11 grudnia 2011

Wyprawa Pięciu Wspaniałych

Miły Mój jest zodiakalnym Baranem. Znawcy tematu łatwo policzą, że od ostatnich urodzin minęło już tyle czasu, że większość Baranów już o nich zapomniała. Ale nie Miły Mój! Miły Mój nie zapomniał, albowiem w prezencie na ostatnie urodziny dostał komplet kuponów na wyprawę wędkarską.

Jako nieznawca tematu uległam temu pomysłowi stanowczo zbyt późno... Kiedy zaczęłam dzwonić do usługodawców, nikt nie miał już wolnych rejsów... Na szczęście Tom się zlitował, wytłumaczył mi: co i jak, i... kupony zostały zakupione, wręczone, a termin wyprawy Najmilszy mógł zaklepać... na połowę grudnia.
Ha! Ja to umiem komuś przedłużyć urodziny, prawda? ;-)

Okazuje się, że w kwestii zaklepywania terminów na wyprawy wędkarskie trzeba brać pod uwagę nie tylko potencjalną ilość innych chętnych (i fakt, że jak się komuś spodoba, to się zapisuje na kolejny raz :-)), ale i np. sezonowość. Trzeba wiedzieć, kiedy ryby się rozmnażają, gdzie wtedy są, w jakich okresach wolno łowić jakie gatunki i ile czasu im zajmuje, by wystarczająco urosnąć. Na szczęście Tom nieco uchylił rąbka tajemnicy i... w końcu nadszedł dzisiejszy dzień.

Go Get 'Em jest jedną z firm w Adelajdzie, która organizuje czarterowe wyprawy wędkarskie. Z kilku opcji do wyboru ja wybrałam rejs dziewięciogodzinny (6 rano - 15-16 po południu). W cenie kuponów jest sprzęt wędkarski, przynęty, fachowa wiedza dwóch braci, którzy pływają i łowią od zawsze, i... złowione ryby ;-D

Czas płynął, a termin oznaczony w kalendarzu powoli się zbliżał.
Pod koniec tygodnia wstrzymaliśmy oddech, bo prognozy pogody zaczęły nagle dziwnie wyglądać... W sobotę w południe Tom stwierdził, że burza powinna się wyszaleć w nocy i że zamiast o 6:00, wyprawa wyruszy o 6:45.

Pięciu Wspaniałych wstało bladym świtem, natarło się porządnie balsamem z wysokim filtrem przeciwsłonecznym i prawie punktualnie dotarło na miejsce zbiórki (hmmm, z małym naddatkiem...). W objęciach dzierżyli przenośne lodówki, a w plecakach mieli wodę, małe conieco i więcej balsamu...
Aaaaa, miłym bonusem okazał się też... prezent urodzinowy dla Najmilszego ;-D

Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby

Pomachałam z brzegu dłuższą chwilę.
Około 7:25 prawie zniknęli za linią horyzontu, więc ruszyłam na lądową wycieczkę, ale zanim ruszyłam, to wypełniły mnie zwyczajowe uczucia ambiwalentne - ta łódka naprawdę raźno podskakiwała na falach...
Co to będzie, ojjjjj, co to będzie?

Co do wyprawy... honor prawdziwego Wilka Morskiego kazał mówić raczej obrazom, niż Wilkom...
Zapraszam zatem na fragmenty opowieści:

Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby

Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby

A potem nadeszła szesnasta, łódka dobiła do mariny, Pięciu Wspaniałych wysiadło na ląd i rozkołysanym krokiem udało się do domu lub do Lawendowej Chatki na degustację łupów ;-D

Ojjjjjj, znowu się działo! Przezornie machnęłam kolejny majonez życia (tak już teraz będzie ;-)) i... poszłam na tyły zabawiać Gości i gromić wzrokiem rozbrykaną dzieciarnię (która z owych gromów nic sobie oczywiście nie robiła - ???)

Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby

W końcu na stół wjechały Dania:
- autorskie ziemniaczki pieczone Gospodarza,
- super surówka Seby (z kapką cud-majonezu ;-),
- Chatkowe marynowane papryki (pozdrowienia dla Hobbitów!)
- ... i maślaczki (buziak w czółko dla Gospodarzy ;-)
oraz
- pieczony nadziewany snapper.

Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby

Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby
Od 2011_12_11_Wyprawa_na_ryby

Powiem tak - woooow i czapki z głów, Panowie!

10 grudnia 2011

Czekając na burzę

Trwa lato ;-)
Zbliżają się święta.
Sąsiad naprzeciwko umył okna.
Najmilszy z Mężów wykosił trawnik i równiutko przyciął brzegi. Przed domem. Trawnik za domem poczeka na wolną chwilę w przyszłym tygodniu ;-)
Będzie łatwiej, bo po wykonaniu przycinania brzegów dzisiaj nożycami (wypasiona podkaszarka okazała się jednak nie do końca wypasiona...), Najmilszy zdecydował się kupić nową podkaszarkę ;-)

Od Lawendowa_Chatka_2011

Asymilacja postępuje: prace trawnikowe zostały wykonane boso, po czym - nadal boso - Najmilszy wybrał się do sklepu, obszedł tenże boso, wrócił boso.
Szybki późny lunch i poszliśmy popodziwiać ocean i sprawdzić, czy naprawdę idzie burza.

Znów boso (udało się pozbyć trawnikowych zielonych podeszew ze stóp) pospacerowaliśmy brzegiem oceanu, w ciepłej wodzie, mocząc spodnie prawie do wysokości kroku.
Niebo przesłonięte dość gęsto chmurami, ciepła i super przejrzysta woda, w której pomykały małe rybki. I wiatr od oceanu, który niósł ze sobą ten cudowny zapach - przestrzeni, wolności, ryb...

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Burzy na razie ani widu ani słychu.
A zależy nam, aby przyszła, wyszumiała się i poszła, bo jutro wesoła łódka bladym świtem wypływa w ocean zabierając ze sobą pięciu dzielniaków na połowy.

Ojjj, będzie się działo - ale to zasługuje na zupełnie osobny post ;-)

4 grudnia 2011

Idą święta

Pierwsze choinki w galeriach handlowych pojawiły się jeszcze zanim nastał Adwent (Adwent? a co to takiego?) ;-) Kolędy zaczęły pobrzmiewać chwilę potem. Słowo 'Christmas' ujawniło się masowo, głównie na ulotkach i reklamówkach wszelkiej maści, bo wszak wiadomo, że święta to prezenty ;-)

O dziwo, w wielu domach też już pojawiły się choinki. Widać je w oknach wielu domów, w różnych dzielnicach.

Bardzo popularną tradycją jest tutaj także ubieranie domów i otoczenia domów: w roli głównej występują światełka, często różnokolorowe, często mrugające.
Po ścianach wdrapują się Mikołaje różnej tuszy i wzrostu, a oprócz zwykłych sznurów światełek pojawiają się też konstrukcje o różnych kształtach kojarzących się ze świętami: Mikołaje, sanie, renifery, anioły, choinki, gwiazdy - do wyboru, do koloru.
Niektóre z tych konstrukcji są ruchome :-0

Wracając z afrykańskiej kolacji na powitanie lata zobaczyliśmy taki oto obrazek, jaki staraliśmy się uchwycić na zdjęciach (i nie byliśmy jedynymi, którzy przystanęli, fotografowali, komentowali...).
Światełka mrugały, renifery brykały, Mikołaj machał ręką, helikopter na dachu miał 'ruchome' śmigło. Całości efektu dopełniała grająca cały czas świąteczna muzyka (o dziwo, na wysokości kolejnego domu muzyki już nie było słychać :-0).
Nie mogłam się z Wami nie podzielić tą radością ;-)

Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5
Od Zdjęcia_Bloggera_5

Parę domów dalej dzieło - jak rozumiemy - dopiero powstaje ;-)
Zobaczyliśmy ten dom jako drugi w kolejności i... wyraźnie nas rozczarował - wydał nam się taki... smutny i mało świąteczny :-D

Od Zdjęcia_Bloggera_5

**********

Przypomniało nam to wizytę w Lobethal dwa lata temu.
To miasteczko niedaleko Adelaide, które słynie ze świątecznych dekoracji ze światełek na domach i wokół domów. Ubrane są tam chyba wszystkie budynki, w ogrodach zamontowanych jest wiele świecących konstrukcji o świątecznych motywach. Wytyczono specjalną trasę, aby goście mogli objechać i zobaczyć wszystkie dekoracje.
Jechaliśmy z nastawieniem na wielkie WOOOW, a było: hmmmm, zwyczajnie. Dużo światełek, niektóre ciekawe, ale w sumie - poziom różny, sporo kiczu w stosunku do naprawdę ciekawych i starannie wykonanych kompozycji, i domieszka... jazdy na opinii?

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

Jako że oglądanie dekoracji połączone jest z jarmarkiem trwającym długo w noc, z wyjazdu najlepiej zapamiętaliśmy... lody (zwłaszcza ktoś, kto wymyślił, że weźmie te czarne - z nadzieją na smak jagodowy - które okazały się być o smaku... lukrecjowym... I to barwiącym lukrecjowym... ;-))

Od Zdjęcia Bloggera2

Afrykańskie kulinaria raz jeszcze

Jakiś czas temu pisałam o naszym afrykańskim debiucie kulinarnym, przy okazji wizyty w Babanusa Restaurant, gdzie spróbować można kuchni sudańskiej.

**************************************************

Drugim punktem na naszej afrykańskiej liście była wizyta w the Abissynian Restaurant (Restauracja Abisyńska). Oryginalna nazwa, prawda? Ale nie o nazwę tu chodzi, a o jedzenie ;-) Abisyńskie czyli etiopskie (w opisach używa się zamiennie obu przymiotników) ;-))

Trafiliśmy tam akurat tuż po zmianie właścicieli. Nowy personel jeszcze się uczył, młodzi, ale bardzo sympatyczni i gościnni kelnerzy przeszukali dla nas bar i piwnicę w poszukiwaniu win z karty ;-), potem wytłumaczyli co i jak wybrać i skomponować z menu, a później... obdarowywali nas raz po raz uśmiechami, kiedy czekaliśmy i czekaliśmy i czekaliśmy na jedzenie ;-))

Od Kulinaria

Siedzieliśmy i oglądaliśmy wnętrze. Panuje w nim ciekawa atmosfera - kolorowe neony, stary model telewizora w barze, przyćmione światło, sympatyczny jazzik w tle... Przy sąsiednim stoliku zasiadło dosyć egzotyczne towarzystwo, więc i na nich ukradkiem pozerkiwaliśmy. Warto było, bo z dużą wprawą manewrowali kawałkami plackopodobnego pieczywa sięgając po kolejne porcje jedzenia podane na dużym wspólnym półmisku. Biesiadowali radośnie, ciesząc się posiłkiem i własnym towarzystwem - bardzo sympatyczny obrazek, tym bardziej, że nie zagłuszali otoczenia ;-))

Od Kulinaria

Wreszcie i my się doczekaliśmy.


Wybraliśmy zestawy (mięsny i wegetariański) pozwalające spróbować kilku różnych dań. Smakowało nam - jedzenie jest proste, swojskie, aromatyczne, o wyrazistych smakach: ostre jest ostre, słodkie - słodkie, a na języku i tak zostaje aromatyczna woń i smak przypraw.
Dania to duszone gulaszopodobne: fasola, kapusta, marchewka, ziemniaki, soczewica oraz mięso - jagnięcina, wołowina, ryby. Najpopularniejszą przyprawą jest ostra harrisa.

Od Kulinaria
Od Kulinaria

Tradycyjne pieczywo - injera - to placki pieczone na blasze. Robi się je z mąki wymieszanej z wodą, którą zostawia się na kilka dni, aby sfermentowała. Placki mają później kwaskowaty smak, są miękkie w dotyku, sprężyste i pulchne (mają dziurki jak crumpets). Służą nie tylko jako podkładka pod danie, ale i jako 'sztućce' - jedzenie je się odrywając po kawałku placka, nabiera się po trochę i do ust.

Od Kulinaria

Hmmmmm, niepozornie wyglądające porcje okazały się zupełnie wystarczające (za sprawą zapewne:
a) europejskiego tempa jedzenia - za szybko, stanowczo za szybko ;-),
b) zjedzenia pewnie zbyt dużej ilości chleba w stosunku do właściwych potraw - tu wyszedł zapewne niedostatek doświadczenia w operowaniu injerą zamiast sztućcami ;-)).

Można płacić kartą, w restauracji jest dostępny alkohol. Zarówno mięsożercy, jak i wegetarianie znajdą tu coś dla siebie.

**************************************************

Początek lata uczciliśmy kolacją w Addis Ababa Cafe. To kulinarna przystań dla wegetarian (sąsiaduje z restauracyjką i sklepem dla bezglutenowców oraz z Vegetarian Delight serwującą dania chińskie).

Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria

Tym razem znowu kuchnia abisyńska=etiopska.
Znów wybraliśmy zestawy (cztery potrawy - wersja wegetariańska i mięsna).
Tym razem i my dostaliśmy jedzenie serwowane na plackach injera, a jedyne sztućce, jakie pojawiły się na stole to były... łyżeczki przy kawie i herbacie.

Od Kulinaria
Od Kulinaria

Menu jest nieco krótsze niż w poprzednio odwiedzonych miejscach.
Nie ma deserów.
Nie ma alkoholu (ale korkowe jest bardzo niskie, jeśli ktoś chce przynieść własny alkohol - nie ma problemu).
Najpopularniejsze są zestawy 'platter', czyli półmisek, czyli cztery dania główne do spróbowania, serwowane na plackochlebie - injera.
Znowu dłuuuuugo czekaliśmy (musi to być zatem część kultury jedzenia tych grup etnicznych ;-), a napoje mogliśmy dostać dopiero PO posiłku ;-)
Herbata z kardamonem ukoiła żołądek podrażniony kwaśnym plackochlebem, a mocna mała czarna wstrząsnęła Najmilszym mym do głębi (na pytanie o mleko kelnerka z prostotą oświadczyła, że nie ma, w domyśle zapewne: bo po co miałoby być, skoro kawy się tak NIE pije ;-)

Od Kulinaria
Od Kulinaria

Jedzenie dobre, ale nie jest to nasza ulubiona kuchnia i jedzenie, do którego chcielibyśmy często wracać.
Smaczne, pożywne, zawiesiste, na granicy rozgotowania, ale smacznego rozgotowania ;-)
Injera wydała nam się bardziej kwaśna niż ostatnio... Jednogłośnie oddaliśmy puchar afrykańskiego lidera cienkim plackom z Babanusa ;-)
Znów Najmilszy z trudem skończył, a ja ze wstydem poddałam się przy przedostatnim kęsie.

Rada? Nie pozwólcie, aby injera zbyt długo nasiąkała sosem z leżącego na niej jedzenia - robi się rozmiękła, kluchowata, traci sprężystość i rozpada się w palcach.
W sumie warto przyjrzeć się stałym bywalcom i pójść za ich przykładem: na sąsiednich stolikach królowały potrawy w miseczkach i injera (pocięta w pasy, zwinięta w rulony, trochę jak naleśniki) obok talerzy, w koszyczkach ;-))


1 grudnia 2011

Oł jeeeeeee!

Najmilszy z Moich Mężów wrócił do domu = czas na nowy Obrazek.

Pub pełen Australijczyków - sporo mięśni (niektóre piwne), sporo wąsów, bród i tatuaży. Grono w przeważającej części męskie. Wielu gości, bo na monitorze wyświetlana jest walka bokserska.
W Perth walczą Danny "The Green Machine" Green i Krzysztof "El Diablo" Włodarczyk.

W tłumie wyraźnie ktoś się wyróżnia: to grupka sześciu Polaków, którzy kibicują... inaczej niż cała reszta.
Wyobraźcie sobie: kibicują żywiołowo, po męsku, z dosadnymi okrzykami (ekhm, ekhm, 'do boju' w tłumaczeniu na język akceptowalny przed godz. 22:00 ;-) w chwilach, kiedy zawodnik większości zebranych dostaje baty. Oł jeeeeeee!

Hmmmm, 30 listopada 2011 El Diablo obronił ponownie tytuł mistrzowski WBC.
Według komentatorów Włodarczyk przegrywał punktowo, jednak w 11 rundzie znokautował zmęczonego australijskiego pięściarza Danny'ego Greena. Green stanął na wysokości zadania gratulując przeciwnikowi 46 zwycięstwa w stoczonych 49 walkach.



Tu parę słów o konferencji prasowej po walce.