15 marca 2011

Przyprawa do Bieguna Południowego...

... , czyli jak zdobywaliśmy Limestone Coast.
Chętnych zapraszam na wirtualną wersję Przyprawy.

Pomysł wyprawy narodził się podczas styczniowego wyjazdu z Hobbitami do Melbourne, a konkretnie - podczas powrotu, kiedy to już zjechaliśmy z The Great Ocean Road.

Na mapie, na zachód od pokonywanej przez nas trasy, kusiło wybrzeże, przybrzeżne jeziora, stare porty (część trasy ma nawet taką nazwę (Southern Ports Highway), parki krajobrazowe i rezerwaty.
Do tej pory trzykrotnie przejechaliśmy wschodnim skrajem tej krainy geograficznej - widzieliśmy jak dotąd magiczne Błękitne Jezioro koło Mount Gambier, jaskinie w Naracoorte (z których udało nam się zobaczyć tylko jedną - jaskinię Mokrą, czyli Wet Cave, bo zbyt późno dotarliśmy do parku), pas winnic pomiędzy Penola a Keith (Coonawarra, zwana też 'the other red centre', czyli innym zagłębiem czerwonych win).

Po powrocie do domu zerknęłam w kalendarz, wypatrzyłam długi weekend w połowie marca i przedstawiłam projekt Najmilszemu.
Najmilszy nie tylko podchwycił pomysł, ale zaproponował romantyczny dodatek w postaci założenia, że będziemy spali w samochodzie. Oczywiście, że na planowanej trasie są pola kempingowe z domkami do wynajęcia, oczywiście, że można zrobić rezerwację, nawet wcześniej i w większości miejsc przez Internet - chodziło raczej o przygodę, o możliwość sprawdzenia, jak to będzie ;-))

Przed wyjazdem powstał plan: wyjeżdżamy w sobotę rano w kierunku na Goolwa, po to, aby objechać jezioro Alexandrina (Lake Alexandrina), a stamtąd na południe, z założeniem, aby jechać jak najbliżej linii brzegowej. Reszta miała 'wyjść w praniu' - jak daleko na południe uda nam się zajechać, gdzie wypadną noclegi i w którym miejscu zawrócimy.

Spakowaliśmy pościel (tak, tak, w wersji z kołdrą nie-wełnianą ;-), turystyczne krzesła oraz zapas warzyw i owoców (w tym karton pomarańczy i... ręczną wyciskarkę do cytrusów), dwa pojemniki z wodą i komplet map.
Czego nie spakowaliśmy? Hmmm, ładowarki do aparatu (a tylko dwie naładowane baterie) i pustej karty pamięci (hmmmm, karta pojechała w wersji wyjątkowo niepustej, odmówiła współpracy w pięknych okolicznościach przyrody, na szczęście udało się w miarę szybko kupić następną...). Baterie wytrzymały, ale w wersji, której nie polecam, czyli w wersji oszczędnej, t.j ograniczania ilości robionych zdjęć :-(
Wyszło z nas chyba tygodniowe zmęczenie - pakowanie przełożyliśmy na rano i mimo nawyków, które już udało się wypracować, parę rzeczy umknęło... Hmmm, przyznaję bez bicia - te rzeczy umknęły raczej mnie...

DZIEŃ PIERWSZY - 12 MARCA - SOBOTA

Z domu wyjechaliśmy niebladym nieświtem, czyli o jedenastej. Pogoda była taka sobie, niebo mocno pochmurne, niby ciepło, ale bez przesady.

W Goolwa zatrzymaliśmy się wśród wielu samochodów amatorów plażowania i kąpieli. Na plaży sporo ludzi, w wodzie też wielu pływaków, nad całością przelatywał helikopter, a my ruszyliśmy pod górę na punkt widokowy, aby zobaczyć ujście rzeki Murray do oceanu. Niestety, aby podjechać do ujścia, trzeba mieć samochód z napędem na cztery koła... Drugie niestety - z punktu widokowego pooglądaliśmy ocean, wydmy, ale ujścia Murray nie było stamtąd widać...

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Podjęliśmy decyzję, że tym razem nie pojedziemy mostem na wyspę Hindmarsha (Hindmarsh Island), tylko od razu wokół jeziora Alexandrina (Lake Alexandrina), starając się jechać jak najbliżej brzegu. Kolejny przystanek zrobiliśmy w Clayton Bay.

Zobaczyliśmy Hindmarsh Island z innej perspektywy. Wyspa Hindmarsha jest największą, którą omywa równocześnie słodka (od północy - rzeka Murray) i słona (od południa - oceaniczna) woda, a zbudowany tam most był przedmiotem długiej dyskusji i wielu kontrowersji, które trwają do dziś. Do tej historii wrócę jednak w innym, przyszłym poście, kiedy tu wrócimy i przejedziemy mostem na wyspę ;-))

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Miejsce bardzo malownicze, pokazuje też, że prawdą jest stwierdzenie, że jezioro jest siedliskiem wielu gatunków ptaków.

Jezioro Alexandrina wywoływało w ostatnich latach wiele sporów - według uważnych obserwatorów jest poważnie zagrożone, bo farmerzy z gospodarstw leżących wzdłuż rzeki Murray zabierają z niej tyle wody, że zbyt mało dopływa do jeziora. Poziom wody się obniża, a co gorsze - coraz więcej wody z oceanu wpływa na teren akwenu burząc równowagę ekologiczną. W zeszłym roku, przy sporych protestach ze strony rolników, zostały wprowadzone limity na pobieranie wody z Murray, co powinno poprawić sytuację.

My jadąc wzdłuż brzegów widzieliśmy, mimo przecież mokrej wiosny i niezbyt upalnego lata, spore połacie wysuszonej ziemi, albo pasy porośnięte niskopienną i płożącą się roślinnością. Znaki informujące, że jedziemy wzdłuż jeziora znajdowały się dosyć daleko od tafli wody. Z drugiej strony, widać też było spore obszary terenów podmokłych i znaki informujące, że dana droga bywa okresowo nieprzejezdna. Mamy zatem nadzieję, że straty w ekosystemie nie były nieodwracalne i że ten malowniczy obszar powróci stopniowo do pełni świetności, uroku i liczby ptasich mieszkańców.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jechaliśmy dalej zaśmiewając się z nazwy kolejnej miejscowości: Wellington, czyli gumiak ;-)) Tam czekała nas miła niespodzianka, czyli przeprawa promem ;-) Echchchch, łezka się w oku zakręciła na wspomnienie promów w drodze do Otfinowa, kierowanych korbą i siłą flisaków odpychających tyczkami prom, aby wrócił na dobry szlak między brzegami.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Za promem wjechaliśmy na autostradę, ale skręciliśmy z niej w stronę Narrung, aby zobaczyć jeszcze trochę jeziora. W Narrung czekała nas kolejna przeprawa promem - w miejscu, gdzie Alexandrina spotyka się z jeziorem Alberta (Lake Albert). Jechaliśmy malowniczym półwyspem kierując się na Meningie, a w połowie drogi zrobiliśmy sobie popas z widokiem na wodne ptactwo, aby zjeść baaardzo spóźniony lunch.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

W Meningie znów się na chwilę zatrzymaliśmy w uroczym miejscu (o niezbyt uroczym zapachu), aby uwiecznić jeszcze jedną grupę pelikanów. Aha: prawdą jest, że w jeziorze Alexandrina żyją europejskie karpie. Właśnie tu je zobaczyliśmy - w zamulonej wodzie niedaleko brzegu, podpływały na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza i mogliśmy widzieć ich pyszczki ułożone w "o" i zaobserwować ich imponujące rozmiary :-0

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

W Meningie zamknęliśmy pierwszy etap Przyprawy, czyli Jezioro Alexandrina.

Ruszyliśmy dalej na południe, wzdłuż brzegu przybrzeżnych jezior, za którymi ciągnie się pas parku narodowego Coorong położonego na wąskim i długim półwyspie o radosnej nazwie Younghusband Pennisula (aż się prosi o skojarzenie z młodym mężem, ale nazwa pochodzi od nazwiska ;-)

Jadąc drogą wzdłuż jezior, nie można jednak zobaczyć oceanu - półwysep wypiętrza się dosyć wysoko, więc na horyzoncie widać pasma wzgórz.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Przy trasie, jak zwykle, przygotowano punkty widokowe np. Policeman Point (punkt policjanta ;-), gdzie kręta ścieżka przez zarośnięte i pełne pajęczyn wydmy prowadzi do budki, skąd można obserwować pelikany w czasie okresów lęgowych. Wtedy też wielu ornitologów podpływa łódkami w okolice gniazd, ale przepisy, jak zwykle tutaj, regulują, na jaką odległość wolno się zbliżyć do gniazd, by obserwować je bez szkody dla ptaków.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Ten etap podróży można określić jako liliowy - przybrzeżna roślinność otaczająca jeziora o gładkiej powierzchni, w których przeglądało się zachmurzone niebo, nadawała obrazom liliową poświatę.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Przekonaliśmy się też, jaką frajdą musi być zwiedzanie Australii samochodem z napędem na cztery koła - przy Salt Creek wystawiliśmy na trudną próbę (na szczęście bez konsekwencji) siły Volvika wjeżdżając na trasę parku, która prowadzi podróżników pomiędzy wydmami - można przyjrzeć się tutejszej roślinności, albo policzyć króliki przemykające tu i tam. A co najważniejsze - lepiej stąd widać jeziora, niż z autostrady.
Kolejny, dłuższy szlak z żalem, ale i wiedzeni przezornością zostawiliśmy sobie jednak na zaś. Z jednej strony szkoda, bo pobudziliśmy apetyty, z drugiej - miła perspektywa powrotu w ciekawe miejsce, gdzie będzie można zobaczyć więcej ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Kingston S.E.- zamykał poprzedni etap i otwierał nowy. Niektóre mapy Limestone Coast zaczynają się na północy od Kingston. Tutaj też mieszka Larry, the Big Lobster, ponieważ porty południowe specjalizują się w połowach między innymi czerwonego homara.

Tu pospacerowaliśmy po molo, obejrzeliśmy (z daleka) latarnię morską, po czym w parku bardzo podobnym jak w Victor Harbor - szeroki pas zieleni z rzędem potężnych araukarii ciągnący się wzdłuż wydm i oceanu - zjedliśmy kolację przy zachodzie słońca.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Po kolacji i po zachodzie słońca ruszyliśmy w stronę Cape Jaffa, by tam poszukać przytulnego odosobnionego zakątka na nocleg. Wbrew naszym wyobrażeniom, że będzie to dzikie i puste miejsce, gdzie pooglądamy rozgwieżdżone niebo, dojechaliśmy w miejsce pełne jasno świecących lamp. Metodą prób i błędów udało się jednak ominąć zaskakująco liczne domy i zjechać w boczną drogę, gdzie zatrzymaliśmy się między drzewami przy dróżce wzdłuż pastwiska.

Hmmm, najpierw walczyliśmy próbując wyprosić z Volvika wszystkie niechciane owady, które zaintrygowało nasze światełko pod sufitem zapalone podczas 'meblowania sypialni', potem staraliśmy się zasnąć odwracając myśli od tego, że fajnie byłoby mieć materac, bo podłoga jest twarda, że jest gorąco i fajnie byłoby otworzyć okno, ale lepiej nie, bo znów przylecą owady...
Jeśli zapytacie, co nam się śniło, rozczaruję Was odpowiedzią, że nic wartego powtórzenia ;-)

DZIEŃ DRUGI - 13 MARCA - NIEDZIELA

Następnego dnia pojechaliśmy poszukać toalety z umywalnią, a następnie obadać, co to były za światła we wczorajszych ciemnościach nocy.
Weszliśmy na kolejne molo, tym razem o bardziej przemysłowym, rybackim niż spacerowym charakterze. Uratowaliśmy rybkę, która wrzucona do wody popłynęła zapominając o naszych trzech życzeniach, zobaczyliśmy płaszczkę i tutejsze jaskółki.
Kiedy schodziliśmy, już minęła nas grupa zapalonych wędkarzy idąca na poranne połowy.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jasno oświetlone w nocy miejsce, pełne lamp, okazało się powstającą właśnie nową miejscowością wypoczynkową - Cape Jaffa. Zastaliśmy tam nie tylko urokliwą, nowoczesną marinę przy olbrzymim parkingu, ale też szereg wytyczonych działek (w większości już sprzedanych) oraz już budowane domy, które oglądaliśmy jeżdżąc gotowymi już drogami.
Hmmm, czy wskazaliśmy palcem, która działka, gdyby spadł z nieba deszcz pieniędzy? Jasne, że tak ;-))

Wróciliśmy do autostrady i pojechaliśmy do Robe. Bardzo malownicze miejsce, piękne widoki - bardzo mi się podobało... dopóki nie zobaczyłam Beachport ;-))

Mijając po drodze nowoczesną latarnię morską podjechaliśmy zobaczyć Obelisk (dużo starszy od istniejącej latarni, spełniał kiedyś jej funkcję pomagając żeglarzom rozpoznać, gdzie są, widać go z odległości 20km - kiedyś na skutek działania fal runie do oceanu), ruiny starego więzienia, a potem piękną nadoceaniczną trasą widokową, gdzie zobaczyliśmy np. West Beach (jak w Adelajdzie ;-), tyle że na tej plaży nie wolno się kąpać).
Spojrzeliśmy tęsknym wzrokiem w kierunku Little Dip Conservation Park, ale po raz kolejny okazało się, że mamy napęd na zbyt małą ilość kół - przejażdżkę między wydmami i oglądanie ptaków zostawiliśmy więc na kolejny raz.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Przejechaliśmy szlakiem nadoceanicznym pomiędzy punktami widokowymi i pochodziliśmy trochę po ścieżkach wychodzących z poszczególnych punktów - było warto, widoki zapierały dech w piersiach. Dodatkowym plusem było to, że w większości tych miejsc byliśmy tylko my ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jedna ze ścieżek zaprowadziła nas do molo. Ludzie całymi rodzinami siedzieli sobie i moczyli bardziej i mniej zaawansowane sprzęty, zdarzali się też rybacy ze szpulką żyłki, na końcu której przywiązywali przynętę.

Od Limestone_Coast_2011

Tu niestety odmówiła współpracy karta, a usuwanie części dawnych przed-Przyprawowych zdjęć nadwyrężyło baterię. Porzuciliśmy zatem piękne okoliczności przyrody i pojechaliśmy do miasteczka, gdzie najpierw kupiliśmy baterię, a potem kawę z mlekiem sojowym ;-)) O mleko sojowe musiałam oczywiście zapytać ja (czuliśmy niepowagę sytuacji pytając o mleko sojowe w środku obszarów rolniczych pełnych dorodnych krów...), ale prośba nie wywołała ani cienia uśmieszku, a mleko sojowe było na liście dostępnych produktów. Pani z niewzruszoną miną przyjęła, a po paru minutach wręczyła nam nasze zamówienie. Mnie smakowało, Najmilszy żartował, wypiliśmy obydwoje dość szybko i do dna.
Weszłam jeszcze do ośrodka informacji dla turystów (Visitors Centre), skąd wyszłam z naręczem bezpłatnych przewodników - część do użycia podczas tej Przyprawy, część - na zaś ;-))

Ruszyliśmy dalej, by po jakimś czasie skręcić ponownie z autostrady, w kierunku kolejnej ciekawostki - Woakwine Cut - tym razem był to wąwóz-kanał przekopany przez wzgórza po to, aby odprowadzić nadmiar wody z bagnistych terenów. Tę gigantyczną pracę wykonało dwóch mężczyzn w ciągu trzech lat :-0 Przekop ma 1 km długości, 28-34 metrów głębokości w najgłębszych miejscach i wymagał usunięcia 276 000 metrów kwadratowych kamieni, ziemi itp.
300 metrów dalej znajdował się punkt widokowy na wspaniałe pola uprawne uzyskane dzięki temu przedsięwzięciu, ale tego punktu nie znaleźliśmy ;-)) i obejrzeliśmy, co trzeba z drogi ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Między Robe a Beachport między oceanem a autostradą leżą kolejne trzy jeziora - tym razem bardziej okrągłe niż podłużne. Ta część wybrzeża stanowi godną kontynuację The Great Ocean Road - klify, przybrzeżne wyspy, które stanowiły kiedyś część lądu i przepiękne plaże!

W Beachport znów ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża podziwiając klify i plaże oraz słone jezioro Pool of Siloam (siedem razy bardziej słone niż woda w oceanie, leczy ponoć dolegliwości cierpiących na artretyzm i reumatyzm - poziom zasolenia ułatwia pływanie ;-)) szlakiem Bowman Scenic Drive.

Od Limestone_Coast_2011

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Po drodze wstąpiliśmy na Post Office Rock (skałę pocztową?) - zobaczcie. Trudno byłoby zdecydować, co podobało nam się bardziej - malownicza skała-wyspa o poszarpanej i fantazyjnie ukształtowanej linii brzegowej i rozbijające się wokół niej fale, czy piękne plaże z piaskiem w kolorze miodu. Na jednej z tych plaż dzieciaki na deskach surfingowych ześlizgiwały się z wysokiej piaskowej ściany wprost do oceanu.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Nasyceni pięknymi widokami pojechaliśmy na molo (Beachport Jetty) - drugie pod względem długości w Australii Południowej (i na południowej półkuli), ciągnie się na 772 metry wgłąb oceanu (najdłuższe molo znajduje się w Port Germein - 1532 m, kiedyś - 1680 m, skrócone z powodu zniszczeń w czasie sztormów. Dla porównania: najdłuższe w Europie molo w Sopocie ma 511,5 metra długości).

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Lunch zjedliśmy w samochodzie patrząc na molo i szmaragdowo-turkusowy ocean. Po obu stronach molo znajdują się strzeżone plaże, ale gdzie im tam do uroku tych niestrzeżonych, które widzieliśmy chwilę temu... ;-) Po posiłku ruszyliśmy dalej, do Southend, uważając na wombaty ;-)

Od Limestone_Coast_2011

Kiedy przy drodze pojawiła się tabliczka zapraszająca do kolejnego parku narodowego ze szlakami dla pieszych (Canunda National Park) nie omieszkaliśmy skorzystać ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Wróciliśmy znów do autostrady, przejechaliśmy przez Milicent i skręciliśmy ponownie w stronę oceanu, kierując się do kolejnego przybrzeżnego jeziora - Bonney. Jest to jedno z największych słodkowodnych jezior Australii, niestety, okoliczny przemysł drzewny w poważnym stopniu wpłynął na stan jeziora i zaburzył jego ekosystem.
Tym razem okolica okazała się naprawdę pusta i wyludniona. Do jeziora niestety nie udało nam się dojechać, teren był zbyt podmokły, także na wycieczkę pieszą. Jezioro nie wyglądało efektownie - niebo było mocno zachmurzone, przez co woda w jeziorze wydawała się mętna i brunatna. A jako że brzeg był raczej płaski, trudno było zrobić zdjęcie.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Znaleźliśmy miejsce na nocleg (dużo łatwiej się to robi za dnia, kiedy jeszcze jest jasno ;-)), zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać... jeszcze przed zachodem słońca ;-))
Zachmurzone niebo oznaczało, że i temperatura spadła, więc pod kołdrę wpełzaliśmy mocno zziębnięci. Tylna szyba Volvika stała się dla nas ekranem, niebo łaskawie się rozchmurzyło, więc zachód słońca wyglądał przepięknie, chociaż nie widać było widnokręgu.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Druga noc okazała się o niebo lepsza - było naprawdę chłodno, wypity sok sprawił, że Najmilszy udawał się na stronę wychodząc z sypialni, co zapewniało dopływ rześkiego (brrrrr) powietrza, byliśmy pewnie po części zmęczeni wcześniejszym niewyspaniem i podróżą, a po części już pewnie przyzwyczajeni do twardej podłogi ;-))

DZIEŃ TRZECI - 14 MARCA - PONIEDZIAŁEK

Rano obudziliśmy się dość wcześnie, przemeblowaliśmy Volvika na wersję dzienną i ruszyliśmy w dalszą drogę - na trzeci i ostatni dzień naszej Przyprawy.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Patrząc na mapy zaproponowałam plan na dziś: najpierw wizyta w jaskini w Tantanoola, potem w jaskiniach Naracoorte i stamtąd do domu taką trasą, na jaką pozwoli nam czas. Oczywiście mogło się okazać, że jaskinie będą zamknięte, bo dziś święto w Australii Południowej - wtedy wymyślimy wariant B.

Do pierwszej jaskini jechalismy przez tereny elektrowni wiatrowej Woakwine - grupy wiatraków (jest ich 123) ciągnęły się długimi rzędami i pięknie wyglądały na tle znów błękitnego nieba.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Do jaskini dojechaliśmy przez lasy Tantanoola, wcześnie - ponad godzinę przed otwarciem. Zaczęliśmy od śniadania, a potem przeszliśmy się trasą spacerową, a następnie poszliśmy do lasu. Teren wokół jaskini wydał nam się dużo bardziej polski niż australijski - lasy sosnowe ciągnęły się szerokim pasem aż po horyzont w obie strony, teren był lekko pagórkowaty.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jaskinia w Tantanoola (na szczęście otwarta mimo święta) nie jest zbyt duża (pojedyncza komora o długości ok. 30 metrów i wysokości 8 metrów - obecne wejście zostało wykute w skale bliżej dna jaskini, poprzednie zostało zamurowane i pokazuje je teraz tablica - nie widać go na zdjęciu poniżej, ale wejście znajdowało się nad poprzeczną rurką, którą widać), ale bardzo urokliwa.

Od Limestone_Coast_2011

Odkrył ją Boyce Lane podczas polowania na króliki. Kiedy wejście do 'nory' okazało się zbyt długie, aby czołgając się bez światła dotrzeć do końca, wrócił do domu po światło i zabrał ze sobą brata. Przez szereg lat znalezioną jaskinię pokazywali turystom za pieniądze, później - jaskinia została sprzedana rządowi.
Lampki umieszczone pomiędzy stalaktytami, stalagmitami i kolumnami pięknie pokazują i uwypuklają walory oglądanych formacji, a woda na dnie powoduje, że wchodzący do jaskini spodziewają się zejścia na niższy poziom, do niżej położonej komory.
Piękna, piękna jaskinia.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Dalsza droga wiodła nas przez poznane już wcześniej tereny winnic regionu Coonawarra, w kierunku Penoli, a potem do jaskiń Naracoorte (już wiedzieliśmy, że będą dziś otwarte, a nawet, że w związku z długim weekendem organizowanych jest więcej tras z przewodnikiem).

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

W Naracoorte zaczęliśmy od wizyty w punkcie sprzedaży biletów - okazało się, że możemy wejść do dwóch jaskiń i że pierwsza wycieczka rusza za ponad godzinę. Poszliśmy zatem na kawę (mleko sojowe ;-) i na spacer przez teren parku, który porasta wspaniała roślinność. Po spacerze zajrzeliśmy jeszcze na wystawę zrekonstruowanych zwierzaków (Wonambi Fossil Centre), których szkielety przetrwały w jaskiniach i pozwalają badać historię australijskiej fauny do 500 000 lat wstecz.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jaskinie w Naracoorte znajdują się (razem z częścią parku narodowego Lawn Hill - Riversleigh, Queensland) na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO (lista australijska tutaj - 18 obiektów).
Wartość jaskiń wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości nie polega tylko na ich pięknie, czy bogactwie formacji naciekowych, ale na zgromadzonych tutaj skamielinach i szczątkach zwierząt kopalnych, które dokumentują nieprzerwany ciąg ich historii na przestrzeni najprawdopodobniej ostatnich 500 000 lat, co pozwala na badanie zmian klimatu i ich wpływu na faunę Australii zarówno przed, jaki i po zasiedleniu tego kontynentu przez ludzi.
Badania i rekonstrukcja wydobytych skamielin pozwoliły na dosyć dokładne poznanie wyglądu i zachowań kilku gatunków zwierząt, ale wciąż nie udało się rozwiązać zagadki: dlaczego wyginęły? Prawdopodobnie odpowiedź znajduje się w jaskiniach.

Plan dzisiejszego zwiedzania obejmował wizytę w jaskni Aleksandry (Alexandra Cave)

Od Limestone_Coast_2011

i jaskini ze skamielinami - Wiktoria (Victoria Fossil Cave).

Od Limestone_Coast_2011

Do obu wchodzi się tylko z przewodnikiem i w obu ogląda się tylko część komór i korytarzy. Niektóre jaskinie, lub fragmenty jaskiń, nie są udostępniane do zwiedzania i traktuje się je jako jaskinie referencyjne - co kilka lat sprawdza się, czy ruch turystyczny ma wpływ na stan i rozwój jaskiń. Co ciekawe, jaskinie są nadal 'czynne', nadal zachodzi proces formowania nacieków jaskiniowych: stalaktytów, stalagmitów i kolumn - stalagnatów.

Wapień na terenach Limestone Coast utworzony został z korali i szkieletów żyjątek morskich. Skały formowały się 200 milionów lat temu, a następnie 20 milinów lat temu, kiedy ląd wypiętrzył się już ponad poziom oceanu. Wody gruntowe rozpuszczały i wymywały stopniowo skałę tworząc w niej jaskinie. Niektóre z nich, tak jak np. jaskinia Wiktorii, znajdują się tuż poniżej powierzchni ziemi i woda w wielu miejscach wymyła studnie, które tworzyły pułapki, w które wpadały przechodzące zwierzęta. Niektóre ginęły od razu, inne stawały się ofiarą żyjących w jaskiniach drapieżników, jeszcze inne - ginęły z głodu. Zwierzęta wpadały w daną dziurę tak długo, aż poziom kości i szczątków nie podniósł się na wysokość, która nie była już niebezpieczna i zwierzęta mogły się wydostać z pułapki. Druga grupa skamielin powstała, kiedy martwe ciała zwierząt zostały przyniesione przez wodę wgłąb jaskiń.

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Kiedy wyszliśmy z jaskiń (na dole panuje temperatura około 17 stopni), został nam jeszcze do pokonania ostatni etap Przyprawy - powrót do domu.
Plan został zrealizowany, odwiedziliśmy wybrane miejsca, teraz przez winnice Coonawarra mieliśmy już 'tylko' wrócić do Adelajdy.

A jednak, zdarzyła się niespodzianka - lisy, których szukaliśmy w styczniu, by pokazać to miejsce Hobbitom i których wtedy nie znaleźliśmy (po powodziach wiele dróg miało odnawiane pobocza, to był prawdopodobnie powód) leżały przy drodze jak w 2009 roku. (Uwaga: wrażliwych proszę o przewinięcie zdjęć do kolejnego fragmentu tekstu!)
Lisy to tutaj szkodniki i farmerzy z nimi walczą. Ten farmer, jak widać, odstrasza lisy od swojej posiadłości w drastyczny sposób. Te widoczne na zdjęciu, mimo że leżą od niedawna, już wydzielają okropny zapach... W 2009 roku widzieliśmy, że leżą, aż się nie rozsypią w pył...

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

Jeszcze w regionie winnic, ale przed Keith zrobiliśmy ostatni postój na ostatni sok. W miejscu postoju rosły przepiękne wielkie eukaliptusy, które nie przestają mnie fascynować, pozwoliłam sobie zatem na kilka kolejnych zdjęć ;-)

Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011
Od Limestone_Coast_2011

A oto i produkcja soku.

Od Limestone_Coast_2011

Po soku trasa już znana, choć nowością były niesamowite chmary latających koników polnych, które leciały nam naprzeciw w strasznych ilościach i niestety rozbijały się na przedniej szybie Volvika. Droga i pobocza wprost usiane były martwymi konikami.
Zastanawialiśmy się nawet, czy to nie jakaś odmiana szarańczy? Niestety, jak dotąd nie udało mi się wytropić, na ile groźne dla okolicznych upraw były te owady.

Ostatnie tankowanie w Keith, potem autostradą prosto do Murray Bridge, i kolejną do Adelajdy.

Do domu dotarliśmy na godzinę ósmą wieczorem, gdzie po wzięciu prysznica i sprawdzeniu komputerowych zaległości ;-), zgodnie padliśmy na nasze miękkie (mimo że mamy średnio twardy materac) łóżko.

Może nie zdobyliśmy Bieguna Południowego, na pewno warto pojechać jeszcze trochę niżej niż Milicent, bo na wybrzeżu aż do Portland (i dalej... ) jest wiele kolejnych miejsc wartych odwiedzenia...

... ale:

- jak na trzy dni Przyprawa udała nam się pysznie,
- o Limestone Cost wiemy już całkiem sporo,
- zobaczyliśmy większość rzeczy, które da się zobaczyć jadąc samochodem, który nie ma napędu na cztery koła.

Hmmmm, kiedy wypada kolejny długi weekend? ;-)

14 marca 2011

Siedem pór roku za nami ;-)

Ostatni miesiąc był powrotem do przedHobbitowej rutyny. Wróciliśmy do zajęć, które na czas pobytu Gości straciły priorytet i zeszły na dalszy plan.
Gościnny stał się znów Study, wyniesione klamoty wróciły z Socjalu, sofa stoi złożona, a na niej siedzi Ozzie - misiek przedwyjazdowy ;-))

Skończyło się lato, ale na szczęście dni nadal są słoneczne i ciepłe, chociaż do sypialni wróciła kołdra (na szczęście na razie jeszcze nie ta wełniana ;-)); wieczory są już chłodne, poranki 'rześkie' (brrrrrrrrrr...).
Sad brzoskwiniowo-nektarynkowy skończył fazę owocowania, dziewczyny za domem wyprodukowały piętro hummusu, który trafił do beczek z cytrusami. Sukulenty przed domem chyba odchorowały swoje i wracają powoli do pełni świetności. Zmieliłam wreszcie cały zapas skorupek z jajek zebranych podczas wizyty Hobbitów i podsypałam pod rośliny, po trochę, to tu, to tam.

Tu odniosę się do komentarza @ni - w Australii wszystko, co się da uprościć, zostało uproszczone: zamiast wymawiać całe długie wyrazy, wymawiamy tylko ich 'najistotniejszą część' - po co się męczyć, skoro i tak wiadomo, że 'robe' to 'wardrobe', nie wspominając o zbitkach głosek zamiast całych zwrotów (zapomnij, że usłyszysz tu: How are you? ;-)). Jednym z takich ułatwień jest początek pór roku - co trzy miesiące, pierwszego, zaczyna się kolejna pora roku. Dlatego napisałam, że od 1 marca mamy jesień (któżby się tam przejmował kalendarzem i astronomią, skoro pierwszego łatwiej zapamiętać? ;-)

Miły Mój pracuje w zadziwiającym i imponującym tempie, ja... chodzę do biura ;-)) Na szczęście, dla urozmaicenia także 'studiuję' - poza perspektywą uzyskania dyplomu, który mam nadzieję podniesie moje notowania na lokalnym rynku pracy, mam też możliwość spotykania się z nowymi osobami, jest to też jakaś odskocznia od 'pracowej' rutyny. Czy wiele się uczę? Na razie trudno ocenić; ale już wiem, że jest inaczej, niż pamiętam to ze starej ojczyzny. Przeczytałam parę inspirujących artykułów, przejrzałam kilka ciekawych stron www i... uczę się przez doświadczanie ;-))

Najmilszy znów regularnie grywa w pokera, przypomniał się stęsknionym kolegom i spędza czas, tak jak lubi i tak często, jak ma na to ochotę i siły.
Wykupiony komplet biletów na koncerty obiecuje szereg udanych wieczorów ;-), z których pierwszy już za nami.

Pisanie na blogu, a tym bardziej pisanie obiecanych uzupełnień idzie mi tak sobie - ciągle kończy się na myśleniu życzeniowym, że może jutro pióro mi się rozpędzi ;-)) Dla równowagi - czytanie idzie mi podobnie, tj. jak po grudzie. To ewidentnie znak, że czas coś zmienić!

W tym bilansie zawiera się również, niestety, Czarny Poniedziałek, czyli starta jednego z Domowników - Aganioka....
Następca został wybrany i już wkrótce pojawi się w Chatce, co mamy nadzieję, pomoże uleczyć ranę i choć nieco rozwieje smutek i zapełni wielką pustkę po Nieobecnym. Wyszukaliśmy kota tak podobnego z wyglądu, jak tylko się dało, mamy nadzieję, że i z charakterem się uda. Chcemy zobaczyć za kilka lat, jaki byłby Aganiok, gdyby został z nami dłużej, jak wyglądałby jako dorosły kocur... Niełatwe zadanie dla Małego, ale damy radę.

Popiołek bez towarzysza zrobił się znowu megaprzylepą, rano żegna nas w oknie, albo staje w drzwiach utrudniając ich zamknięcie, włazi na kolana, kiedy tylko któreś z nas usiądzie, domaga się pieszczot i głaskania, miauczeniem zwraca na siebie uwagę, no i niestety - cały czas zdaje się szukać Aganioka - a to w ogrodzie za domem, a to przed domem. Niestety, widać też, że boi się wychodzić dalej...

Bilans zamyka tym razem długi weekend, w czasie którego pojechaliśmy na Przyprawę (kto czytał Kubusia Puchatka, ten wie ;-), do Bieguna nie Północnego, ale Południowego ;-)) - oczywiście, że napisałam osobny post, dlatego tu nie napiszę nic więcej ponad: Limestone Coast zostało zbadane ;-))

8 marca 2011

Aganiok - wspomnienie

Ależ mi ciężko - to pierwszy nasz kot, który zginął...

Aganiok był chodzącą słodyczą. Mruczał na każdą okazję, z każdego powodu. Mruczał naprawdę głośno, dużo głośniej niż miauczał.
Miał dolną szczękę krótszą niż górną. Jak się popatrzyło od spodu, to było widać podniebienie, nawet jak miał zamkniętą buzię.
Podniebienie miał różowe i zgodnie z przesądem był grzecznym, radosnym i bezproblemowym kotem.

Był pieszczochem - przychodził nas zaczepiać podsuwając głowę pod naszą rękę i w ten sposób domagał się, bo go głaskać.

Od Lawendowa Chatka2

Uwielbiał wpakowywać się na kolana, sam albo razem z Popiołem. Najlepiej w niewielką przestrzeń pomiędzy brzuchem a laptopem.

Od Lawendowa Chatka3

Kiedy leżałam na trawie w ogrodzie, układał się na mnie, albo z boku od tej strony, gdzie padał cień ;-))

Od Lawendowa Chatka3

Oczywiście przychodził też pospać do łóżka w nocy, w zimne dni albo przy włączonej klimatyzacji pakował się do mnie pod kołdrę. W ciepłe noce lubił spać u mnie na głowie, albo wtulony w policzek, czasem próbował mi myć ucho lub twarz, ale dawał się przekonać, że wolę nie. Spał często z łapką podłożoną pod głowę.

Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka3

W zimie ukochał grzejnik, podobnie jak ja - układał się tuż obok i chłonął ciepełko.

Od Lawendowa Chatka3

Nie zdarzyło mi się na niego wrzasnąć, nie zasłużył nigdy. Był psotnikiem, ale bardziej figlarzem niż szkodnikiem.

Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka3

Przybiegał na zawołanie. Jeśli nie ściągnął go do domu dźwięk otwieranej puszki i jedzenia wygarnianego do miski, wtedy wychodziłam i wołałam przy garażu: Aganioku, Aganioku! Po paru razach przybiegał niezawodnie, z wysoko podniesionym napuszonym ogonem, pomiaukując głośno.
Ciężko było zrobić mu zdjęcie, bo gdy tylko się pochylałam, już się zrywał i biegł w moim kierunku.

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Z Popiołkiem tworzyli zgodny duet, jako maluch Aganiok był wpatrzony w starszego kolegę i nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak wiele i jak szybko się od niego uczył. Potem wiele rzeczy robili razem na zmianę się goniąc, myjąc, zamieniając miejscami przy miskach z jedzeniem. Oczywiście, czasem też 'walczyli', ale prędzej czy później i tak kończyli na wspólnym fotelu liżąc sobie nawzajem futerka.

Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka
Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Głos miał śmieszny - miauczał cienko, często bardziej to przypominało jęczenie niż prawdziwe miauknięcia.
Był chyba alergikiem, albo przeszkadzała mu jakaś roślina z chatkowego ogrodu - lewe oko miał dość często zmrużone, sączyła się z niego brązowawa wydzielina - nie mogłam się doczekać aż z tego - wedle obietnic weterynarza - wyrośnie, no i nie wyrósł, niestety...

Podczas obcinania pazurów okazywał niezadowolenie, bo tak nauczył się od Popiołka.
Ze strachu zdarzyło mu się posikać: raz na nasze łóżko, bo bał się odkurzacza, ze dwa razy w klatce - w drodze do weterynarza.
Załatwiał się w większości wypadków na zewnątrz, do wykopanych dołków, które potem starannie zasypywał. Dość szybko nauczył się od Popiołka wielu potrzebnych rzeczy, w tym: dbania o swoje futerko, ale lubił też czesanie specjalną rękawicą, którą dostał pod choinkę. Niesamowite, jakie wielkie kule futra udawało się wyczesać z niego tą rękawicą...

W ciągu dnia spał na fotelach w pierwszym pokoju - czasem sam, naprzeciwko Popiołka, czasem razem z Popiołkiem na jednym. Zdarzało mu się zostać w szafie, do której wszedł podczas naszych porannych przygotowań - parę razy oswobodziła go Mama Hobbit przyprowadzona przez Popiołka, a kiedy Hobbitów nie było - musiał doczekać do naszego powrotu.

Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka2

Sąsiedzi kojarzyli go ze spacerów koło domu, ale też często widzieli go w oknie sypialni, albo przez okno - jak siedział na słupkach w nogach łóżka.
Miał też ulubione miejsca w ogrodzie przed domem, drzewko po prawej, albo krzaki po lewej, gdzie popatrywał na ptaki, albo pod którymi grzebał w trawie szukając, nie wiem - jaszczurek? świerszczy?

Od Lawendowa Chatka

Często spacerował po drzewach u sąsiadki Julie - tam, gdzie zadebiutował ze swoim wspinaczkami nadrzewnymi.

Od Lawendowa Chatka2
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Ostatnie zdjęcie Aganioka - w niedzielę 6 marca 2011:

Od Lawendowa Chatka3

Uwielbiał spacery, od dłuższego czasu wychodził, kiedy chciał - nie tylko przez uchylone drzwi do ogrodu za domem, ale i dziurą pod furtką na dalsze wyprawy.
Z wypraw zdarzało mu się przynosić upolowaną zwierzynę - parę razy ofiarę udało się uratować, ale parę razy niestety nie...
Bałam się zawiesić mu na szyi obróżkę z dzwoneczkiem (ptaki miałyby szansę uciec), bo uwielbiał chodzić po drzewach i bałam się, żeby się nie zawiesił na jakiejś gałęzi i nie udusił...

W poniedziałek wieczorem po raz kolejny z wielu poszedł na spacer...
Nie wrócił...

Leży pod krzakiem, gdzie kiedyś lubił siedzieć...
Popiołek chodzi po domu i woła kolegę, nie rozumie, dlaczego tak długo nie wraca, nie rozumie, kiedy mówimy, że nie wróci...

Chatka nie jest już taka sama...

Czarny poniedziałek

To był niedobry dzień.
Od rana powietrze stało w dusznym, pełnym wilgoci upale. Po niebie przesuwały się ciężkie chmury, uparcie trzymające się w całości - deszcz niby wisiał w powietrzu, niby dawał nadzieję, że lunie i wszyscy odetchną, a jednak trzymał nas w oczekiwaniu przez cały dzień.
Pogoda wpływała na nasze nastroje, miny; na dobór słów i niedobór miłości bliźniego.
Na drogach kierowcy zamienili się w nieodpowiedzialnych gamoni bez refleksu, a szybkość reakcji zachowali jedynie w obsłudze klaksonów oraz języku migowym.

Do biura dotarłam niewyspana, bo zupełnie nie mogłam zasnąć.
Telefon dzwonił raz po raz, a że byłam sama w biurze, to zbierałam na klatę pretensje i żale, przepraszałam za winy swoje i nie swoje, tłumaczyłam opóźnienia swoje i nieswoje, kierowcy przestali rozumieć mapy, klienci wyszli z domów zamiast czekać na umówione wizyty...
Czas stał w miejscu...
Najmilszy walcząc z upałem brnął przez kolejne zlecenia, a spalone w niedzielę plecy piekły i nie ułatwiały usuwania kolejnych przeszkód...

W drodze do domu wzięliśmy jedzenie na wynos, żeby móc szybko zjeść i nie musieć gotować.

Po kolacji poszłam się przebrać z ambitnym postanowieniem, że położę się i poczytam.

Wtedy ktoś zapukał do drzwi...
Pokręciłam głową i przymknęłam drzwi sypialni.
Najmilszy otworzył, po czym, co dziwne, wyszedł przed dom i, co dziwniejsze, dosyć długo z kimś rozmawiał, zanim wrócił.

Jak wrócił, powiedział mi, że sąsiedzi znaleźli Aganioka na ulicy, tuż koło chatki, gdzie potrącił go samochód.
Aganiok zginął na miejscu.

I wtedy zaczął padać deszcz.
Ale nie przyniósł, ani ulgi, ani wytchnienia.

Ja płakałam razem z niebem, a Chudy wykopał dla Aganioka dołek pod jednym z krzaków, gdzie jeszcze tak niedawno lubił siedzieć...
Kolejna sąsiadka podeszła powiedzieć, jak jej przykro i że widziała wypadek - nikt nie mówił o tym, jak wyglądał ten samochód, który jechał za szybko i który się nie zatrzymał...

Aganiok urodził się w drugiej połowie sierpnia 2009.
W Lawendowej Chatce zamieszkał 11 listopada 2009.
Zginął 7 marca 2011.

Nie miał jeszcze ani dwóch lat, ani czterech kilogramów.
2 marca 2011 pani weterynarz wystawiła mu świetną opinię po badaniu oraz zaszczepiła ze względu na jego ulubione długie spacery.


W aparacie mam jeszcze niezgrane zdjęcia z ostatniego weekendu.
Popiołek chodzi po domu i szuka młodszego kolegi.
Kiedyś wystarczyło zaprowadzić nas do zamkniętej szafy w sypialni, skąd wypuszczaliśmy zabłąkaną zgubę...

Lawendowa Chatka ucichła i posmutniała.

6 marca 2011

Strawa dla duszy tym razem ;-))

Czas na nową etykietę na blogu: Muzyka.
Żeby nie było, że tylko jedzenie nam w głowie ;-))

Muzyki w wykonaniu adelajdzkiej orkiestry symfonicznej miałam okazję posłuchać po raz pierwszy w grudniu 2009 roku, kiedy to w ramach Festiwalu POLART odbył się koncert inaugurujący obchody Roku Szopenowskiego - ASO celebrates Chopin.

Podczas dwugodzinnego koncertu miałam przyjemność wysłuchać zestawu utworów inspirowanych muzyką Fryderyka Chopina przeplatanych komentarzami dyrygenta Davida Sharpa, który krótko omawiał, czego za chwilę wysłuchamy i na co warto zwrócić uwagę.
Gościnnie przy fortepianie wystąpił młody pianista Michael Ierace - urodzony w Adelajdzie, obecnie mieszka i nadal się kształci w Londynie, zdobywca wielu nagród.

Na sali obecni byli głównie przedstawiciele Polonii, w różnym wieku, urodzeni zarówno w Polsce, jak i w Australii, ale wyczuwało się przepływające przez salę fale wzruszenia. Kulminacją wieczoru były Chopiniana (wiązanka w aranżacji Glazunova), a wśród nich: Polonez As-dur oraz Etiuda Rewolucyjna.


Na nadchodzący rok wykupiłam zatem komplet biletów na różne koncerty adelajdzkiej orkiestry symfonicznej, które nie tylko gwarantują regularne muzyczne spotkania na wysokim szczeblu, ale i pozwolą nam odwiedzić różne sale koncertowe.

Serię 'naszych' koncertów rozpoczął Hollywood w adelajdzkim Centrum Festiwalowym. Koncert z udziałem Mr. Movies - Billa Collinsa, który w australijskiej telewizji od lat prowadzi programy poświęcone historii filmu - Golden Years of Hollywood.
Orkiestra pod batutą Nicka Daviesa czarowała nas przez ponad dwie godziny.

Od tanecznego motywu z Przeminęło z wiatrem,
przez motyw miłosny i dynamiczną paradę rydwanów z Ben Hura, muzykę z nieznanego nam Sea Hawk,
liryczny motyw z Ojca chrzestnego,
przez jakże inną w charakterze muzykę Bernstaina z Na nabrzeżach,

a po przerwie muzyka z thrillerów Hitchcocka
- Zawrót głowy,
- Psychoza,
- Człowiek, który wiedział za dużo,

a później Moon River ze Śniadania u Tiffany'ego
i wreszcie egzotyczny finał z Lawrence'a z Arabii.

Ehhh, chciałoby się jeszcze i jeszcze...
Bill Collins to uroczy i bardzo elegancki gawędziarz, który z ogromną swobodą okraszał każdy nadchodzący utwór ciekawostkami dotyczącymi samego filmu, muzyki, kompozytora.
Mnie osobiście brakowało na tym koncercie... ekranu. Aż się prosiła ilustracja do słuchanych utworów w postaci wyświetlenia wybranych fragmentów.

Z drugiej jednak strony fascynuje mnie zawsze możliwość zobaczenia na koncercie, jak muzyka 'jest robiona'. Widzimy udział poszczególnych grup instrumentów, widzimy, jak np. ruszają się harfy, jak uwijają się muzycy z sekcji rytmicznej, jak dyrygent zawiaduje ruchem, ile prawdy jest w powiedzeniu 'grać pierwsze skrzypce' - prawdopodobnie, gdyby wcielono w życie mój pomysł z filmową ilustracją, sala koncertowa zamieniłaby się z powrotem w kino i zepchnęła muzyków na drugi plan, przeniosła akcent, jak w kinie, na obraz.

Ciekawostka? Proszę bardzo: do tej pory zupełnie umknął nam fakt, że podkład muzyczny Psychozy tworzy muzyka jedynie instrumentów smyczkowych.
Ponoć reżyser narzucił taki wybór twierdząc, że do przygotowywanego filmu pasuje mu biel i czerń na obrazie, a smyczki jako podkład muzyczny.

Inna ciekawostka? Proszę bardzo: w złotej erze Hollywood kompozytor i wykonawcy muzyki filmu przedstawiani byli w części 'napisów' razem z obsługą techniczną. Zabawne, kiedy odwiedzamy dziś sklepy z nagraniami muzycznymi i oceniamy, jak wiele miejsca zajmują ścieżki dźwiękowe z filmów - obsługa techniczna? ;-))

Jesień?

Dziś sobota - szósty dzień jesieni. Na szczęście nadal świeci słońce i jest ciepło w ciągu dnia, choć poranki i wieczory są już, niestety, 'rześkie'.
W przeciwieństwie do Najmilszego mego, ja na słowo 'rześkie' nie reaguję uśmiechem zadowolenia na twarzy, osobiście zdecydowanie wolę słowo: 'upał'.

Wczoraj równo podzieliliśmy się obowiązkami: Najmilszy pojechał do pracy, a ja wdziałam strój kąpielowy i kąpałam się... w słońcu na trawie za Chatką ;-) Koty popatrywały na mnie z mieszanką politowania i wyrozumiałości w oczach, oba ułożone na plackach cienia koło beczek.

Na usprawiedliwienie napiszę, że popełniłam w ciągu tygodnia sporo nadgodzin w biurze i wypoczynek baaardzo mi się przydał.
Wieczór spędziliśmy potrójnie przyjemnie: po pierwsze w ulubionej hinduskiej knajpce, po drugie w miłym towarzystwie, a po trzecie - zarówno serwis, jaki i jedzenie były wyśmienite. Zwycięzcą wieczoru okazała się kaczka (Duck curry), chociaż zarówno jagnięcina, jak i kozina zebrały sporo pochwał (domyślacie się, że powyższe opinie jedynie cytuję za mięsożercami ;-)).

Zbliża się niedzielne południe, słońce radośnie przygrzewa, a za oknem brzmi kosiarkowe stereo - Najmilszy wyszedł trawnikom naprzeciw po raz pierwszy od wielu miesięcy (dzięki Tacie Hobbitowi, który dzielnie przejął ten obowiązek podczas swojego u nas pobytu), a sąsiad zza ulicy podchwycił pomysł.
Ja tam lubię trawę w wersji nieskoszonej, ale poddaję się opinii ogółu, że wykoszony = zadbany. Dla mnie jedną z cech zadbania jest to, że w wyniku wysiłków Najmilszego (a wysiłki były długofalowe i systematycznie wdrażane) na naszych trawnikach w końcu nie ma chwastów! Tadaaam!

W tygodniu odwiedził nas Dyskretny Agent (przydomek zyskał, kiedy na czas wizyty Hobbitów zawiesił swe regularne wcześniej, cotrzymiesięczne wizyty). Tym razem udało mu się spotkać Najmilszego, który w tym dniu odstawił służbowy samochód do serwisu i zamiast do pracy pojechał z kotami do weterynarza na od dawna należący im się przegląd i szczepienie.

Pani doktor wyoglądała, posprawdzała, zważyła (Popiołek - 5800, Aganiok - 3700) i zaszczepiła porcją wprost proporcjonalną do pokonywanych dystansów pozadomowych (czyli Popiołek Przydomowy - wersja podstawowa, a Aganiok Powsinoga - wersja wzmocniona).
Przed wyjazdem na wizytę w domu odbyła się prawdziwa bitwa strategiczna, którą streścić mógłby mrożący krew w żyłach tytuł: Jak upchnąć do jednej klatki dwa koty i nie spóźnić się na umówioną wizytę do weterynarza?
Po drodze co niektórzy tak się bali, że aż się posikali (a fe! wstyd!), ale zaprawiona w bojach Pani Doktor po prostu sięgnęła po ręcznik zanim wzięła pacjenta w obroty. Oznak ospałości, czy załamania nastroju po szczepionce - jak zwykle - nie stwierdziliśmy, za to apetyt wynikający z konieczności wynagrodzenia szkód moralnych - a jakże ;-))