Według kalendarza mamy jesień.
Według ostatniego weekendu - nadal trwa lato.
Według poprzedniej nocy - jest to całkiem upalne, typowe południowoaustralijskie lato.
Według dzisiejszego przedpołudnia to nie Adelajda, ale Darwin - było duszno i parno, wiał dość silny porywisty ciepły wiatr.
Według wczesnego popołudnia nie powinniśmy zapominać o poprzedniej ojczyźnie - spadł gwałtowny gęsty grad z kulkami lodu imponującej wielkości (piłki golfowe jak nic, może nawet i większe 8-0).
Reszta dnia wskazywała na nadchodzenie jesieni, czyli padał solidny gęsty deszczowy deszcz. A że temperatura oscyluje w okolicach dwudziestu stopni - niemal słychać, jak rośnie trawa.
Jutro w ciągu dnia ma być podobnie jak dziś (około 26 stopni i deszcze), ale na niedzielę zapowiadają powrót słońca na bezchmurnym niebie.
Trzymamy kciuki za piękny słoneczny przyszły tydzień - przyda się :-D
Po przyjściu z pracy odetchnęłam z ulgą - albo u nas gradu nie było, albo ominął cytrusowe generacje owocowe.
Nowy dach znów spisał się na medal :-D
15 marca 2012
14 marca 2012
Egzamin do góry nogami
Postanowiłam w koooońcu uzupełnić baaardzo zaległy post, który obiecałam, kiedy Najmilszy z Mężów zdobywał swój dokument.
Najpierw mi trochę zeszło, a potem... rozpoczął się mój epos heroiczny...
O tym kiedy i jak należy starać się o australijskie prawo jazdy pisałam już w osobnym poście.
Teraz czas na garść przemyśleń dotyczących zdawania w Adelajdzie egzaminu praktycznego na prawo jazdy przez kierowców posiadających już polskie prawo jazdy.
Najmilszy wsiadł do nowoojczyźnianego Volvika w niecały tydzień po przyjeździe do Australii.
Od początku jeździł bez żadnego problemu,
od początku całkiem sporo (najpierw jako wolontariusz dostarczał posiłki seniorom mieszkającym w różnych częściach miasta),
na początku posługiwał się mapą (era GPSa nastała sporo później ;-).
Kierowcą jest 'od zawsze', zdążył już jeździć w różnych warunkach i różnymi pojazdami (na niektóre z nich ma nawet stosowne prawo jazdy ;-).
Kiedy zatem okazało się, że w nowej pracy wymagane jest australijskie prawo jazdy, zdobycie tegoż wydawało nam się czystą formalnością.
Najmilszy umówił się na egzamin teoretyczny,
zdał,
umówił się na egzamin praktyczny z autoryzowanym instruktorem,
pojechał...
i... nie zdał.
Hmmmmm, egzamin praktyczny na prawo jazdy w nowej ojczyźnie to szereg zadań,
rozpisanych na sekwencje zachowań kierowcy
i przyznane im ilości punktów.
Zdający jedzie,
a egzaminator odznacza ptaszkami
czynności wykonane prawidłowo,
pomyłki,
braki wymaganych zachowań
i popełnione błędy.
Wynik egzaminu podlicza się na koniec w procentach i - aby zdać - wynik ten musi wynosić powyżej 80%.
Punkty można stracić, jeśli:
- sekwencja zachowań zostanie wykonana w złej kolejności,
- sekwencja zostanie wykonana za szybko (np. przed włączeniem się do ruchu, kiedy ruszamy z pobocza, kierunkowskaz musi migać przez 5 sekund, zatrzymanie przed znakiem stopu musi trwać co najmniej 3 sekundy, przy zmianie pasa kierunkowskaz wyłączamy dopiero po całkowitym 'wpasowaniu się' itp.),
- opuścimy którąś z czynności (najczęściej jest to spojrzenie w lusterko wsteczne przed każdą 'sytuacją hipotetycznie niebezpieczną' np. przez skrzyżowaniem, przed pasami dla pieszych, kiedy zobaczymy przed sobą zwierzaka, ptaka, rowerzystę, pieszego w okolicy jezdni itp. lub niesprawdzenie punktu martwego - brak obrócenia głowy w bok przy zmianie pasa lub manewrach),
- zbyt szybko zbliżymy się do 'miejsca hipotetycznie niebezpiecznego': zakrętu, ronda, świateł (tym bardziej, jeśli mamy zielone! ;-),
- zbyt wcześnie lub zbyt późno włączymy/wyłączymy kierunkowskaz,
- mamy niewłaściwą pozycję na drodze (przy przygotowaniu do skrętu w prawo, w lewo, do zawracania itp.).
O dziwo, mniejszym 'przewinieniem' jest rozumiane w kategoriach polskiego egzaminu 'wymuszenie', niż któryś z powyższych błędów.
Trzeba sprawdzać, czy jest ktoś za nami lub w martwym punkcie, ale jak już sprawdzimy to - według jednego z instruktorów - martwić się ma zawsze ten z tyłu...
Czy zatem warto umawiać się od razu na egzamin praktyczny bez wykupienia najpierw lekcji z instruktorem?
Doświadczenie zdobyte przez Najmilszego oraz w kręgu znajomych mówi: nie warto...
(Pomijam fakt, że od zdania egzaminu teoretycznego czas biegnie tik tak tik tak, bo mamy tylko miesiąc na zdanie egzaminu praktycznego!).
Praktyka uczy, że:
- zdarzają się instruktorzy, dla których Europejczyk to synonim pirata drogowego (wrócę do tego za chwilę),
- egzaminowany traktowany jest tak samo jak początkujący kierowca (nie daje mu się prawa do wykonywania manewrów szybciej ze względu na posiadane doświadczenie i wyczucie samochodu),
- karta egzaminacyjna to świętość i nie ma przymykania oka na w/w doświadczenie kierowcy (Najmilszy za krótko stał na 'stopie' i nie dość często patrzył w lusterko wsteczne, co gorsza: sprawdzał punkt martwy tylko w lusterku wstecznym i bocznych bez obracania głowy!).
A skoro tak, to:
- szybciej,
- taniej,
- skuteczniej
jest się umówić na godzinę czy dwie i 'przejechać' egzamin słuchając omówienia wszystkich wymagań. Nawet jeśli ktoś 'normalnie' nie jeździ dokładnie w ten sposób, a jest dobrym kierowcą, to na 'potrzeby egzaminu' 'odegra' wszystko, co jest wymagane, aby egzamin zdać.
Po nieudanym pierwszym podejściu Najmilszy umówił się więc na jazdę przygotowującą do egzaminu z instruktorem, który Go oblał. Nazwijmy go 'Smoleniem', tak jak go nazwał Najmilszy.
'Smoleń' dumny był z tego, że:
jest instruktorem i świetnie zna i stosuje tutejsze przepisy ruchu drogowego,
nigdy nie wyjeżdżał poza Australię Południową (nie mówiąc już o opuszczeniu Australii i jeżdżeniu gdzieś tam samochodem),
u nas jeździ się powoli i bezpiecznie.
Najmilszy posłuchał, popytał, zagryzł zęby i... po owej lekcji egzamin praktyczny zdał (u koleżanki 'Smolenia' przez niego poleconej).
Kiedy nadszedł 'mój czas', Najmilszy umówił mnie ze 'Smoleniem' tłumacząc, że jest to dobry instruktor, bo skutecznie nauczy mnie wymaganych na egzaminie sekwencji zachowań - jak krowie na rowie, i wyegzekwuje ich bezbłędne stosowanie.
I zaczęło się!
W czasie pierwszej lekcji usłyszałam:
że jeżdżę brawurowo (!) (stwierdzenie to dedykuję wszystkim Wysłuchiwaczkom moich narzekań, że mam styl jazdy a'la starsza pani),
że Volvik nie jest dobrym samochodem,
poza tym jest niesprawny jak na potrzeby egzaminu,
na szczęście system przepisów drogowych w Południowej Australii ruguje takie złe obce nawyki.
W czasie drugiej lekcji usłyszałam, że musimy jeździć samochodem instruktora,
mimo moich protestów kazał mi jechać jego samochodem,
mimo moich próśb na wstępie 'pomagał mi' hamować, a raz czy drugi złapał za kierownicę, żeby skorygować mój ruch.
Zakładam, że się domyśliliście, że po około kwadransie tych bezsensownych cyrków zatrzymałam samochód, wysiadłam i poprosiłam o odwiezienie do domu...
Szykowałam się na wymówki w domu, ale Najlepszy z Moich Mężów roześmiał się na głos i potwierdził, że podjęłam słuszną decyzję.
Hmmmmm, szkoda tylko, że moje trzy miesiące już biegły, a ja zostałam bez instruktora...
Od czegóż jednak są koleżanki? ;-)
Nieoceniona Pati wysłuchała mojej dramatycznej historii, poparła decyzję o rezygnacji ze 'Smolenia' i opowiedziała o swoim egzaminie (też próbowała zdać z marszu i też się przejechała...) oraz o aniele, którego spotkała, kiedy opłakiwała swoją klęskę na parkingu...
Polecony anioł okazał się strzałem w dziesiątkę:
- cierpliwy,
- ciepły,
- mieszkał dość długo w Wielkiej Brytanii,
- rozumie, że przepisy przepisami a życie życiem, ale potrafił skutecznie wpoić i wyegzekwować wymagane na egzaminie zachowania,
- otwarty na dyskusje,
- dobry słuchacz,
- skuteczny nauczyciel.
Wyjeździłam z Amirem wieeeeeeele godzin,
spotykaliśmy się przy ośrodku sporo oddalonym od Chatki (każda lekcja kończyła się ok. + 90km na liczniku),
sporo się nauczyłam,
skorygowałam niektóre nawyki,
o dziwo nie wszystko porzuciłam po zdaniu egzaminu (ale nie wybiegajmy ;-).
W pewnym momencie poszłam i zdałam egzamin teoretyczny (łatwizna ;-).
Zestresowałam się, że teraz już tylko miesiąc na zdanie praktycznego.
Amir wytłumaczył, jak wygląda praktyczny.
Przećwiczyliśmy.
Uprzedził, że może się zdarzyć, że zarządzą dodatkową jazdę z audytorem.
Zestresowałam się tak, że zapomniałam się, jak się jeździ i który migacz mruga w którą stronę...
Amir zaproponował, żeby zamiast tradycyjnego egzaminu (wsiadamy i jedziemy) zrobić tzw. Log Book.
Zgodziłam się.
Log Book to rozwiązanie stosowane najczęściej przez rodziców, którzy uczą swoje dzieci, a potem ich rolę kontynuuje instruktor.
Składa się z serii zadań rozpisanych na ciąg czynności.
Każde z tych zadań ćwiczy się do skutku, następnie wykonuje dwa razy pod rząd według wskazań instruktora, który - po prawidłowym, samodzielnym wykonaniu zadania - zalicza je.
Wykonanie tych zadań powinno zająć około 100 godzin. Amir rozpisał je na 8 spotkań.
Zaliczenie wszystkich zadań w Log Book kończy się egzaminem praktycznym.
Szczęśliwy kierowca otrzymuje zaświadczenie o zdanym egzaminie praktycznym (ważne 10 dni), z którym musi się zgłosić do ośrodka Service SA Customer Service Centre.
Instruktor oddaje do ośrodka Service SA Customer Service Centre dokumentację:
- kartę egzaminu z oceną zadań i podsumowaniem wyniku,
- karty z zaliczonymi zadaniami z Log Book.
I tu słodka nadzieja: egzaminy praktyczne kończące Log Book bardzo rzadko wzbudzają zainteresowanie audytorów - dlatego właśnie poszliśmy tą drogą.
I co?
I udało się!!!
Jazda, czyli egzamin praktyczny była przyjemną przejażdżką Volvikiem, z 'moim' instruktorem, po znanym z wcześniejszych lekcji terenie. Trwała pół godziny i... po fakcie dowiedziałam się, że to nie była rozgrzewka, tylko właściwy egzamin :-D
Dzięki temu migacze migały we właściwych kierunkach, odróżniałam biegi od hamulca ręcznego i oddychałam normalnie ;-)
Ostatnia porcja stresu towarzyszyła mi podczas wizyty w ośrodku Service SA Customer Service Centre, aż do momentu kiedy dostałam do ręki papierowe tymczasowe prawo jazdy.
Na wszelki wypadek z prawdziwą ulgą odetchnęłam dopiero dziś, po wyjęciu ze skrzynki plastikowego dokumentu ;-)
Najpierw mi trochę zeszło, a potem... rozpoczął się mój epos heroiczny...
O tym kiedy i jak należy starać się o australijskie prawo jazdy pisałam już w osobnym poście.
Teraz czas na garść przemyśleń dotyczących zdawania w Adelajdzie egzaminu praktycznego na prawo jazdy przez kierowców posiadających już polskie prawo jazdy.
Najmilszy wsiadł do nowoojczyźnianego Volvika w niecały tydzień po przyjeździe do Australii.
Od początku jeździł bez żadnego problemu,
od początku całkiem sporo (najpierw jako wolontariusz dostarczał posiłki seniorom mieszkającym w różnych częściach miasta),
na początku posługiwał się mapą (era GPSa nastała sporo później ;-).
Kierowcą jest 'od zawsze', zdążył już jeździć w różnych warunkach i różnymi pojazdami (na niektóre z nich ma nawet stosowne prawo jazdy ;-).
Kiedy zatem okazało się, że w nowej pracy wymagane jest australijskie prawo jazdy, zdobycie tegoż wydawało nam się czystą formalnością.
Najmilszy umówił się na egzamin teoretyczny,
zdał,
umówił się na egzamin praktyczny z autoryzowanym instruktorem,
pojechał...
i... nie zdał.
Hmmmmm, egzamin praktyczny na prawo jazdy w nowej ojczyźnie to szereg zadań,
rozpisanych na sekwencje zachowań kierowcy
i przyznane im ilości punktów.
Zdający jedzie,
a egzaminator odznacza ptaszkami
czynności wykonane prawidłowo,
pomyłki,
braki wymaganych zachowań
i popełnione błędy.
Wynik egzaminu podlicza się na koniec w procentach i - aby zdać - wynik ten musi wynosić powyżej 80%.
Punkty można stracić, jeśli:
- sekwencja zachowań zostanie wykonana w złej kolejności,
- sekwencja zostanie wykonana za szybko (np. przed włączeniem się do ruchu, kiedy ruszamy z pobocza, kierunkowskaz musi migać przez 5 sekund, zatrzymanie przed znakiem stopu musi trwać co najmniej 3 sekundy, przy zmianie pasa kierunkowskaz wyłączamy dopiero po całkowitym 'wpasowaniu się' itp.),
- opuścimy którąś z czynności (najczęściej jest to spojrzenie w lusterko wsteczne przed każdą 'sytuacją hipotetycznie niebezpieczną' np. przez skrzyżowaniem, przed pasami dla pieszych, kiedy zobaczymy przed sobą zwierzaka, ptaka, rowerzystę, pieszego w okolicy jezdni itp. lub niesprawdzenie punktu martwego - brak obrócenia głowy w bok przy zmianie pasa lub manewrach),
- zbyt szybko zbliżymy się do 'miejsca hipotetycznie niebezpiecznego': zakrętu, ronda, świateł (tym bardziej, jeśli mamy zielone! ;-),
- zbyt wcześnie lub zbyt późno włączymy/wyłączymy kierunkowskaz,
- mamy niewłaściwą pozycję na drodze (przy przygotowaniu do skrętu w prawo, w lewo, do zawracania itp.).
O dziwo, mniejszym 'przewinieniem' jest rozumiane w kategoriach polskiego egzaminu 'wymuszenie', niż któryś z powyższych błędów.
Trzeba sprawdzać, czy jest ktoś za nami lub w martwym punkcie, ale jak już sprawdzimy to - według jednego z instruktorów - martwić się ma zawsze ten z tyłu...
Czy zatem warto umawiać się od razu na egzamin praktyczny bez wykupienia najpierw lekcji z instruktorem?
Doświadczenie zdobyte przez Najmilszego oraz w kręgu znajomych mówi: nie warto...
(Pomijam fakt, że od zdania egzaminu teoretycznego czas biegnie tik tak tik tak, bo mamy tylko miesiąc na zdanie egzaminu praktycznego!).
Praktyka uczy, że:
- zdarzają się instruktorzy, dla których Europejczyk to synonim pirata drogowego (wrócę do tego za chwilę),
- egzaminowany traktowany jest tak samo jak początkujący kierowca (nie daje mu się prawa do wykonywania manewrów szybciej ze względu na posiadane doświadczenie i wyczucie samochodu),
- karta egzaminacyjna to świętość i nie ma przymykania oka na w/w doświadczenie kierowcy (Najmilszy za krótko stał na 'stopie' i nie dość często patrzył w lusterko wsteczne, co gorsza: sprawdzał punkt martwy tylko w lusterku wstecznym i bocznych bez obracania głowy!).
A skoro tak, to:
- szybciej,
- taniej,
- skuteczniej
jest się umówić na godzinę czy dwie i 'przejechać' egzamin słuchając omówienia wszystkich wymagań. Nawet jeśli ktoś 'normalnie' nie jeździ dokładnie w ten sposób, a jest dobrym kierowcą, to na 'potrzeby egzaminu' 'odegra' wszystko, co jest wymagane, aby egzamin zdać.
Po nieudanym pierwszym podejściu Najmilszy umówił się więc na jazdę przygotowującą do egzaminu z instruktorem, który Go oblał. Nazwijmy go 'Smoleniem', tak jak go nazwał Najmilszy.
'Smoleń' dumny był z tego, że:
jest instruktorem i świetnie zna i stosuje tutejsze przepisy ruchu drogowego,
nigdy nie wyjeżdżał poza Australię Południową (nie mówiąc już o opuszczeniu Australii i jeżdżeniu gdzieś tam samochodem),
u nas jeździ się powoli i bezpiecznie.
Najmilszy posłuchał, popytał, zagryzł zęby i... po owej lekcji egzamin praktyczny zdał (u koleżanki 'Smolenia' przez niego poleconej).
Kiedy nadszedł 'mój czas', Najmilszy umówił mnie ze 'Smoleniem' tłumacząc, że jest to dobry instruktor, bo skutecznie nauczy mnie wymaganych na egzaminie sekwencji zachowań - jak krowie na rowie, i wyegzekwuje ich bezbłędne stosowanie.
I zaczęło się!
W czasie pierwszej lekcji usłyszałam:
że jeżdżę brawurowo (!) (stwierdzenie to dedykuję wszystkim Wysłuchiwaczkom moich narzekań, że mam styl jazdy a'la starsza pani),
że Volvik nie jest dobrym samochodem,
poza tym jest niesprawny jak na potrzeby egzaminu,
na szczęście system przepisów drogowych w Południowej Australii ruguje takie złe obce nawyki.
W czasie drugiej lekcji usłyszałam, że musimy jeździć samochodem instruktora,
mimo moich protestów kazał mi jechać jego samochodem,
mimo moich próśb na wstępie 'pomagał mi' hamować, a raz czy drugi złapał za kierownicę, żeby skorygować mój ruch.
Zakładam, że się domyśliliście, że po około kwadransie tych bezsensownych cyrków zatrzymałam samochód, wysiadłam i poprosiłam o odwiezienie do domu...
Szykowałam się na wymówki w domu, ale Najlepszy z Moich Mężów roześmiał się na głos i potwierdził, że podjęłam słuszną decyzję.
Hmmmmm, szkoda tylko, że moje trzy miesiące już biegły, a ja zostałam bez instruktora...
Od czegóż jednak są koleżanki? ;-)
Nieoceniona Pati wysłuchała mojej dramatycznej historii, poparła decyzję o rezygnacji ze 'Smolenia' i opowiedziała o swoim egzaminie (też próbowała zdać z marszu i też się przejechała...) oraz o aniele, którego spotkała, kiedy opłakiwała swoją klęskę na parkingu...
Polecony anioł okazał się strzałem w dziesiątkę:
- cierpliwy,
- ciepły,
- mieszkał dość długo w Wielkiej Brytanii,
- rozumie, że przepisy przepisami a życie życiem, ale potrafił skutecznie wpoić i wyegzekwować wymagane na egzaminie zachowania,
- otwarty na dyskusje,
- dobry słuchacz,
- skuteczny nauczyciel.
Wyjeździłam z Amirem wieeeeeeele godzin,
spotykaliśmy się przy ośrodku sporo oddalonym od Chatki (każda lekcja kończyła się ok. + 90km na liczniku),
sporo się nauczyłam,
skorygowałam niektóre nawyki,
o dziwo nie wszystko porzuciłam po zdaniu egzaminu (ale nie wybiegajmy ;-).
W pewnym momencie poszłam i zdałam egzamin teoretyczny (łatwizna ;-).
Zestresowałam się, że teraz już tylko miesiąc na zdanie praktycznego.
Amir wytłumaczył, jak wygląda praktyczny.
Przećwiczyliśmy.
Uprzedził, że może się zdarzyć, że zarządzą dodatkową jazdę z audytorem.
Zestresowałam się tak, że zapomniałam się, jak się jeździ i który migacz mruga w którą stronę...
Amir zaproponował, żeby zamiast tradycyjnego egzaminu (wsiadamy i jedziemy) zrobić tzw. Log Book.
Zgodziłam się.
Log Book to rozwiązanie stosowane najczęściej przez rodziców, którzy uczą swoje dzieci, a potem ich rolę kontynuuje instruktor.
Składa się z serii zadań rozpisanych na ciąg czynności.
Każde z tych zadań ćwiczy się do skutku, następnie wykonuje dwa razy pod rząd według wskazań instruktora, który - po prawidłowym, samodzielnym wykonaniu zadania - zalicza je.
Wykonanie tych zadań powinno zająć około 100 godzin. Amir rozpisał je na 8 spotkań.
Zaliczenie wszystkich zadań w Log Book kończy się egzaminem praktycznym.
Szczęśliwy kierowca otrzymuje zaświadczenie o zdanym egzaminie praktycznym (ważne 10 dni), z którym musi się zgłosić do ośrodka Service SA Customer Service Centre.
Instruktor oddaje do ośrodka Service SA Customer Service Centre dokumentację:
- kartę egzaminu z oceną zadań i podsumowaniem wyniku,
- karty z zaliczonymi zadaniami z Log Book.
I tu słodka nadzieja: egzaminy praktyczne kończące Log Book bardzo rzadko wzbudzają zainteresowanie audytorów - dlatego właśnie poszliśmy tą drogą.
I co?
I udało się!!!
Jazda, czyli egzamin praktyczny była przyjemną przejażdżką Volvikiem, z 'moim' instruktorem, po znanym z wcześniejszych lekcji terenie. Trwała pół godziny i... po fakcie dowiedziałam się, że to nie była rozgrzewka, tylko właściwy egzamin :-D
Dzięki temu migacze migały we właściwych kierunkach, odróżniałam biegi od hamulca ręcznego i oddychałam normalnie ;-)
Ostatnia porcja stresu towarzyszyła mi podczas wizyty w ośrodku Service SA Customer Service Centre, aż do momentu kiedy dostałam do ręki papierowe tymczasowe prawo jazdy.
Na wszelki wypadek z prawdziwą ulgą odetchnęłam dopiero dziś, po wyjęciu ze skrzynki plastikowego dokumentu ;-)
Prawo jazdy do góry nogami
Edycja z roku 2014: Polska już ma podpisaną umowę, zatem ten post to raczej archiwum, niż stan wiedzy obecnej! Trzeba sprawdzić w internecie stan prawny i wymogi na chwilę obecną!
Z przepisami ruchu drogowego można zapoznać się studiując The Driver's Handbook, którą można kupić w ośrodkach Service SA Customer Service Centre.
Hmmmm, pokrótce:
- jeździmy po lewej stronie jezdni,
- poza znakami graficznymi, jakie pamiętamy ze starej ojczyzny zauważymy część znaków w postaci słownych komunikatów (np. nie blokuj skrzyżowania, skręcając w lewo zachowaj ostrożność itp.),
- w większości wypadków obowiązuje ograniczenie prędkości 60km/h, w centrum - 50h/h, maksymalna prędkość wynosi 110km/h (ale na większości dróg szybkiego ruchu jest to tylko 100km/h) - bardzo skutecznie egzekwuje się tu wszystkie limity - kamer jest sporo, mandaty docierają pocztą, automatycznie naliczane są kary finansowe i punkty karne; oprócz kamer - na drogach kręci się sporo wozów patrolowych (w tym 'tajniacy' ;-),
- bezwzględnie tępi się korzystanie w czasie jazdy z telefonów komórkowych - nawet urządzenia pomagające kierowcy nie mogą wymagać żadnej obsługi manualnej przy odbieraniu, prowadzeniu i kończeniu rozmowy - znowu: punkty i kary finansowe!,
- obowiązuje konieczność zapinania pasów i przewożenia dzieci w odpowiednich fotelikach, ale nie wiem, czy ktoś z tym jeszcze dyskutuje ;-).
Po przyjeździe do Australii posiadacze polskiego prawa jazdy mogą się nim posługiwać tak długo, jak długo posiadany dokument jest ważny. Co prawda w przepisach znajduje się zapis o tym, że powinno się mieć przy sobie tłumaczenie przysięgłe dokumentu, ale nam nie zdarzyło się, aby ktokolwiek kiedykolwiek o nie poprosił (łącznie z procedurą składania dokumentów o wydanie australijskiego prawa jazdy, ale do tego jeszcze wrócę).
Sytuacja zmienia się w momencie otrzymania wizy stałego pobytu. Od tego momentu nowy rezydent ma trzy miesiące na uzyskanie australijskiego prawa jazdy. Na szczęście nie wiem, jakie są konsekwencje niedotrzymania tego terminu, mimo że sama go nie dotrzymałam...
W przepisach znajduje się też wzmianka o konieczności oddania dotychczasowego dokumentu po otrzymaniu nowego, ale praktyka pokazuje, że należy to raczej rozumieć jako 'zaniechanie używania' - ufffffffff...
Hmmmm, jest taka lista szczęśliwych krajów, które mają podpisane stosowne umowy z Australią (Polska do nich nie należała w interesującym nas czasie... - wrrrrrr!!!) - w myśl umowy Australia Południowa honoruje system przyznawania prawa jazdy oraz standardy testowania umiejętności przyszłych kierowców sygnatariuszy i jeżeli dana osoba posiada albo posiadała w ciągu ostatnich pięciu lat prawo jazdy, to teraz po prostu wymienia swój zagraniczny dokument na nowoojczyźniany bez konieczności ponownego zdawania egzaminów.
Jak już wspomniałam, Polska nie podpisała jak dotąd z rządem Australii umowy dotyczącej uznawania dokumentów prawa jazdy, więc niestety po otrzymaniu wizy stałego pobytu (mimo całego czasu, który większość przyjezdnych przejeździła do tego momentu posiadając polskie prawo jazdy mając się dobrze na drogach) należy rozpocząć starania o australijski dokument, czyli... wrócić do poziomu "L"...
Australijskie prawo jazdy możemy otrzymać po zdaniu egzaminu teoretycznego i egzaminu praktycznego.
Na szczęście, pod warunkiem, że posiadamy ważne polskie prawo jazdy, omija nas poziom P, czyli coś jakby polski 'zielony listek'. "P1" i "P2" to "provisional licence" i obowiązują ich pewne ograniczenia na drodze.
Osoby pełnoletnie posiadające ważne prawo jazdy z Polski muszą zdać najpierw egzamin teoretyczny.
Odbywa się on w ośrodku Service SA Customer Service Centre.
Wystarczy się tam zgłosić (od poniedziałku do piątku, w godz. 9:00 rano do 16:15), wypełnić formularz, przedłożyć wymagane dokumenty:
- paszport z aktualną ważną wizą australijską,
- polskie prawo jazdy + tłumaczenie (nie zawsze wymagane, ale jest na liście!),
- dokument potwierdzający adres zamieszkania np. wyciąg z banku, rachunki za media, umowa wynajmu domu itp.
i wnieść opłatę (można płacić kartą kredytową).
Test wypełnia się na komputerze, przewidziano na niego około 30 minut i składa się z dwóch części:
- pierwsza część to zasady ustępowania pierwszeństwa na drodze - osiem pytań, na które należy odpowiedzieć bezbłędnie (już jedna błędna odpowiedź dyskwalifikuje zdającego = egzamin oblany!),
- druga część to podobny jak w PL test wyboru z szeroko rozumianych przepisów ruchu drogowego (w Australii jest łatwiej, bo na każde pytanie jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź ;-) - tu można popełnić aż dziesięć błędów wśród 42 pytań, aby egzamin został zaliczony.
Do egzaminu teoretycznego można przygotowywać się np. tutaj:
- test pierwszeństwa na drodze,
- test wyboru.
Jeżeli nie uda się zdać egzaminu, możemy zdawać ponownie nawet następnego dnia, należy jednak jeszcze raz wnieść opłatę.
Jeżeli uda się zdać egzamin teoretyczny, otrzymuje się tymczasowe prawo jazdy ważne przez miesiąc, w czasie którego należy zdać egzamin praktyczny.
O egzaminie praktycznym na prawo jazdy napisałam osobny post.
Po pomyślnym zaliczeniu egzaminu praktycznego otrzymuje się zaświadczenie (a certificate of competency).
Jeżeli nie przystąpi się do lub nie zda się egzaminu praktycznego w ciągu miesiąca, wraca się do poziomu "L".
Zmorą, która spędzała mi sen z powiek, jest możliwość, że po pomyślnym zdaniu egzaminu praktycznego z wybranym instruktorem zarządzany jest ponowny egzamin (a validation assessment) z udziałem urzędnika rządowego (a government assessment officer) i dopiero po jego pomyślnym zaliczeniu zostaje wydane prawo jazdy. Marną pociechą jest chyba fakt, że ten dodatkowy egzamin jest niepłatny...
Po zdaniu egzaminu praktycznego/ egzaminów praktycznych należy się zgłosić ponownie z naręczem dokumentów do ośrodka Service SA Customer Service Centre po odbiór tymczasowego prawa jazdy (ważne jest przez miesiąc, do momentu otrzymania pocztą plastikowego dokumentu).
Należy mieć ze sobą:
- zaświadczenie o zdanym egzaminie praktycznym (a certificate of competency),
- paszport z aktualną ważną wizą australijską,
- polskie prawo jazdy wraz z jego tłumaczeniem na język angielski,
- potwierdzenie adresu zamieszkania (imię i nazwisko aplikującego plus adres - UWAGA: nie może to być imię i nazwisko współmałżonka!) np. wyciąg z banku, rachunek za media, umowa najmu mieszkania/domu,
- wypełniony formularz o wydanie dokumentu prawa jazdy,
- gotówkę lub kartę kredytową, aby wnieść opłatę.
Po przejrzeniu dokumentów i wniesieniu opłaty urzędnik wykonuje zdjęcie aplikującemu (może się zdarzyć, że nikt Wam nie powie, że Wam się śmiesznie grzywka podwinęła... :-( ), a najpóźniej dwa tygodnie po tym fakcie wyjmiecie ze skrzynki pocztowej swój zasłużony dokument.
Z przepisami ruchu drogowego można zapoznać się studiując The Driver's Handbook, którą można kupić w ośrodkach Service SA Customer Service Centre.
Hmmmm, pokrótce:
- jeździmy po lewej stronie jezdni,
- poza znakami graficznymi, jakie pamiętamy ze starej ojczyzny zauważymy część znaków w postaci słownych komunikatów (np. nie blokuj skrzyżowania, skręcając w lewo zachowaj ostrożność itp.),
- w większości wypadków obowiązuje ograniczenie prędkości 60km/h, w centrum - 50h/h, maksymalna prędkość wynosi 110km/h (ale na większości dróg szybkiego ruchu jest to tylko 100km/h) - bardzo skutecznie egzekwuje się tu wszystkie limity - kamer jest sporo, mandaty docierają pocztą, automatycznie naliczane są kary finansowe i punkty karne; oprócz kamer - na drogach kręci się sporo wozów patrolowych (w tym 'tajniacy' ;-),
- bezwzględnie tępi się korzystanie w czasie jazdy z telefonów komórkowych - nawet urządzenia pomagające kierowcy nie mogą wymagać żadnej obsługi manualnej przy odbieraniu, prowadzeniu i kończeniu rozmowy - znowu: punkty i kary finansowe!,
- obowiązuje konieczność zapinania pasów i przewożenia dzieci w odpowiednich fotelikach, ale nie wiem, czy ktoś z tym jeszcze dyskutuje ;-).
Po przyjeździe do Australii posiadacze polskiego prawa jazdy mogą się nim posługiwać tak długo, jak długo posiadany dokument jest ważny. Co prawda w przepisach znajduje się zapis o tym, że powinno się mieć przy sobie tłumaczenie przysięgłe dokumentu, ale nam nie zdarzyło się, aby ktokolwiek kiedykolwiek o nie poprosił (łącznie z procedurą składania dokumentów o wydanie australijskiego prawa jazdy, ale do tego jeszcze wrócę).
Sytuacja zmienia się w momencie otrzymania wizy stałego pobytu. Od tego momentu nowy rezydent ma trzy miesiące na uzyskanie australijskiego prawa jazdy. Na szczęście nie wiem, jakie są konsekwencje niedotrzymania tego terminu, mimo że sama go nie dotrzymałam...
W przepisach znajduje się też wzmianka o konieczności oddania dotychczasowego dokumentu po otrzymaniu nowego, ale praktyka pokazuje, że należy to raczej rozumieć jako 'zaniechanie używania' - ufffffffff...
Hmmmm, jest taka lista szczęśliwych krajów, które mają podpisane stosowne umowy z Australią (Polska do nich nie należała w interesującym nas czasie... - wrrrrrr!!!) - w myśl umowy Australia Południowa honoruje system przyznawania prawa jazdy oraz standardy testowania umiejętności przyszłych kierowców sygnatariuszy i jeżeli dana osoba posiada albo posiadała w ciągu ostatnich pięciu lat prawo jazdy, to teraz po prostu wymienia swój zagraniczny dokument na nowoojczyźniany bez konieczności ponownego zdawania egzaminów.
Jak już wspomniałam, Polska nie podpisała jak dotąd z rządem Australii umowy dotyczącej uznawania dokumentów prawa jazdy, więc niestety po otrzymaniu wizy stałego pobytu (mimo całego czasu, który większość przyjezdnych przejeździła do tego momentu posiadając polskie prawo jazdy mając się dobrze na drogach) należy rozpocząć starania o australijski dokument, czyli... wrócić do poziomu "L"...
Australijskie prawo jazdy możemy otrzymać po zdaniu egzaminu teoretycznego i egzaminu praktycznego.
Na szczęście, pod warunkiem, że posiadamy ważne polskie prawo jazdy, omija nas poziom P, czyli coś jakby polski 'zielony listek'. "P1" i "P2" to "provisional licence" i obowiązują ich pewne ograniczenia na drodze.
Osoby pełnoletnie posiadające ważne prawo jazdy z Polski muszą zdać najpierw egzamin teoretyczny.
Odbywa się on w ośrodku Service SA Customer Service Centre.
Wystarczy się tam zgłosić (od poniedziałku do piątku, w godz. 9:00 rano do 16:15), wypełnić formularz, przedłożyć wymagane dokumenty:
- paszport z aktualną ważną wizą australijską,
- polskie prawo jazdy + tłumaczenie (nie zawsze wymagane, ale jest na liście!),
- dokument potwierdzający adres zamieszkania np. wyciąg z banku, rachunki za media, umowa wynajmu domu itp.
i wnieść opłatę (można płacić kartą kredytową).
Test wypełnia się na komputerze, przewidziano na niego około 30 minut i składa się z dwóch części:
- pierwsza część to zasady ustępowania pierwszeństwa na drodze - osiem pytań, na które należy odpowiedzieć bezbłędnie (już jedna błędna odpowiedź dyskwalifikuje zdającego = egzamin oblany!),
- druga część to podobny jak w PL test wyboru z szeroko rozumianych przepisów ruchu drogowego (w Australii jest łatwiej, bo na każde pytanie jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź ;-) - tu można popełnić aż dziesięć błędów wśród 42 pytań, aby egzamin został zaliczony.
Do egzaminu teoretycznego można przygotowywać się np. tutaj:
- test pierwszeństwa na drodze,
- test wyboru.
Jeżeli nie uda się zdać egzaminu, możemy zdawać ponownie nawet następnego dnia, należy jednak jeszcze raz wnieść opłatę.
Jeżeli uda się zdać egzamin teoretyczny, otrzymuje się tymczasowe prawo jazdy ważne przez miesiąc, w czasie którego należy zdać egzamin praktyczny.
O egzaminie praktycznym na prawo jazdy napisałam osobny post.
Po pomyślnym zaliczeniu egzaminu praktycznego otrzymuje się zaświadczenie (a certificate of competency).
Jeżeli nie przystąpi się do lub nie zda się egzaminu praktycznego w ciągu miesiąca, wraca się do poziomu "L".
Zmorą, która spędzała mi sen z powiek, jest możliwość, że po pomyślnym zdaniu egzaminu praktycznego z wybranym instruktorem zarządzany jest ponowny egzamin (a validation assessment) z udziałem urzędnika rządowego (a government assessment officer) i dopiero po jego pomyślnym zaliczeniu zostaje wydane prawo jazdy. Marną pociechą jest chyba fakt, że ten dodatkowy egzamin jest niepłatny...
Po zdaniu egzaminu praktycznego/ egzaminów praktycznych należy się zgłosić ponownie z naręczem dokumentów do ośrodka Service SA Customer Service Centre po odbiór tymczasowego prawa jazdy (ważne jest przez miesiąc, do momentu otrzymania pocztą plastikowego dokumentu).
Należy mieć ze sobą:
- zaświadczenie o zdanym egzaminie praktycznym (a certificate of competency),
- paszport z aktualną ważną wizą australijską,
- polskie prawo jazdy wraz z jego tłumaczeniem na język angielski,
- potwierdzenie adresu zamieszkania (imię i nazwisko aplikującego plus adres - UWAGA: nie może to być imię i nazwisko współmałżonka!) np. wyciąg z banku, rachunek za media, umowa najmu mieszkania/domu,
- wypełniony formularz o wydanie dokumentu prawa jazdy,
- gotówkę lub kartę kredytową, aby wnieść opłatę.
Po przejrzeniu dokumentów i wniesieniu opłaty urzędnik wykonuje zdjęcie aplikującemu (może się zdarzyć, że nikt Wam nie powie, że Wam się śmiesznie grzywka podwinęła... :-( ), a najpóźniej dwa tygodnie po tym fakcie wyjmiecie ze skrzynki pocztowej swój zasłużony dokument.
Od Lawendowa Chatka_2010_06-2011_08 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
13 marca 2012
Schyłek lata...
... jest naprawdę piękny tego roku :-D
Gdyby nie chłodne wieczory i powrót rześkich poranków (wrrrrrrr), to w ciągu dnia można by nie zauważyć, że skończyło się kalendarzowe lato. Noooo, jeszcze po trawnikach można by poznać, bo świeże zielone odrosty zamaskowały wypalone wcześniej prześwity.
Wśród cytrusów za domem pojawia się motyl - już kiedyś o nim wspominałam - przypomina pazia królowej, ale jest większy. Na szczęście zawsze widzę tylko jednego, co ważne ze względu na gąsienice tego osobnika - bardzo żarłoczne stworzenia, które niby żerują na cytrusach, ale o dziwo równo zżerają nasze zasoby bazylii, oregano, ostatnio nawet melisa im zasmakowała..
.
Co do cytrusów, to najnowsze wieści są takie: dwie najstarsze cytryny za Chatką powoli przechodzą z zieleni w stronę żółci, lemonka ma kwiateczka, a jej dolne gałązki są obecnie na etapie formowania tj. przytrzymuje je sznurek, który wygina je ku dołowi.
Nad ogrodem przelatują kolorowe papugi (nadal się u nas nie zatrzymują), a wyżej nad nimi - stada biało-żółtych kakadu, które prawie przysłaniają niebo i robią taki hałas, że ziemia drży, kiedy dyskutują nad celem kolejnego przelotu.
U Najmilszego z Moich Mężów dobiega końca pewien etap zawodowy. Jako podwykonawca kończy kontrakt u jednego wykonawcy i zaczyna u innego, mimo że główny zleceniodawca pozostaje ten sam. Mówiąc prościej: wykonawca zmienia się na skutek wyniku ostatniego przetargu - tym razem wygrał ktoś inny, ale fachowcy będą kontynuować :-D
U mnie też nadciągają zmiany zawodowe, ale o nich napiszę dopiero w kolejnym bilansie... Na razie trwa nauka i... negocjacje ;-)
Tym razem z radością donoszę, że oto dobiegł do szczęśliwego finału istny epos heroiczny, jakim było moje zdobywanie nowoojczyźnianego prawa jazdy :-)
Mam, mam, mam!!! Dokładnie dzisiaj, w dwa lata i dziewięć miesięcy po przybyciu do nowej ojczyzny, wyjęłam ze skrzynki śliczne, nowe, plastikowe (:-)) prawo jazdy!!!
Z tej radości, a i ku pożytkowi zainteresowanych napisałam zaległy post w Notesie, jaki obiecałam, kiedy Najmilszy otrzymał swój dokument kierowcy do góry nogami.
Ostatni tydzień znowu wypełniła głównie praca, a wolne chwile - Miłemu: golf i poker, a mnie: zdobywanie prawa jazdy i książki.
Zamiast jeździć na wycieczki spacerowaliśmy nieco po plaży.
Na szczęście już wkrótce czeka nas nowa wyprawa, po której pokażemy komplet zdjęć i opowiemy o kolejnym kawałku naszego stanu - tik tak tik tak...
Gdyby nie chłodne wieczory i powrót rześkich poranków (wrrrrrrr), to w ciągu dnia można by nie zauważyć, że skończyło się kalendarzowe lato. Noooo, jeszcze po trawnikach można by poznać, bo świeże zielone odrosty zamaskowały wypalone wcześniej prześwity.
Wśród cytrusów za domem pojawia się motyl - już kiedyś o nim wspominałam - przypomina pazia królowej, ale jest większy. Na szczęście zawsze widzę tylko jednego, co ważne ze względu na gąsienice tego osobnika - bardzo żarłoczne stworzenia, które niby żerują na cytrusach, ale o dziwo równo zżerają nasze zasoby bazylii, oregano, ostatnio nawet melisa im zasmakowała..
.
Co do cytrusów, to najnowsze wieści są takie: dwie najstarsze cytryny za Chatką powoli przechodzą z zieleni w stronę żółci, lemonka ma kwiateczka, a jej dolne gałązki są obecnie na etapie formowania tj. przytrzymuje je sznurek, który wygina je ku dołowi.
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Nad ogrodem przelatują kolorowe papugi (nadal się u nas nie zatrzymują), a wyżej nad nimi - stada biało-żółtych kakadu, które prawie przysłaniają niebo i robią taki hałas, że ziemia drży, kiedy dyskutują nad celem kolejnego przelotu.
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
U Najmilszego z Moich Mężów dobiega końca pewien etap zawodowy. Jako podwykonawca kończy kontrakt u jednego wykonawcy i zaczyna u innego, mimo że główny zleceniodawca pozostaje ten sam. Mówiąc prościej: wykonawca zmienia się na skutek wyniku ostatniego przetargu - tym razem wygrał ktoś inny, ale fachowcy będą kontynuować :-D
U mnie też nadciągają zmiany zawodowe, ale o nich napiszę dopiero w kolejnym bilansie... Na razie trwa nauka i... negocjacje ;-)
Tym razem z radością donoszę, że oto dobiegł do szczęśliwego finału istny epos heroiczny, jakim było moje zdobywanie nowoojczyźnianego prawa jazdy :-)
Mam, mam, mam!!! Dokładnie dzisiaj, w dwa lata i dziewięć miesięcy po przybyciu do nowej ojczyzny, wyjęłam ze skrzynki śliczne, nowe, plastikowe (:-)) prawo jazdy!!!
Z tej radości, a i ku pożytkowi zainteresowanych napisałam zaległy post w Notesie, jaki obiecałam, kiedy Najmilszy otrzymał swój dokument kierowcy do góry nogami.
Ostatni tydzień znowu wypełniła głównie praca, a wolne chwile - Miłemu: golf i poker, a mnie: zdobywanie prawa jazdy i książki.
Zamiast jeździć na wycieczki spacerowaliśmy nieco po plaży.
Na szczęście już wkrótce czeka nas nowa wyprawa, po której pokażemy komplet zdjęć i opowiemy o kolejnym kawałku naszego stanu - tik tak tik tak...
7 marca 2012
Smutna rocznica
Dziś minął rok...
Tym bardziej cieszy biegający po Chatce kulawiec,
wygolony,
z odrastającymi połaciami nowej sierści na różnych etapach wzrostu,
z przednią łapą wciąż osłabioną przez miesięczne unieruchomienie w gipsie,
z tylnym kolanem, na którym goi się cięcie po wyjmowaniu śrub...
Szalony, radosny, żywiołowy Aganiok
biega pomiędzy nami,
jakby przepraszał za zmartwienia, kłopoty i wydatki,
ociera się o nogi,
wpycha głowę pod ręce domagając się głaskania
i mruuuuuuuuczy.
A Popiołek popatruje na młodszego wzrokiem pełnym zrozumienia
i z perspektywy swoich -nastu lat wybacza
szaleństwa,
zaczepki,
przepychanie się przy miskach,
i na wybranym fotelu,
bo wie, że z Pantusią i Pantusiem
komplet tworzą DWA koty :-D
Tym bardziej cieszy biegający po Chatce kulawiec,
wygolony,
z odrastającymi połaciami nowej sierści na różnych etapach wzrostu,
z przednią łapą wciąż osłabioną przez miesięczne unieruchomienie w gipsie,
z tylnym kolanem, na którym goi się cięcie po wyjmowaniu śrub...
Szalony, radosny, żywiołowy Aganiok
biega pomiędzy nami,
jakby przepraszał za zmartwienia, kłopoty i wydatki,
ociera się o nogi,
wpycha głowę pod ręce domagając się głaskania
i mruuuuuuuuczy.
A Popiołek popatruje na młodszego wzrokiem pełnym zrozumienia
i z perspektywy swoich -nastu lat wybacza
szaleństwa,
zaczepki,
przepychanie się przy miskach,
i na wybranym fotelu,
bo wie, że z Pantusią i Pantusiem
komplet tworzą DWA koty :-D
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
5 marca 2012
Rekonwalescent - faza druga
Minął miesiąc od wypadku i od operacji.
Aganiok jeździł na spotkania z doktorem Richardem co poniedziałek.
Zostawał w klinice na cały dzień, kiedy to odbywał się przegląd i wymiana gipsu.
Po powrocie do domu nowy gips bywał 'rozbrajany' tj. Aganiok usuwał wszystko, co dało się usunąć, czyli cały zapas gazików włożony do środka po to, aby gips jak najmniej uwierał... Najwidoczniej rekonwalescent miał własną wizję tego, kiedy gips jest najmniej uciążliwy i uparcie 'poprawiał' po lekarzu ;-)
Przez pierwszy tydzień dodatkową uciążliwością było zakraplanie podrażnionego oka.
To jednak małe piwo w porównaniu z dwutygodniową serią antybiotyku, która była codziennie rano i wieczorem pojedynkiem: kto kogo przechytrzy? pomiędzy Uczącym-się-na-błędach Pantusiem a wyrywającym-się-z-całych-sił-plująco-prychającym rekonwalescentem. Hihihi, lekarz zmniejszył dawkę do jednej porcji dziennie, potem lekarstwo się skończyło, a my jesteśmy przekonani, że Aganiok sądzi, że wygrał pojedynek z Pantusiem ;-)
Gdyby nie wygolona sierść i podskakiwanie, a w ostatnim tygodniu także utykanie, trudno byłoby się domyślić, że mamy w domu rekonwalescenta. Owszem, Aganiok sporo leżał, dużo spał, zrezygnował z forsowania płotu (odpukać!), ale dopisywał Mu apetyt i dobry humor, grzecznie pakował się do klatki i wzorowo współpracował w klinice.
Popiołek na początku syknął parę razy ewidentnie zdezorientowany gipsem i zapachem z kliniki, ale potem jak zwykle pozwalał się przytulać i cierpliwie dzielił wybrany fotel z młodszym kolegą.
Dziś wieczorem Aganiok wrócił do domu bez gipsu i bez śrub w kolanie.
Z apetytem zjadł zaległą całodzienną porcję, poleżał na zewnątrz koło stołu, starannie wymył 'odzyskaną' po gipsie przednią nogę oraz 'odśrubowaną' tylną, gdzie widnieje dosyć dramatycznie wyglądająca rana (po usuwaniu śrub... - brrrrr).
Jeszcze trzęsą Mu się obydwie zdrowiejące kończyny, ewidentnie są osłabione, a pewnie się też trochę 'odzwyczaił' od normalnego chodzenia, ale humor dopisuje :-D
Za dwa tygodnie mamy się zjawić do kontroli i mamy nadzieję, że to będzie koniec 'przygody', a wręcz: że będzie to koniec 'przygód' ze zdrowiem!
Aganiok jeździł na spotkania z doktorem Richardem co poniedziałek.
Zostawał w klinice na cały dzień, kiedy to odbywał się przegląd i wymiana gipsu.
Po powrocie do domu nowy gips bywał 'rozbrajany' tj. Aganiok usuwał wszystko, co dało się usunąć, czyli cały zapas gazików włożony do środka po to, aby gips jak najmniej uwierał... Najwidoczniej rekonwalescent miał własną wizję tego, kiedy gips jest najmniej uciążliwy i uparcie 'poprawiał' po lekarzu ;-)
Przez pierwszy tydzień dodatkową uciążliwością było zakraplanie podrażnionego oka.
To jednak małe piwo w porównaniu z dwutygodniową serią antybiotyku, która była codziennie rano i wieczorem pojedynkiem: kto kogo przechytrzy? pomiędzy Uczącym-się-na-błędach Pantusiem a wyrywającym-się-z-całych-sił-plująco-prychającym rekonwalescentem. Hihihi, lekarz zmniejszył dawkę do jednej porcji dziennie, potem lekarstwo się skończyło, a my jesteśmy przekonani, że Aganiok sądzi, że wygrał pojedynek z Pantusiem ;-)
Gdyby nie wygolona sierść i podskakiwanie, a w ostatnim tygodniu także utykanie, trudno byłoby się domyślić, że mamy w domu rekonwalescenta. Owszem, Aganiok sporo leżał, dużo spał, zrezygnował z forsowania płotu (odpukać!), ale dopisywał Mu apetyt i dobry humor, grzecznie pakował się do klatki i wzorowo współpracował w klinice.
Popiołek na początku syknął parę razy ewidentnie zdezorientowany gipsem i zapachem z kliniki, ale potem jak zwykle pozwalał się przytulać i cierpliwie dzielił wybrany fotel z młodszym kolegą.
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Dziś wieczorem Aganiok wrócił do domu bez gipsu i bez śrub w kolanie.
Z apetytem zjadł zaległą całodzienną porcję, poleżał na zewnątrz koło stołu, starannie wymył 'odzyskaną' po gipsie przednią nogę oraz 'odśrubowaną' tylną, gdzie widnieje dosyć dramatycznie wyglądająca rana (po usuwaniu śrub... - brrrrr).
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Jeszcze trzęsą Mu się obydwie zdrowiejące kończyny, ewidentnie są osłabione, a pewnie się też trochę 'odzwyczaił' od normalnego chodzenia, ale humor dopisuje :-D
Za dwa tygodnie mamy się zjawić do kontroli i mamy nadzieję, że to będzie koniec 'przygody', a wręcz: że będzie to koniec 'przygód' ze zdrowiem!
4 marca 2012
Toasty w Dodatkowym Pokoju
W pierwszą jesienną niedzielę dokonaliśmy oficjalnego otwarcia Nowego Dodatkowego Pokoju :-D Uroczystość otwarcia była kolejną z wielu spontanicznych Chatkowych inicjatyw - powstała z nastroju chwili i została właściwie podchwycona :-D
Dla porządku opiszę jednak po kolei.
- Najpierw przyjechały nowe płachty,
- Potem w końcu udało się upolować folię,
- Następnie odbyła się faza pierwsza.
- Pooootem faza druga
... i oto: mamy nowy superdach nad Dodatkowym Pokojem :-D
A zatem: czym prędzej przetestowaliśmy efekty świeżo ukończonego projektu :-D
Wznieśliśmy toasty (i dlatego na zdjęciu widać w większości puste szklanki ;-) i dopieściliśmy podniebienia.
Nowy Dodatkowy Pokój niniejszym stał się Oficjalnie Otwartym Nowym Dodatkowym Pokojem.
Dla porządku opiszę jednak po kolei.
- Najpierw przyjechały nowe płachty,
- Potem w końcu udało się upolować folię,
- Następnie odbyła się faza pierwsza.
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
- Pooootem faza druga
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
... i oto: mamy nowy superdach nad Dodatkowym Pokojem :-D
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
A zatem: czym prędzej przetestowaliśmy efekty świeżo ukończonego projektu :-D
Wznieśliśmy toasty (i dlatego na zdjęciu widać w większości puste szklanki ;-) i dopieściliśmy podniebienia.
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Nowy Dodatkowy Pokój niniejszym stał się Oficjalnie Otwartym Nowym Dodatkowym Pokojem.
2 marca 2012
... kolejna jesień...
I znowu skończyło się lato :-( Zawsze myślę o tym ze sporą dozą smutku...
Tegoroczne lato było pod względem pogody w naszym stanie 'lepsze', niż poprzednie, ale 'gorsze', niż dwa lata temu ;-)) Dobrze, już uściślam: było cieplej, niż rok temu, ale nie było to typowe południowoaustralijskie lato, które 'powinno być' serią upalnych bezdeszczowych dni.
Bywały dni chłodne, spadło sporo deszczu, dość często wiało.
Bywały też 'typowe' upalne duszne dni i burze: gdzieś tam, daleko w tle, z zaledwie paroma kroplami deszczu.
Ostatni weekend tegorocznego lata był mocnym akcentem: popisowy upał, duchota w ciągu dnia i konieczność włączenia klimatyzacji i wiatraka w nocy, żeby dało się spać.
Co nie zmienia faktu, że woda w oceanie była zimna do samego końca i za każdym razem zanurzenie się wymagało sporej porcji silnej woli (hahahaha, oczywiście, że potem już było fajowo i orzeźwiająco, ale te pierwsze kroki naprzeciw falom - brrrrr).
Cóż, minął upalny weekend, nadszedł 1 marca, czyli jesień i... w powietrzu natychmiast dało się odczuć zimny powiew.
Spadł nawet deszcz i to solidny. W nocy też odczuliśmy, że już po lecie - niby jeszcze nie wyjęłam z szafy kołdry, ale coś tak czuję, że niedługo trzeba będzie.
Najmilszy ukończył daszek nad dodatkowym pokojem - śmialiśmy się, że czekamy na deszcz, żeby się przydał. No i już się przydał ze dwa razy ;-) Różnica w stosunku do poprzedniej wersji - niesamowita! Można siedzieć na zewnątrz podczas deszczu - nic nie kapie, prawie nie zacina (wszystko zależy od siły i kierunku wiatru) - super! Do pełni szczęścia brakuje jeszcze, żeby w najbliższej okolicy wyginęły wszystkie komary ;-)
Po ukończeniu daszku Najmilszy znowu uporządkował trawniki - za domem i przed, a także krzewy. Nawet araukaria straciła kilka gałęzi ;-) Trawniki zostały podkarmione porcją nawozu, niebo dołożyło porcję deszczu i oto już widać różnicę - wypalone podczas upałów fragmenty znów się zazieleniły, przebija coraz więcej świeżych odrostów, zielone dywany są coraz gęstsze.
W ogrodniczym kąciku spektakularnych sukcesów nie udało się odnotować, ale dojrzewają chatkowe pomidory i na bieżąco podstrzygamy zioła. Na cytrusach w beczkach za Chatką wciąż dojrzewają cytryny i lemonki (w sensie: te same owoce ciągle tam wiszą - powoli rosną i na razie nie tracą zielonej barwy ;-). U sukulentów trwa jedno kwitnienie, kwitną też obydwa rozmaryny.
Po zielonym trawniku za Chatką kuśtyka Aganiok - w przyszłym tygodniu być może pozbędzie się nie tylko gipsu, ale i gwoździ z tylnego kolana?? Mamy nadzieję, że na razie utyka z powodu gipsu i zbytniego 'niesymetrycznego' obciążenia tylnej 'pooperacyjnej' nogi. Kolano jest wyraźnie spuchnięte, ale weterynarz na razie kazał się nie martwić. Hmmmm, staramy się. Czekamy, co będzie dalej.
Nieśmiałą nadzieją napawa nas fakt, że przynajmniej na razie Aganiok porzucił próby forsowania płotu... ;-)
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Tegoroczne lato było pod względem pogody w naszym stanie 'lepsze', niż poprzednie, ale 'gorsze', niż dwa lata temu ;-)) Dobrze, już uściślam: było cieplej, niż rok temu, ale nie było to typowe południowoaustralijskie lato, które 'powinno być' serią upalnych bezdeszczowych dni.
Bywały dni chłodne, spadło sporo deszczu, dość często wiało.
Bywały też 'typowe' upalne duszne dni i burze: gdzieś tam, daleko w tle, z zaledwie paroma kroplami deszczu.
Ostatni weekend tegorocznego lata był mocnym akcentem: popisowy upał, duchota w ciągu dnia i konieczność włączenia klimatyzacji i wiatraka w nocy, żeby dało się spać.
Co nie zmienia faktu, że woda w oceanie była zimna do samego końca i za każdym razem zanurzenie się wymagało sporej porcji silnej woli (hahahaha, oczywiście, że potem już było fajowo i orzeźwiająco, ale te pierwsze kroki naprzeciw falom - brrrrr).
Cóż, minął upalny weekend, nadszedł 1 marca, czyli jesień i... w powietrzu natychmiast dało się odczuć zimny powiew.
Spadł nawet deszcz i to solidny. W nocy też odczuliśmy, że już po lecie - niby jeszcze nie wyjęłam z szafy kołdry, ale coś tak czuję, że niedługo trzeba będzie.
Najmilszy ukończył daszek nad dodatkowym pokojem - śmialiśmy się, że czekamy na deszcz, żeby się przydał. No i już się przydał ze dwa razy ;-) Różnica w stosunku do poprzedniej wersji - niesamowita! Można siedzieć na zewnątrz podczas deszczu - nic nie kapie, prawie nie zacina (wszystko zależy od siły i kierunku wiatru) - super! Do pełni szczęścia brakuje jeszcze, żeby w najbliższej okolicy wyginęły wszystkie komary ;-)
Po ukończeniu daszku Najmilszy znowu uporządkował trawniki - za domem i przed, a także krzewy. Nawet araukaria straciła kilka gałęzi ;-) Trawniki zostały podkarmione porcją nawozu, niebo dołożyło porcję deszczu i oto już widać różnicę - wypalone podczas upałów fragmenty znów się zazieleniły, przebija coraz więcej świeżych odrostów, zielone dywany są coraz gęstsze.
W ogrodniczym kąciku spektakularnych sukcesów nie udało się odnotować, ale dojrzewają chatkowe pomidory i na bieżąco podstrzygamy zioła. Na cytrusach w beczkach za Chatką wciąż dojrzewają cytryny i lemonki (w sensie: te same owoce ciągle tam wiszą - powoli rosną i na razie nie tracą zielonej barwy ;-). U sukulentów trwa jedno kwitnienie, kwitną też obydwa rozmaryny.
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Od Lawendowa_Chatka_2011 |
Po zielonym trawniku za Chatką kuśtyka Aganiok - w przyszłym tygodniu być może pozbędzie się nie tylko gipsu, ale i gwoździ z tylnego kolana?? Mamy nadzieję, że na razie utyka z powodu gipsu i zbytniego 'niesymetrycznego' obciążenia tylnej 'pooperacyjnej' nogi. Kolano jest wyraźnie spuchnięte, ale weterynarz na razie kazał się nie martwić. Hmmmm, staramy się. Czekamy, co będzie dalej.
Nieśmiałą nadzieją napawa nas fakt, że przynajmniej na razie Aganiok porzucił próby forsowania płotu... ;-)
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)