14 kwietnia 2010

Jesiennienie, czyli miesiąc dziesiąty

Jeżeli poprzednio pisałam, że wcześniej czas mijał błyskawicznie, to dziesiąty przeleciał nie wiedzieć kiedy.
Świętowaliśmy urodziny Pana Lawendowej Chatki, a potem naszą pierwszą nowoojczyźnianą Wielkanoc.
Końcówkę dziesiątego miesiąca wyznaczył debiut grzybobraniowy i... czarna sobota oraz jej echa, kiedy to wyczerpaliśmy miesięczny przydział przesyłu danych w Internecie.

Nowoojczyźniana Wielkanoc zmieniła nasze dotychczasowe rankingi - teraz uznajemy wyższość tych świąt nad świętami Bożego Narodzenia ;-))
Pogoda dużo bardziej przypomina staroojczyźnianą, nadal jest ciepło i słonecznie, ale już odpoczywa się po letnich upałach. Brak polskiej wiosny z jej symboliką, ale z kolei tutaj roślinność odżywa, kiedy temperatura spada do średniej jesiennej, więc jest jakaś namiastka budzenia się przyrody ;-))

Kiepsko rozegraliśmy sprawę logistycznie, bo tutaj i Wielki Piątek i Poniedziałek Wielkanocny są dniami wolnymi od pracy, dla wszystkich, czyli z wyprawy do sklepu - nici...

Przebojem jednak stał się pomysł, aby 'o polskiej porze' wraz z Rodzicami zjeść wielkanocne śniadanie - za pośrednictwem Skype. Były zatem życzenia, i dzielenie się jajkiem, chociaż my potem zamiast 'śniadania' byliśmy w stanie zjeść po jednym jajku i popić kawą...
Rozmowa toczyła się jednak tak, jak za dawnych czasów przy wspólnym świątecznym stole.

Od Wielkanoc_2010

My zaczęliśmy świętować wcześniej niż Rodzice i mieliśmy okazję zaznać polskiej gościnności przy staropolskim stole, gdzie oczy Miłego śmiały się do ryb, a moje do mazurka - staropolskiego, na waflu, według przepisu ze starej książki o rozsypanych kartkach...
Że nie wspomnę o sałatkach - mmmm...

Od Wielkanoc_2010

W sobotę w polskim kościele w dużym tłumie wiernych poświęciliśmy koszyki ze świąteczną zawartością. Jajka ozdobiliśmy skrobanymi wzorkami, choć było ich mniej niż w starej ojczyźnie. Nie było domowego chleba, ani paschy, ale odbijemy to sobie w przyszłym roku, inaczej organizując czas i zakupy ;-)

Nietypowo natomiast dla dotychczasowej tradycji - poszliśmy na spacer, nad ocean, bo pogoda nie pozwalała przegapić takiej okazji. Na plaży spotkaliśmy Tych-Co-To-Nam-Pomysł-Zaszczepili-I-Wyjechali-Ciut-Wcześniej.
Eh, nie można było odpuścić kolejnej okazji do wspólnego poświętowania ;-)

Najmilszy miał kolejną przerwę wakacyjną w szkole, ale potem chodził do dwóch szkół: tam, gdzie poprzednio, na angielski i do National Wine Centre of Australia na sześciotygodniowy kurs Understanding Wine - Introduction (Zrozumieć wino - wprowadzenie).

W miarę, jak spada temperatura w ciągu dnia i wzrasta ilość opadów, Najmilszy więcej czasu poświęca trawnikom. Trawa wyraźnie odetchnęła po letnich upałach i pozieleniała.
Zioła obsiadły nam robale (na czele z mszycami) i niestety ponieśliśmy spore straty. Trzeba było zastosować chemię, ale rezultaty na razie marne...
Awokado pogryzło słońce, mimo że jesienne i mimo że przestawiłam doniczki tam, gdzie niby jest więcej cienia...
Trzykrotki rosną, ale wciąż trzeba więcej sadzonek, a korzenie nie śpieszą się dostatecznie według mojej opiniii...

Ojjjj, chyba w tym sezonie już nie zdążymy odrobić start i zasłużyć na miano południowoaustralijskiego ogrodnika...

Brak komentarzy :