Prawie równo rok temu pojechaliśmy na
Przyprawę.
- Wtedy pojechaliśmy na południe, tym razem - na zachód.
- Wtedy na trzy dni, tym razem - na cztery.
- Wtedy spaliśmy w samochodzie, tym razem - w pięknym apartamencie i okropnym hotelu ;-)
- Wtedy spacerowaliśmy po kilku molo (w tym: po drugim najdłuższym na półkuli południowej) i po pięknych plażach, tym razem - podobnie, ale przeszliśmy się najdłuższym molo na półkuli południowej :-D
Niedziela, 18 marca
Z Adelaide wyruszyliśmy zgodnie z planem o czwartej rano. Zapakowaliśmy rzeczy do Volvika i ciemnymi ulicami, z przerwą na zalanie baku, podążyliśmy za wskazaniami Pani z Pudełka. Tym razem celem wyprawy był Port Lincoln na Półwyspie Eyrego, czyli
Eyre Peninsula.
Mieliśmy przed sobą 661 km drogi - najpierw na północ do Port Augusta, a potem wzdłuż wybrzeża na południe, prawie na sam czubek półwyspu, do
Port Lincoln.
To najdłuższa, jak do tej pory, przejażdżka po naszym stanie.
Mieliśmy na nią niewiele czasu ze względu na zawodowe zobowiązania Miłego Mego, ale czas wykorzystaliśmy optymalnie - mimo kilku niespodzianek, jakie zafundowała nam pogoda, a konkretnie - cyklon, który rozbujał ocean.
Większą część drogi do Port Augusta przejechaliśmy po ciemku. Kiedy wstało słońce, mieliśmy szansę kontemplować równinny krajobraz, mijane spore pola uprawne i urokliwie rysujące się po naszej prawej stronie - pasma Gór Flindersa (
Flinders Ranges).
Wzdłuż drogi przez sporą część podróży biegły tory kolejowe, raz mijaliśmy długi pociąg towarowy, który ciągnął na północ pokaźny sznur wagonów i kontenerów, także piętrowych. Na drodze towarzyszyły nam road trains - 'pociągi na drogach', czyli ciężarówki.
Skręciliśmy w kierunku malowniczej grupy domków na jednym ze wzgórz (
Weeroona Island) i faktycznie zobaczyliśmy tam piękne widoki na zatokę Germein i miasteczko o tej samej nazwie, które czasy swej świetności ma za sobą (kiedyś był tu liczący się port handlowy), ale nadal szczyci się swym drewnianym molo. Jest ono ponoć najdłuższe nie tylko w Południowej Australii, ale i na południowej półkuli.
Weeroona Island nazwę swą zawdzięcza temu, że okresowo faktycznie staje się wyspą, kiedy ilość opadów plus pływy oceanu zalewają równinne tereny pomiędzy osadą a autostradą i faktycznie odcinają ją od stałego lądu.
W
Port Germein rzeczywiście, przeszliśmy po około 1500 metrów tam i z powrotem i przekonaliśmy się, że to naprawdę sporo jak na molo ;-))
Byliśmy w
Port Germein rano, w czasie odpływu. Woda była spokojna, przejrzysta, widzieliśmy w niej w niej sporo wodorostów, ale i ryb, na które polowały liczne ptaki wodne. Na molo już oczywiście byli wędkarze, a dwójka rybaków podjechała dość daleko wgłąb płytkiej wody ciągnąc łódkę traktorem, po czym wsiedli do łodzi i popłynęli dalej do zatoki na połowy.
Rzuciliśmy okiem na stary magazyn (kiedyś port był istotnym punktem przeładunkowym w handlu zbożem) i pozostałości latarni morskiej, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Miejscowość w połowie drogi -
Port Augusta - tam zaplanowaliśmy wizytę w
centrum informacji turystycznej, aby uzupełnić broszury na temat
celu naszej wyprawy. Już nie raz zdarzyło mi się pisać, że informacja turystyczna stoi w Australii na imponująco wysokim poziomie. Rządy stanowe dbają o bieżący druk i uaktualnianie
materiałów informacyjnych, które są dostępne bezpłatnie m.in. we wspomnianych centrach, jakie działają nieco na zasadzie biur podróży - udzielają informacji oraz pomagają w planowaniu podróży, wycieczek, atrakcji. Można tu również poprosić o wykonanie rezerwacji w wybranych miejscach, a usługi te wykonywane są bezpłatnie.
Piąte miasto Południowej Australii pod względem ilości mieszkańców leży na skrzyżowaniu dróg kolejowych, jest punktem wypadowym w góry Flindersa, a zarazem bramą do Eyre Peninsula.
Mając nieco czasu do otwarcia centrum informacyjnego przespacerowaliśmy się po targu staroci podziwiając skarby na niektórych stoiskach i... odwagę właścicieli innych ;-)) Wśród domowej produkcji ciast, przetworów, sadzonek wszelakich roślin, wyszywanek, wyrobów z drewna wypatrzyliśmy m.in. serię sześciu figurek uśmiechniętego Buddy, który to komplet dołączył do naszego domowego zbioru :-D
Kolejny raz zjechaliśmy z autostrady już na Eyre Peninsula, aby zajrzeć do
Whyalla Conservation Park - pojeździliśmy po czerwonej drodze, popatrzyliśmy na scrub, wspięliśmy się na Wild Dog Hill (wzgórze Dzikiego Psa).
Sielankę poważnie zakłócały... up...rzykrzające się muchy ;-)) Obeszliśmy zatem szlak żwawym marszem, wskoczyliśmy do Volvika i uciekliśmy do
Whyalla.
Whyalla jest dość dużym miastem (trzecim co do wielkości populacji w Australii Południowej), o charakterze zarazem przemysłowym i portowym. Znajdują się tu zakłady przetwarzające wydobywane w okolicy rudy żelaza, 'zaplecze' dla transportu kolejowego i morskiego oraz port i marina.
Mimo to miasto oferuje liczne atrakcje turystom i wiele osób spędza tu urlopy pływając, żeglując, nurkując, wędrując po buszu lub wyjeżdżając dalej w outback.
Koło tutejszego centrum informacyjnego jedynie zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle statku Whyalla, bo wycieczka po nim miała się odbyć... następnego dnia.
Przez tereny rolnicze, mijając wielkie ścierniska po zbożu oraz stada owiec jechaliśmy na południe w stronę Port Lincoln.
Ostatni przystanek na kawę Najmilszy zarządził w
Port Neill. Malutkie rolnicze miasteczko, kolejne molo w naszej kolekcji zdjęć, lokalny pub, a w nim przemiły barman, który nawet okiem nie mrugnął, kiedy poprosiliśmy go o dwie kawy latte. Dwójka tambylców niemal ryknęła śmiechem słysząc nasze zamówienie, potem trochę się z nami poprzekomarzali, ale na koniec życzyli nam dobrej podróży i podziękowali za pomoc w odkryciu nieznanych im do tej pory talentów barmana-baristy ;-))
I w końcu za którymś zakrętem ukazała się panorama Port Lincoln z charakterystycznym białym budynkiem na nabrzeżu - magazynem firmy
Viterra. To jeden ze stałych motywów tej wyprawy - podobne budynki z wielkim napisem firmowym mijaliśmy po drodze w prawie każdej z mijanych miejscowości.
Nic dziwnego - ponoć 30% całej produkcji zboża w Południowej Australii pochodzi z półwyspu Eyre.
Skręciliśmy w stronę molo i głównej ulicy wzdłuż plaży, zakupiliśmy próbkę lokalnego wina i pojechaliśmy do zarezerwowanego apartamentu.
Volvik na dole w garażu zażywał odpoczynku po długiej podróży, my odpoczywaliśmy na górze wznosząc z niewielkim wyprzedzeniem ;-) urodzinowe toasty lokalnym Shirazem.
Poniedziałek, 19 marca
Pierwsze zarysy naszej wyprawy pojawiły się w październiku ubiegłego roku, kiedy kupiłam zestaw kuponów: ofertę wiązaną na
noclegi i
możliwość popływania z... rekinami. Potwierdzając terminy uzupełniłam program wycieczki o jeszcze jedno pływanie -
z fokami.
Zapowiadały się ogromne emocje i niezapomniane przeżycia, ale wmieszał się... wiatr :-( A raczej cyklon, który rozkołysał ocean i spowodował, że w niedzielne popołudnie całkiem już niedaleko od Port Lincoln otrzymaliśmy wiadomość, że z zaplanowanego pływania nici :-(
Eeeeehhhhhhhh! Cóż było robić? Wstaliśmy w poniedziałek i pojechaliśmy do
biura rozważyć możliwe opcje.
Po całkiem sympatycznej rozmowie z Tracy, która najpierw nas wyprzepraszała (o tyle, o ile można przepraszać za pogodę), a potem zaproponowała przeniesienie pływania na inny termin, patrząc na kalendarz zaplanowanych wypłynięć i prognozę pogody postanowiliśmy w południe...
popływać z tuńczykami :-D Zawsze to coś ;-)
Hmmm, i na dodatek zapowiada nam się kolejna (i to stosunkowo niedługo) wizyta w Port Lincoln :-D
Tuńczyki okazały się nie tylko większe, niż myślałam, ale i ładne (takie mają fikuśne żółte płetwy grzbietowe). Ale że tuńczyki to nie rekiny, nie musiałam dotrzymywać zawartej z Najmilszym umowy i - z powodu jednak chłodnego dnia i wzmagającego się wiatru - nie zdecydowałam się na piankę i skok do wody.
Najmilszy pływał i robił zdjęcia pod wodą, ja cykałam z góry.
Zdjęć pewnie trochę przybędzie, bo na pokładzie łódki usłyszeliśmy, że sąsiedzi rozmawiają w staroojczyźnianym języku, więc szybko się zakolegowaliśmy. Marzena i Daniel też pływali ze swoim wodoodpornym aparatem, ale drugi pozostawili mi na chwilę pod opieką - jest zatem szansa, że oprócz zbiorów w naszej fotogalerii będziemy mogli pokazać nieco więcej fot :-D
Przy okazji: ta wyprawa umocniła nas w przekonaniu, że nadchodzi bardzo szybko czas zakupu nowego aparatu fotograficznego - wooow :-D już się nie mogę doczekać :-D
Szybko minął czas przeznaczony na pływanie z tuńczykami, skończył się zapas ryb w skrzynce, do karmienia tychże i... trzeba było wracać na brzeg. Pływanie z tuńczykami odbywa się w pewnym oddaleniu od brzegu, w ogrodzonym siatką obiekcie, gdzie przebywają tuńczyki z pobliskiej fermy tuńczyków. Obiekt został zbudowany specjalnie na potrzeby tej atrakcji turystycznej - jest płytszy i mniejszy niż typowa ferma, ale podobnie zabezpieczony instalacją elektryczną, która zniechęca foki i rekiny, które chciałyby tu zapolować na ryby.
Po powrocie na ląd zajrzeliśmy do
Hotelu Marina, której restauracja to jeden z obowiązkowych punktów na
liście turysty-smakosza na małe conieco, bo kolację już wcześniej zaplanowaliśmy w innym nie mniej sławnym miejscu ;-))
Przed kolacją przejechaliśmy przez uliczki
Port Lincoln, odwiedziliśmy punkt widokowy the Winters Hill Lookout z wieżą widokową oraz stary młyn the Old Mill Lookout.
Kiedy wyścig ze słońcem o światło do zdjęć przestał być tak ważny, skierowaliśmy się znów w stronę molo i deptaka oraz... kolacji ;-)
Wśród araukarii koło plaży stoi pomnik naturalnej wielkości klaczy wyścigowej
Makybe Diva, która jako pierwsza trzykrotnie zdobyła puchar Melbourne (tylko pięciu koniom udało się to więcej niż jeden raz i była wśród nich jedyną klaczą, postawiono na nią rekordowe ilości pieniędzy i wygrywano rekordowo wysokie stawki). Jej imię powstało ze złożenia dwóch pierwszych liter imion pracowników właściciela klaczy (Maureen, Kylie, Belinda, Diane i Vanessa)- Tony'ego Šantića, który pochodzi z Port Lincoln i zajmuje się połowem tuńczyków.
I tak oto nadeszła pora, aby udać się na wyczekaną kolację :-D Już rano w czasie śniadania przejrzeliśmy kartę i wybraliśmy dania :-D Marzena i Daniel pozwolili sobie ulec sugestii :-D
Del Giorno’s Cafe Restaurant w pełni zasługuje na swą sławę - jest to miejsce przyjazne, gdzie można wygodnie usiąść i zerkając na piękne widoki za oknem zjeść smaczny posiłek, napić się kawy lub piwa - co sprawdziliśmy zarówno rano podczas śniadania, jak i wieczorem podczas kolacji - polecamy!
A jeśli uda Wam się spotkać Craiga (Kiwi o zniewalającym uśmiechu), potraktujcie to jak wartość dodaną :-D
Nic dziwnego, że po takiej kolacji w parku przy plaży pojawili się jeźdźcy, a wśród nich także i pewien dżokej ;-)
Wtorek, 20 marca
Wtorek wstał pogodny, ale bardzo wietrzny (to dziś mieliśmy pływać z fokami...). Marzena i Daniel zdecydowali się pojechać w okolice Ceduny, gdzie inny operator także organizuje podobną atrakcję, my ze względu na planowany na środę powrót do Adelajdy zdecydowaliśmy się dziś pojechać do
Coffin Bay zobaczyć tamtejsze parki narodowe -
Coffin Bay National Park i
Kellidie Conservation Park).
Dojazd zajmuje niecałą godzinę. Niestety, im bardziej oddalaliśmy się od Port Lincoln, tym bardziej chmurzyło się niebo, a wiatr nie tracił na sile.
Będąc w Coffin Bay skręciliśmy
po ostrygi. W metalowym budynku odbywa się czyszczenie i sortowanie oraz przygotowanie do wysyłki świeżo przywiezionych z fermy ostryg.
The Oyster Shed jest jedynym miejscem w okolicy (a zakładów przetwórczych jest tu sporo), gdzie można
zobaczyć i posłuchać o hodowli i przygotowaniu ostryg, gdzie można ich spróbować świeżutkich pachnących oceanem, zakupić więcej na wynos (na tuziny - według życzenia klienta - zamknięte lub otwarte, tylko cytrynę trzeba dokupić w sklepiku przy marinie ;-), albo dowiedzieć się, jak zorganizować zakup z odbiorem w Adelajdzie :-D
Przygotowani do drogi :-D wyruszyliśmy do parku Coffin Bay. Przy wejściu należy wykupić wejściówkę (pieniądze wrzuca się do koperty, od której odrywa się kawałek wypełnionego kwitka, który z kolei przykleja się na szybie samochodu; koperta z pieniędzmi i danymi turystów zostaje w skrzynce na bramie).
Nad nami pochmurne niebo, a wokół nas przepiękne widoki. Dość daleko można wjechać 'zwykłym' samochodem, choć oczywiście znowu najwięcej zobaczą pasażerowie pojazdów z napędem na cztery koła. Hmmm, za każdym razem powtarzamy sobie, że obecnie rozpoznajemy teren przed wszystkimi wyprawami, co to jeszcze przed nami :-D
Na trasie 'dwukołowców' jest kilka punktów widokowych, więc odwiedziliśmy wszystkie z nich dojeżdżając tak daleko, jak się dało.
Templetonia Lookout
Almonta Beach - słynna z wędkarskich zdobyczy. Tym razem w oceanie widać było wielkie ławice łososi, które silny wiatr niemal zepchnął na brzeg. Gdyby nie wyjaśnienie spotkanego wędkarza, do głowy by nam nie przyszło, że widoczne w wodzie ciemne plamy to ryby! Ale faktycznie! Kiedy podnosiły się fale, można było zobaczyć na 'ścianie wody' sylwetki łososi - dużo trudniej było to uchwycić na zdjęciu, ale wytrwale próbowaliśmy ;-))
A sama plaża? Cudna! Turkus wody i biel wydm zrobiły na nas wystarczająco duże wrażenie, abyśmy mogli sobie wyobrazić, jak pięknie ten krajobraz wygląda przy bezchmurnym niebie w słoneczny dzień.
Cóż, nie można mieć wszystkiego, ale plus dzisiejszej pogody odkryliśmy nieco później ;-))
Kolejny punkt widokowy na Złotą Wyspę (the Golden Island) - znowu ławice łososi w wodzie. Tym razem jednak widzieliśmy też więcej wędkarzy.
Nie odmówiłam sobie poszerzenia mojej kolekcji zdjęć z serii:
co Cię może spotkać na wycieczce? ;-)
The Avoid Point - tu złapał nas deszcz. Zaczęło się od znośnej mżawki, ale urosło do gęstego zimnego opadu...
Z jednej strony platformy widokowej wzdłuż ławicy łososi harcował delfin (niestety, nie udało mi się złapać jego skoków na fotce), z drugiej strony wśród skał bawiła się foka (też mam na zdjęciu tylko skały...).
A tu wspomniany wcześniej plus deszczowej pogody - sprytne kangury nauczyły się, że na asfaltowej drodze podczas deszczu w koleinach zbiera się woda. Jechaliśmy zatem od jednej kangurzej rodziny do drugiej.
Mieliśmy je tuż koło samochodu - walczyły rozdarte między strachem przed człowiekiem/ samochodem a pragnieniem, a my cykaliśmy foty (ja - starając się nie piszczeć z uciechy ;-).
Przy
Yangie Bay znajduje się pierwsze od wjazdu do parku pole kempingowe i tam też kończy się droga dla 'dwukołowców'. Stąd również odchodzi kilka szlaków spacerowych, ale ze względu na pogodę (deszcz, zimno i wiatr) nie podjęliśmy wyzwania :-(
Poniżej miniprzedsmak tego, co można zobaczyć jadąc z napędem na cztery koła...
Wróciliśmy do Coffin Bay i po wyjeździe z parku zrobiliśmy przerwę na mały posiłek regeneracyjny dla kierowcy.
A potem jadąc przez nadmorski pas kolejnego parku (Kellidie Conservation Park) wróciliśmy do autostrady prowadzącej z powrotem do Port Linclon.
Tu przerwa na sesję fotograficzną roślin, które wcześniej widzieliśmy jeżdżąc na wschód, koło Keith (który ma tę roślinę w swoim herbie - ciągle szukam nazwy...).
W Port Lincoln spędziliśmy deszczowe popołudnie w Marina Hotel - każdy nad swoją gazetą ;-) - czekając na kolację, a właściwie - na powrót Marzeny i Daniela.
Nagrodą za wytrwałość były
przysmaki kuchni tajskiej, znowu z owocami morza w roli głównej. Nie na darmo Port Lincoln nazywany jest stolicą seafood w Południowej Australii ;-)
Rozpoczęte przy kolacji długie Polaków rozmowy przeciągnęły się poza posiłek. Już po zamknięciu restauracji odwiedziliśmy Marzenę i Daniela, aby obejrzeć ich zdjęcia z dzisiejszego pływania z fokami - dalej na zachód, niedaleko Ceduny udało im się namierzyć innego usługodawcę, z którym mimo niesprzyjającej pogody popłynęli i przez kilka godzin pływali z fokami.
Zdjęcia i opowieści cudne! Mamy nadzieję, że dotrze do nas link do galerii zdjęć, mamy nadzieję, że nasze przełożone na później pływanie dostarczy nam porównywalnych emocji i... mamy nadzieję, że i miejsce koło Ceduny uda nam się kiedyś odwiedzić :-D
Był jeszcze jeden powód, dla którego nie śpieszyło nam się na nocleg... Kupon z ofertą obejmował tylko dwa noclegi, trzeci został dokupiony ze względu na planowane pływanie z rekinami. Rezerwacja była robiona późno, niewiele miejsc było jeszcze dostępnych, nie wszędzie można się zatrzymać tylko na jedną noc, cena i opis bez zdjęć też zrobiły swoje i oto... wylądowaliśmy w
Hotelu Boston ;-) (
you'll love it - oł jeee ;-)
Wtopa na całego: klimaty, jakby wehikuł czasu rzucił nas sporo wstecz, opisane na stronie internetowej 'odświeżenie wnętrz' to najprawdopodobniej łazienki, które były najprzyzwoitsze w całym tym nieporozumieniu.
No cóż, zmożeni atrakcjami dnia przytuliliśmy głowy do poduszek i mimo nieprzytulnego wnętrza, hałasującego sąsiada, zapachu piwa z pubu na dole i stęchlizny na górze, stukającego okna... spaliśmy zaskakująco dobrze :-)
Środa, 21 marca
Wczesnym rankiem obudziły nas hałasy w pobliskim zakładzie produkcyjnym (przyjechały tam chyba wszystkie ciężarówki z okolicy ;-), więc wstaliśmy szybciutko, pozbieraliśmy co nasze i pojechaliśmy podreperować morale na śniadaniu w
Del Giorno's.
Po śniadaniu odwiedziliśmy ponownie centrum informacji turystycznej: zarezerwowaliśmy wycieczkę w Fresh Fish Company oraz
bilety na prom ;-)
Ostatnim punktem pobytu w Port Lincoln była wizyta w
Fresh Fish Company - przetwórni ryb i owoców morza połączona z poczęstunkiem-degustacją ich wyrobów. Wycieczka z jedną z pracownic trwała prawie godzinę. Jej finałem były oczywiście zakupy na dzisiejszy lunch ;-)
Nasza przewodniczka - Kate - pokazała nam, co obecnie mają w magazynie i co dzisiaj wyjedzie do klientów: w Port Lincoln, w innych miastach Południowej Australii oraz innych stanów, a nawet dalej - ciężarówkami-chłodniami.
Pokazała nam:
- snappery:
- kałamarnicę:
- whiting'a:
- garfish'a:
- flathead'a:
- tuńczyka:
- ostrygi (z prezentacją otwierania muszli tradycyjnym nożykiem do ostryg i przemysłowym otwieraczem nieco przypominającym wiertarkę, oraz poczęstunkiem)
Potem weszliśmy zobaczyć stanowiska, gdzie obrabia się dostarczone produkty. Zobaczyliśmy obieranie krewetek i filetowanie garfish'a. Tempo i precyzja ruchów pracowników naprawdę budziły podziw i szacunek.
Na koniec - oczekiwany poczęstunek w sklepie ;-) Między innymi wędzona w przetwórni ryba.
A potem - zakupy ;-)
W ramach części dla wegetarian cyknęłam parę fotek za sklepem: pigwy z owocami oraz opuncji z kwiatami i owocami ;-)
I tak oto nadszedł moment pożegnania Port Linclon i wyruszenia w drogę powrotną.
Jeszcze ostatni rzut oka...
... i pomknęliśmy przez rolnicze obszary Eyre Peninsula w kierunku Cowell i Lucky Bay przystając tu i ówdzie i skręcając do niektórych miejscowości (np. do Port Neill - na pożegnalną kawę w lokalnym pubie).
O czwartej miał odpłynąć prom. Z
Lucky Bay koło Cowell do
Wallaroo na York Peninsula. Myśleliśmy, że zaoszczędzimy na czasie, ale w sumie przeprawa promem okazała się raczej kolejną atrakcją turystyczną.
- Podróż zajmuje około godziny, ale trzeba być pół godziny wcześniej. Poza tym ze względu na pogodę prom się spóźnił, a i do brzegu dotarł później, niż było zaplanowane.
- Z trasy odpada jakieś trzysta parę kilometrów (opcja bez promu to ok. 650 km, a opcja z promem to ok. 330 km drogą). Fakt, oszczędza się benzynę i zamiast prowadzić samochód kierowca ma przerwę, także na posiłek i kawę (i odwiedzenie toalety ;-).
- Przeprawa jest dość droga (opłata za samochód plus za każdego pasażera; jeśli rezerwację zrobi się wcześniej przez Internet otrzymuje się 10% zniżki).
- Prom jest nowy, duży (zabiera ok. 85 samochodów, w tym także te z przyczepami), ma wygodną kafejkę z fotelami wzdłuż przeszklonych ścian i otwarty górny pokład z siedzeniami dla pasażerów. W kafejce można się napić kawy, herbaty, są napoje chłodzące i dość skromne menu - m.in. świeżo przygotowywane kanapki i hot dogi.
Ha, dzięki temu, że wracaliśmy promem, mogliśmy po raz pierwszy rzucić okiem na drugi z półwyspów, bliżej na zachód od Adelajdy -
York Peninsula ;-) Ścigając się ze słońcem przecięliśmy półwysep jadąc do
Port Wakefield, gdzie wjechaliśmy na autostradę, którą jechaliśmy w niedzielę.
Zwieńczeniem naszej wyprawy była kolacja po powrocie do Adelajdy - w naszym ulubionym zaprzyjaźnionym
Charminar.
Na stole pojawiły się daal makhni, podwójna samosa, goat do pyaza, saag paneer, placki garlic naan i ryż biryani vegetables. I jeszcze piwo Kingfisher oraz mango lassi ;-)
Jeszcze raz spełniliśmy spóźniony urodzinowy toast dla Nieobecnych oraz uczciliśmy szczęśliwy powrót z kolejnej ciekawej wyprawy.
**************************************************
Podsumowując: to była bardzo krótka, intensywna, ciekawa wycieczka.
Mimo że można by ją nazwać kompletnie chybioną (plan, z jakim tam jechaliśmy - pływanie z fokami i z rekinami - kompletnie runął i dowiedzieliśmy się o tym tuż przed dojechaniem do celu), udało się stworzyć nowy grafik i, mimo że pogoda nam raczej nie dopisała niż dopisała, całkiem sporo udało nam się zobaczyć i dowiedzieć.
Port Lincoln jest ciekawym miasteczkiem, przyjaznym turystom. Widać, że mimo dużej części przemysłowej, infrastruktura turystyczna istnieje i się rozbudowuje, władze i mieszkańcy miasteczka zdają się mieć plan, jak wykorzystać posiadane atuty na potrzeby turystyki. Przemysłowe części miasteczka nie szpecą go, ani nie tłumią jego uroku. Podoba nam się w jaki sposób jest realizowana i promowana polityka mądrego gospodarowania zasobami: organizacja połowów, ustalane limity, zasady funkcjonowania licencji i hodowli.
Miasteczko nie jest zbyt duże, w biurze informacji można dostać wszelkie informacje, a także broszury i mapę miasta i okolic.
Nie ma problemu z parkowaniem, są tu dwa hipermarkety. Jest poczta, banki i bankomaty, lokalny Council, biblioteka, księgarnie.
Wzdłuż wybrzeża biegnie pieszy szlak turystyczny. Wachlarz atrakcji jest dosyć spory: oprócz spacerów, można pływać, nurkować, żeglować, łowić ryby samemu albo na wynajętych łodziach, są parki ze zwierzętami i oferty wyjazdów safari oraz atrakcje-interakcje ze stworzeniami morskimi, są winnice, można pojeździć na segway'ach. Można jeździć na wycieczki samochodem - w bliskiej odległości znajdują się parki narodowe
Coffin Bay i
Linclon.
Oferta noclegowa w Internecie wydaje się skromna, ale jeśli poszuka się dłużej i jeżeli doda się oferty dostępne w miejscowym biurze informacji turystycznej - możliwości jest dość sporo.
Co do biura informacji turystycznej - byliśmy tam dwa razy i za każdym razem wychodziliśmy zadowoleni.
Apartament, w którym spaliśmy - fantastyczny, aż za dobry/ za duży, jak na nasze potrzeby. Pięknie położony nad kanałem w marinie, ma trzy sypialnie (łóżko podwójne, dwa łóżka pojedyncze, łóżko piętrowe - na dole podwójne + na górze pojedyncze, w salonie na dole dwie sofy), dwie łazienki (na górze z wanną z hydromasażem i kabiną prysznicową, na dole tylko kabina prysznicowa), jest też pralnia i wyposażona kuchnia ze zmywarką i mikrofalówką oraz kompletem naczyń, szkła, sztućców i potrzebnych do przygotowywania posiłków sprzętów.
W ramach kuponu czekała na nas butelka wina
(o dziwo, z Wiktorii?? zdziwiło nas, że nie z lokalnej winnicy??).
Zapowiadane w kuponie śniadania kontynentalne to po prostu zapasy w lodówce i spiżarni
(znowu: zdziwiło nas, że mieliśmy wyliczone po cztery kromki chleba tostowego w dwóch woreczkach strunowych...).
Przy apartamencie jest pojedynczy zamykany garaż.
W garażu na gości czeka komplet wędek i BBQ.
Ryby można łowić z trawnika za domem, bo wprost z domu wychodzi się na trawnik, który schodzi do obmurowanego nabrzeża. Można zatem także pływać schodząc z murku wprost do wody. W kanale ponoć pojawia się regularnie foka zwana Henrym
(nie mieliśmy okazji zobaczyć Henry'ego).
W okolicy widać sporo nowych domów, wiele z nich ewidentnie przeznaczona jest dla turystów. Jest też sporo wydzielonych, czekających na kupca działek i wciąż wydziela się nowe.
Port Lincoln nazywany jest
stolicą owoców morza w Południowej Australii i nie sposób nie zgodzić się z trafnością tego tytułu. Lokalny rynek dostarcza codziennie świeżych zapasów ryb i owoców morza. Część pochodzi z okolicznych hodowli, część dostarcza się z dalszych części półwyspu.
Towar ten trafia między innymi do restauracji i kafejek w Port Lincoln. Znakomita ich większość znajduje się przy głównej ulicy wzdłuż plaży. Większość restauracji realizuje też dostawy jedzenia pod zamówiony adres.
Ograniczona ilość czasu nie pozwoliła nam zajrzeć do
żadnej z winnic, ale degustacja wina kupionego w sklepie wypadła na plus. W okolicy uprawia się ponoć Cabernet Sauvignon, Merlot, Shiraz, Riesling i Chardonnay (Boston Bay Wines), a Delacolline Estate Winery słynie z mieszanki Sauvignon Blanc/Semillon.
W maju planujemy wrócić, aby zrealizować przełożone atrakcje - mam nadzieję, że tym razem pogoda nam dopisze :-) Szkoda, że będzie to końcówka jesieni, ale ponoć jest to nadal dobry czas na podobne zajęcia ;-)
Mimo niewypału i szybkiej zmiany planów w sumie możemy polecić
Adventure Bay Charters.