.
- Ku niezadowoleniu agentów, nie działały na nas argumenty typu: blisko do szkoły, na plac zabaw.  Bardziej liczyła się cisza, spokój i odległość do oceanu.
- Jeździmy samochodami, więc komunikacja miejska była dodatkowym, ale nie niezbędnym atutem.

30 listopada 2013

Nasz Dom

W tę sobotę Najmilszy z Moich Mężów wstał bladym świtem, bo to była Jego sobota pracująca....

Pojechał zatem popracować - 'zarobić trochę na nadchodzące wydatki', żeby się wyrobić z rannymi zleceniami przed aukcją zaplanowaną na 12:30.

Ja nie poszłam na aukcję z definicji. Wydarzenia mijającego roku dały mi do myślenia, że może przyciągam złą karmę do naszych zamierzeń.
Mimo opinii Szefa Projektu, że jestem goopia i gadam goopoty, zostałam w domu i czekałam starając się:

1) wizualizować pomyślny finał; i równocześnie 
2) tłumaczyć sobie, że jak się nie uda, to tak widocznie miało być.

Około południa okazało się, że muszę i tak dojechać na miejsce aukcji, bo trzeba:

1) podpisać dokumenty, jakbyco,
2) zrobić przelew reszty depozytu jakbyco (bo limity w banku nie pozwalają nam wypłacić potrzebnej kwoty w gotówce).

Hmmm, spakowałam mojego-ślicznego-japkowego-mcbooka i pojechałam...

Na miejscu...

- odebrałam przemiłe gratulacje,
- poznałam sąsiada z prawej, który przyszedł nas oficjalnie przywitać,
- usłyszałam od agentki nieruchomości i pana prowadzącego licytację historie pochwalne na temat Szefa Projektu: jak to świetnie strategicznie rozegrał aukcję i pokonał czterech licytujących,
- wzięłam udział w tradycyjnej sesji fotograficznej, kiedy to na plakat z ofertą nakleja się pasek z napisem 'under contract'
i - UWAGA!
- weszłam do naszego nowozakupionego Domu po raz pierwszy.

Śmiałam się, kiedy wszyscy rozmówcy się dziwili, że nie widziałam Domu wcześniej na żywo, że nie byłam na żadnej inspekcji i odpowiadałam kilkakrotnie, że: 'ufam mojemu mężowi'.

Podpisaliśmy papierologię, wypiliśmy szampana, pogadaliśmy z byłymi właścicielami, którzy oprowadzili mnie po Domu, kiedy Zwycięzca Aukcji... pojechał z powrotem do pracy.


*************

Według umowy, w święto Trzech Króli dostaniemy klucze.
Według naszego planu (tak, tak, jesteśmy nieuleczalni w tym względzie ;-) parapetówa odbędzie się 11 stycznia (po czym ;-) przewieziemy nasze rzeczy do Domu).

Lista gości na dziś dobija do... osiemdziesiątki i plan jest taki, żeby zaprosić gości w przedziale od 12 w południe do 12 w nocy, zapowiadając, żeby przynieśli ze sobą... swoje turystyczne krzesła... Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Zdradzę Wam, Szanowni Czytelnicy, że Szef Projektu wynalazł Dom już kilka tygodni temu, na początku listopada, kiedy to On chodził na inspekcje (... bo ja kończyłam semestr), i zdawał mi relacje.

Dom od początku był Jego mocnym kandydatem, a ja, jak to często u nas bywa, zakochałam się w tej propozycji po początkowej fazie: nienienienienie ;-)
Najmilszy z Moich Mężów pokazał mi ofertę w internecie (nienienienienie), po czym...
zabrał mnie w okolice Domu wieczorem, kiedy zachodziło słońce (schylona, w ciemnościach rozpraszanych poświatą wschodzącego księżyca w pełni, szukałam opadniętej szczęki...)

Wyobraźcie sobie ptasie głosy znad rzeki, intensywny zapach eukaliptusów i ciszę, na której tle słychać tylko te ptaki...

Co jeszcze jest ważne: Dom ma potencjał.
Na razie jest minidomkiem w sielankowej lokalizacji, otoczonym zadbanym ogrodem pełnym zdrowych roślin; Domem Docelowym zostanie stopniowo na przestrzeni nadchodzących lat...
Ale obydwoje wiemy, że warto na to poczekać :-)

Za Domem i dzielącym nas wałem płynie rzeka Torrens, po obu jej stronach biegną ścieżki spacerowo-rowerowe. Tamy i wysepki stworzono ze względu na ptactwo wodne - przez kilka lat (już po naszym przyjeździe do nowej ojczyzny) trwał projekt oczyszczania, pogłębiania i poszerzania koryta oraz modernizacji nabrzeży. Wzdłuż ścieżek stoją latarnie, a do plaży od nas jest 1.6 km.
Jeśli pojedzie się w drugą stronę, można dojechać do CBD (centrum), w tej chwili chyba do ZOO, ale muszę uaktualnić swoją wiedzę w temacie ;-)

Ten ciąg ścieżek nazywa się Linear Park i daje możliwość bezkolizyjnego podróżowania wzdłuż rzeki Torrens przez całą Adelajdę, od oceanu do wzgórz.

29 listopada 2013

Drogi Obywatelu, albo: drogi do obywatelstwa...

Tiaaaaa, parę razy wspomniałam o obywatelstwie - najwyższy czas napisać porządny post w tym temacie ;-)  Otóż, w połowie czerwca minęły nam CZTERY LATA do góry nogami 8-0  A przecież tak niedawno w Owocówce piętrzyła się sterta pudeł...

Najpierw poczytałam stronkę, ściągnęłam materiały, po czym... zaczęłam ćwiczyć test na obywatela na iPhone (tak, tak - 20 pytań z puli (chyba) 210 - łatwizna + zdrowy rozsądek, ale trochę stresu jest), porównałam tę aplikację z materiałem informacyjnym na stronie rządu (osobiście, jestem pod wrażeniem zarówno dokumentu pdf, jak i filmiku dla tych, co wolą posłuchać zamiast tylko przeczytać).

Chciałam zacząć i zapisać na zaś aplikację, ale się nie da!!!! Wrrrrrr, można to zrobić dopiero jak miną te nieszczęsne cztery lata - system nie przewiduje perfekcjonistów, co by się chcieli przygotować wcześniej, a potem tylko kliknąć!  Trzeba wejść, wpisać daty, i wtedy system liczy: jak się kwalifikujesz, to Cię wpuszcza; jak Ci jeszcze brakuje do czterech lat: szlaban, wróć, jak będziesz się kwalifikować... :-(

No dooooobraaa, na początku czerwca zapisałam w kalendarzu punkt do realizacji: przygotowanie potrzebnych dokumentów i wysłanie elektronicznej aplikacji o obywatelstwo.

Po wysłaniu w/w aplikacji dostaje się powiadomienie, kiedy odbędzie się rozmowa z pracownikiem Wydziału Imigracyjnego oraz 'egzamin na obywatela', czyli wypełniany na komputerze test wyboru.

Kolejne powiadomienie to zaproszenie na ceremonię-zaprzysiężenie.  Formalnie to właśnie wtedy - po wypowiedzeniu roty zaprzysiężenia - zostaje się obywatelem Australii.

Mając w ręce dokument z zaprzysiężenia, można aplikować o nowoojczyźniany paszport.

*************

Nasze aplikacje o obywatelstwo wysłałam elektronicznie 14 czerwca ;-)  Szybko poszło, bo wysłałam samą aplikację, bez załączników.

Do dosłania zostały dodatkowe formularze - trzeba je wydrukować, a potem musi musi je podpisać jedna z osób wymienionych w odnośniku (generalnie ktoś, kto kandydata na obywatela zna i może potwierdzić jego tożsamość).
Niestety, akty urodzenia i akt małżeństwa trzeba tłumaczyć od nowa, bo należy przedstawić tłumaczenie tłumacza akredytowanego w Australii...
I w końcu, niby nic, ale..., czyli: trzeba zrobić i podpisać (w/w osoba, która podpisała formularz) foty paszportowe do aplikacji.

... pozostało czekać na wyznaczenie daty spotkania (na które można zanieść oryginały dokumentów plus tłumaczenia) i egzaminu...

Skompletowanie załączników zajęło trochę czasu, a ponieważ nie było żadnego odzewu na wysłaną 'gołą' aplikację, otworzyłam ją na nowo i dodałam załączniki w wersji elektronicznej.

Ha! I to jest najlepsza droga, bo w tym momencie sprawa nabrała rozpędu - dostaliśmy e-maile z zaproszeniem na rozmowę i egzamin na 6 sierpnia (czyli, prawie dwa miesiące od wysłania 'gołej' aplikacji).


*************

Wydarzenia z szóstego sierpnia opiszę dokładniej, bo... mi się bardzo podobał ich przebieg ;-)

Ja miałam termin na 14:00, a Najlepszy z Moich Mężów na 14:20. Ja wzięłam dzień wolny w pracy, a Najmilszy miał przyjechać prosto z pracy, więc to ja przywiozłam wszystkie potrzebne dokumenty. Czekając na swoją kolej, podeszłam do jednego z urzędników i zapytałam, czy wspólna teczka z dokumentami nie będzie problemem, jeśli trafimy do różnych okienek. Mój nowy przyjaciel Scott ;-) uśmiechnął się szeroko i zaproponował, że wpisze nas obydwoje do siebie i to rozwiąże sprawę - nooo, jakież to proste, czyż nie?
Obiecał, że mnie poprosi, jak będzie gotowy. Super ;-)

Podeszłam za jakiś czas, chwilę pogadaliśmy, Scott posprawdzał dokumenty, pozbierał, co potrzeba do skanowania, zapytał, czy chcę tłumaczenie z powrotem, bo on może sobie zrobić skan ( 8-0  yyyy, jasne, że chciałam, zwłaszcza, że Pan Tłumacz zrobił zlecenie dla nas, po czym... postanowił wycofać się z interesu, rzucając na odchodne, że jest/był jedyny w Południowej Australii - co niestety, po sprawdzeniu na stronie NAATI okazało się prawdą :-(  ). Dostałam karteczkę i pokazano mi drzwi... do sali, gdzie pisze się TEST.

Niby formalność, ale zawsze to jednak egzamin. Tak się przejęłam, że zignorowałam pana przy biurku koło drzwi (chyba założyłam, że on pisze test, bo... miał komputer na biurku), i zaczęłam rozkładać swoje klamoty przy stanowisku numer pięć (dobre feng shui :-). Po chwili usłyszałam za plecami rozmowę, która pozwoliła mi się domyślić, że zignorowany pan przy drzwiach to nie tylko dowódca na tej sali, ale że to on przydziela miejsca. Yyyyyy, pozbierałam klamoty, podeszłam, przeprosiłam i poszłam do stanowiska numer cztery (bardzo NIEdobre feng shui... :-(  ).
Komputer, moje nazwisko na ekranie, krótka instrukcja, a potem wziuuuuuuu - dwadzieścia pytań wybieranych losowo z puli iluś tam.

Na test ma się 45 minut czasu, trzeba mieć 15 dobrych odpowiedzi, żeby zdać i co najmniej 11, żeby móc powtarzać - do trzech razy sztuka w ciągu 45 minut.
Tiaaaaa, po jakichś trzech minutkach (hihihihihi, starałam się uważnie czytać i pytania i odpowiedzi, żeby nie kliknąć czegoś głupiego w pośpiechu) byłam gotowa i z radością zobaczyłam na ekranie... 100%. Juhuuuuuu - niby formalność, ale wiecie...

Wyszłam z szerokim uśmiechem, a Scott od razu poprosił mnie do siebie. On na ekranie widzi 'zdane/ nie zdane', więc zapytał: ile procent? Jaaaasne, że się pochwaliłam ;-)

Wypisał mi pisemko, że z radością zatwierdza moją aplikację i wtedy zapytałam o to, ile to teraz potrwa, wyjaśniając sprawę z opłatą za studia.  
Aaaaaa, skoro na studia się wybieram, to wpisze mnie na listę 'specjalnych przypadków', czyli do trybu przyśpieszonego (nie może jednak obiecać, że uroczystość obejmie i mnie i Najmilszego, buuuuu... ) i że jak za parę dni dostanę oficjalny list, to żeby powtórzyć prośbę o tryb specjalny na podany adres email. OK, jasne :-)

W pewnym momencie Scott stwierdził, że oto chyba dotarł Wspomniany-przeze-mnie-Małżonek, bo stoi tam jakiś szeroko uśmiechnięty Brodacz :-)
Rzeczywiście, miał rację.  Najmilszy z Moich Mężów dołączył na krzesełko obok, podał prawo jazdy i kartę Medicare - dokumenty, które miał przy sobie. Chwila rozmowy i już po chwili pomaszerował zdawać, a ja... na fotel do poczekalni.

Tiaaaaa, tym razem denerwowałam się bardziej. Kto zna Najmilszego, ten wie, że to luuuzak ;-)  Niby się przygotowywał (od ostatniej soboty, czyli trzeciego sierpnia... ), ale jego metodą było... 'wnioskowanie' znaczenia pytania i wymaganej odpowiedzi po wyglądzie słów, bo jako dyslektyk nie przejmuje się za bardzo słowem pisanym...

Zaciskałam kciuki i czas mi się dłuuuuuużyłłłł... Z drugiej strony powtarzałam sobie, że to lepiej, żeby spokojnie pownioskował nad każdym pytaniem...

W końcu wyszedł, usiadł naprzeciwko i rozłożył ręce...

Znam Go za dobrze - hihihihi. Wiedziałam, że mnie nabiera i że zdał!
- No doobra, 75% - szelma jedna.
- Uffffff, super, najważniejsze, że zdałeś Super!

Uśmieszek i kręci głową, że tym razem się nabrałam...
- Sto procent!!!

Juuuuupi, jest radość!!!!!!!

Po chwili poszedł na chwilę do Scotta odebrać swoje potwierdzenie i dokumenty.

A potem poszliśmy to oblać :-D  W sensie na lunch plus gorąca czekolada (ja) i piwo (Najmilszy, ciągle w pracy nota bene...).
A potem ja wróciłam do domu, a Najmilszy z powrotem do pracy.

*************

A potem zapadła cisza...  Kiedy sytuacja na uczelni stała się nieco napięta tzn. kiedy niebezpiecznie zbliżył się termin płatności za studia, zaczęłam dzwonić...  Uniwersytet bez problemu wystosował pisemko, że owszem, jestem na liście studentów przyjętych na zaczynający się za chwilę semestr i że uczelnia wspiera moją prośbę o wydanie dokumentów potwierdzających obywatelstwo, w celu rozłożenia mi płatności na raty...

I tak oto, na skutek powyższego: 30 sierpnia oficjalnie zostałam obywatelką australijską.

Biedny Najmilszy zażartował, że najpierw Popiołek, potem żona, a On bieduś nie wiadomo kiedy...

Nie jest tak źle, coś chyba jest w tym czekaniu na uroczystość w lokalnym council, bo moja była uroczystością tylko z nazwy - taka smutno-żałosno-naciągana formalność, w małym pokoiku, gdzie stłoczono chyba z szesnaście osób, prowadzona przez dwie chyba najmłodsze stażem pracownice Wydziału.
Przy otwartych drzwiach, bo było gorąco...
Przy dźwiękach kaprysząco-marudzącego dziecka jednej z przyszłych obywatelek, która zziajana dołączyła w ostatniej chwili, a potem nie była w stanie zapanować nad małym marudą...
Całość potrwała może z kwadrans. Była przysięga, był hymn, był list od Ministra, który 'niestety nie mógł uczestniczyć w dzisiejszej uroczystości, ale przekazał list do odczytania', i, co najważniejsze, były certyfikaty potwierdzające nasze nowe obywatelstwo (hmmmmmm, w sumie mało dostojnie prezentuje się ten dokument moim zdaniem - taki jakiś wyluzowano-pstrokaty... ;-)

No jak to?  A powzruszać się?  Bez powzruszania się i łkania podczas hymnu to jakby nie to samo...  Pamiętam swoje grochy, kiedy Dorota i Petros dołączyli do obywateli nowej ojczyzny...

Złapałam dokument i pojechałam na uniwersytet. Miła pani w sekcji finansowej wzięła do wglądu i uaktualniła moją kartotekę, ale dokumentów nie mogłam przy Niej wypełnić, bo nie miałam ze sobą numeru identyfikacji podatkowej (takiego tutejszego odpowiednika NIPu ;-) )  OK, wyjaśniła mi, jak mogę ten numer uzupełnić sama z domu przez internet - byle dziś przed siedemnastą!, więc ja... pomaszerowałam do biblioteki pozałatwiać tam potrzebne formalności.

Po drodze mnie olśniło i zadzwoniłam do naszego księgowego, który na szczęście był w domu przy kompie i mi ten 'NIP' podał (dziękuję, A.!!! xxx)

*************

I znowu zapadła cisza w temacie...  Przy wirującej karuzeli i wobec braku (jak w moim przypadku) czynników podnoszących napięcie, na list z terminem uroczystości Najmilszego czekaliśmy bez specjalnej niecierpliwości...

Aż nareszcie się stało!  Najmilszy dostał list z zaproszeniem na swoją uroczystość przyznania obywatelstwa w dniu, kiedy w starej ojczyźnie obchodzi się Andrzejki ;-)

W wietrzne, ale słoneczne popołudnie 29 listopada, w uroczym ogrodzie przy jednym z budynków lokalnego council, przy udziale zaproszonych przyjaciół odbyła się 'prawdziwa' ceremonia Najmilszego z Moich Mężów. Niby punkty uroczystości były te same, co 30 czerwca, a jednak 'okoliczności przyrody' zmieniły tak wiele...

To że ja byłam wzruszona to chyba żadna nowość ;-), ale wzruszeni byli także nasi przyjaciele (byłam zaskoczona, bo pierwotnie w zaproszeniu nie ujęliśmy ich synów - 17 i 21 lat - uznając, że dla nich to żadna atrakcja, po czym oni obydwaj zapytali, czy mogą przyjść, bo bardzo by chcieli 8-0 - yyyyyy, spadły nam szczęki ze zdumienia, i oczywiście rozszerzyliśmy zaproszenie).

Jak widać na zdjęciu, grono przyszłych obywateli było dość spore, zapewniam, że gości było duuuuuuużo więcej; różne narodowości i szeroka skala wieku (widzicie seniorów w pierwszym rzędzie?).  

 Co podobało mi się najbardziej?  Prawdziwość tej uroczystości.  A także 'doping', jaki 'swoim' nowym współobywatelom urządzali ich zaproszeni goście.  Ha! Może to i naiwne, ale w takich momentach można odczuć, czym jest mateship...  Chlip ;-)







Aż chciałoby się dodać: a potem żyli dłuuuuuugo i szczęśliwie :-D

Tym bardziej, że powyższe 'gorzko-gorzko' było wstępem do godnej chwili biesiady w pobliskiej pizzerii 
Nie, nie, Drodzy Czytelnicy, to nie tak, jak być może pomyśleliście: miejsce JEST prestiżowe, bez rezerwacji ani rusz, a pizza jest organiczna ze specjalnie dobieranych składników, przepyszna i... mimo pożarcia dużo za dużych ilości następnego dnia wszyscy wstali rano rześcy i wypoczęci po dobrze przespanej nocy :-D