Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motyli ogród. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motyli ogród. Pokaż wszystkie posty

13 maja 2010

Nadeszły dłuuugie jesienne wieczory...

..., a że jesień już w swym ostatnim miesiącu, więc post się należy jako żywo.
Około szóstej robi się ciemno, tuż po tym, jak słońce chlupnie w oceanie za horyzontem. W ciągu dnia jest około 22-24 stopni, w nocy - około 12-15. Niestety, w Australii nie ma wynalazku zwanego centralnym ogrzewaniem, więc czujemy się tak jak roku temu w Polsce, kiedy skończył się sezon grzewczy ;-)) Na szczęście dni wynagradzają chłód wieczorów i nocy ;-))

Powoli dorabiamy się porządnego trawnika - deszcz pada teraz dosyć często, co kilka dni (a właściwie, nocy), ostatnio nawet i w dzień się zdarza, i to tak porządnie, nie jakieś takie udawanie, jak latem - parę kropli i po wszystkim. Za to, pomimo przestawienia czasu o godzinę, wracamy do domu już po ciemku - jak tylko zajdzie słońce, ciemnieje natychmiast.
Dzięki staraniom Domowego Speca od Ogrodów nasze trawniki wyglądają coraz bardziej profesjonalnie, do przystrzyżonej trawy dołączyła i regulacja fryzur u krzewów. Sukulenty też całkiem całkiem ;-)) Czuję, że nadchodzi czas kolejnej prostokątnej donicy ;-))

Dzika twarz Australii wychynęła po raz kolejny - ostatnio Najdzielniejszy z Moich Mężów zamordował za moją namową (tu by się przydał emotikon z zawstydzoną buzią) pająka, tym razem, po raz pierwszy, White Tail'a.
Poza tym, odpukać, do domu pchają nam się jedynie komary.

Od połowy kwietnia powoli schodziliśmy do głodówki (pewnie dlatego było chłodniej niż zwykle w kwietniu tutaj...) i jedliśmy same pyszne warzywne cuda (sałatki) oraz wypijaliśmy litry soku (Miły pomarańczowego, ja grapefruit'owego). I wreeeeeszcie - od jutra - woda. Jak zwykle przy takich okazjach - Najmilszy z Mężów już prezentuje światu nowego siebie, już widać po Nim, że się zaczęło - ot, sprawiedliwość ;-)

Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria

Mój zeszłoroczny prezent urodzinowy nareszcie dotarł do pierwszego pokoju - teraz nie nazywamy go już Pierwszym, ale Muzycznym ;-)) Głośniki nie tylko fachowo rozmieszczone i przymocowane pod sufitem, ale i odpowiednio skalibrowane. Jako że kilka płyt kupiliśmy w czasie 'kiepskosprzętowym', odkryliśmy teraz ich nową jakość - niektóre utwory zabrzmiały baaardzo na nowo ;-)

Zaliczyliśmy kolejną wyprawę na grzyby.
Pojechaliśmy tam, gdzie poprzednio i stwierdziliśmy, że grzybów jest maaaasa. Cóż z tego, skoro robaki były pierwsze, bo grzyby należało zebrać... jakiś tydzień wcześniej - wrrrrr.
I tym sposobem przywieźliśmy 'tylko' wiaderko i koszyk maślaków oraz podjęliśmy decyzję, że na zaś musimy zmienić rozmiary pojemników nagrzybowych z polskich na australijskie - bo tu zbieranie grzybów to zupełnie, ale to zupełnie nie to samo, co w Polsce.

Tutaj zbieranie grzybów nie wymaga zupełnie spostrzegawczości, bo grzyby jak już rosną, to stadami, a zbierają je tylko Polacy. Kwestia zatem pierwsza to: nie pojechać tam, gdzie wszyscy, druga: wygrać wyścig z robakami, trzecia: umieć wybrać, jaki kolor, rozmiar, kształt chce się zbierać danego dnia, bo wszystkiego zebrać nie sposób ;-))

Aha, wiedzy też nie wymaga, bo zbiera się tutaj ponoć tylko maślaki i rydze.

My, jak zwykle, nie do końca się z powyższą teorią zgadzamy, bo Najmilszy jak nic, znalazł ostatnio trzy kozaki. Robaki napoczęły, więc plus dla grzybów, w smaku dobre, więc też plus, po trzecie - według naszych książek - kozaki, więc też plus, ale mimo wszystko Najmilszy wyrzucił podczas selekcji w domu.

Od Zdjęcia Bloggera3
Od Zdjęcia Bloggera3
Od Kulinaria

Po powrocie: przebieranie, czyszczenie, blanszowanie w słonym wrzątku, studzenie i buch, do zamrażarki. W pogłodówkowych czasach uraczymy siedzących przy stole zupami, sosami - achchchch, rozmarzyłam się ;-))

Od Kulinaria

Po wyprawie grzybowej znowu odwiedziliśmy tutejsze ZOO. Nie udało nam się zobaczyć, jak działa Motyli Ogród, a bardzo na to liczyłam - pewnie jednak jest już za chłodno i przegapiliśmy odpowiednią porę. To kącik, gdzie rosną rośliny szczególnie lubiane przez motyle, więc najpierw tam żerują gąsienice, a potem motyle. Nic to, pewnie trzeba będzie spróbować za rok...
Przebojem tej wizyty były chyba jednak ptaki. Zachwycające malutkie cudeńka australijskiego outbacku oraz oczywiście ukochane lokalne "wróble", czyli papugi.

Od Zdjęcia Bloggera3

Przy stawie pelikanów poczuliśmy się jak na spacerze koło domu, i jest to jedna z tych rzeczy, która nam się w nowej ojczyźnie podoba i cieszyć nie przestaje: ot papugi zamiast wróbli i pelikany po sąsiedzku ;-))

Po pewnej przerwie ruszyły znów domowe projekty: są dwie nowe szafki, a właściwie dwie plus jedna modyfikacja, ale jeszcze nie skończona; w kolejce czeka jeszcze jedna i... kolejny większy projekt domowy ;-))

No i jeszcze: mam! mam! mam! - wymarzone tuż po przyjeździe do Australii frangipani - dwa drzeweczka - juuuuupi! (na razie jeszcze bez doniczek, ale może już jutro to się zmieni ;-)

Od Lawendowa Chatka2

Ze smutkiem oddałam do biblioteki ostatnią książkę o Kurcie Wallanderze, z satysfakcją czytam ostatnie Millenium. Dzięki kabelkowi do ulubionego Della mogę słuchać muzyki w nowym Mużycznym Pokoju.

Spoglądam na błyski w oczach Miłego Mego i drżę - nadchodzi era LED, coś tak czuję... 
Słucham więc tej muzyki, póki czas 8-)

14 lutego 2010

Zaskakująco, czyli przeleciał ósmy miesiąc

Ósmy miesiąc przeleciał szybko, pewnie dlatego, że był krótki ;-)

26 stycznia
świętowaliśmy nasz pierwszy Australia Day w nowej ojczyźnie. Zgodnie z panującym tu zwyczajem zaopatrzyliśmy się w stroje i gadżety niezbędne do uczczenia tego święta - koszulki, Najmilszy szorty oraz nagłowowy-podawacz-napojów-toastowych ;-)) Ja dostałam kapelusz ;-) Włosy nam dęba stanęły na głowie na samą myśl o podobnym wykorzystaniu polskich symboli narodowych...
Fakt, 11 listopada człowiek choćby i chciał, to raczej nie poszaleje ze świętowaniem - i rocznica historyczna podniosło-poważna, i pogoda oraz pora roku raczej gaszą entuzjazm, a i Adwent pewnie swoje robi (niektórym ;-)...

Od Zdjęcia Bloggera3

Pojechaliśmy na przepiękną plażę w Sellicks, gdzie woda jest turkusowoniebieska, a plaży strzegą malownicze klify. W ocean idzie się i idzie, bo dno opada powoli, łagodnie i piaseczkowo ;-)) Plaża jest o tyle nietypowa, że wjeżdża się na nią samochodami i z tych samochodów wydobywa piknikowy ekwipunek.
My się dopiero rozkręcamy, więc przywieźliśmy grilla i łopatę oraz piknikowe krzesła, ale bardziej zaprawieni w bojach rozstawili imponujące namioty, stoliki (jak lady na odpustowych straganach) - słowem niektóre pikniki odbywały się w fachowo rozłożonych 'obozowiskach'.

Dzień był w sumie chłodny, niebo mocno zachmurzone, słońce prześwitywało czasami, woda wymagała intensywnych ruchów (zwłaszcza, że często omywały nas zimniejsze prądy), ale i tak spędziliśmy na plaży cały dzień. Wygnał nas dopiero przypływ (woda podeszła prawie do samochodów) i świadomość, że kolejny dzień to środa i spodziewają się nas w pracy ;-)

Od Zdjęcia Bloggera3
Od Zdjęcia Bloggera3

Dopiero w domu okazało się, że słońce znowu podstępnie gryzło. Mimo szumnych zapowiedzi, że już się nauczyliśmy, mimo zakupienia i stosowania balsamów z wysokim filtrem po raz kolejny stwierdziliśmy, że nas poprzypiekało, a ja załapałam się na miano trzeciej pandy Adelaide, bo okulary przeciwsłoneczne, jak założyłam rano, tak zdjęłam po powrocie do domu... A obszar pozaokularowy przypiekło mi zdrowo (w sensie: niezdrowo...).
Zrezygnowałam z makijażu na kilka tygodni i ratowałam się tym cudem, tym bardziej że po kilku dniach zawitało na moje usta stado opryszczek - i na dolnej i na górnej wardze.
Hmmmm, chyba nie dlatego, że woda w oceanie była jednak chłodna??? ;-))
Co do opryszczek - dzięki Joli wiem, że cudownym lekiem na opryszczkę jest olejek z bergamotki - łagodzi swędzenie, zapobiega głębokim bolesnym pęknięciom, wysusza wyprysk, a przy tym pięknie pachnie łagodząc niedolę ofiary opryszczki.

W tym czasie odwiedziliśmy także ogród botaniczny w Adelaide i adelajdzkie ZOO. W oba miejsca planujemy często wracać, bo obydwa mają masę uroku. Umiejscowione w centrum miasta, w północnej części City pięknie wkomponowują się w miasto tworząc klimatyczną enklawę - królestwo roślin i zwierząt.
Można tu znaleźć spokój, wytchnienie i przenieść się z miasta gdzieś hen do natury.

W ogrodzie botanicznym królowało lato. Ominęliśmy tym razem palmiarnię i paprociarnię, ale cieszy nas perspektywa odkrycia obydwu tych miejsc w czasie jednej z przyszłych wypraw.

Od Zdjęcia Bloggera3
Od Zdjęcia Bloggera3
Od Zdjęcia Bloggera3

ZOO nie jest duże, ale jest bardzo ciekawie zaplanowane. Zwierzęta pewnie czują się jak u siebie, zwiedzający im raczej nie przeszkadzają, rośliny pięknie uzupełniają stworzone wybiegi.

Od Zdjęcia Bloggera3
Od Zdjęcia Bloggera3

Jednym z punktów wycieczki była oczywiście wizyta u pand. Pandy są dwie: Wang i Funi. Mieszkają w sąsiadujących ze sobą wybiegach (część zadaszona, za szklaną szybą i część otwarta), bo pandy to samotniki i spotykają się tylko w okresie godowym na okres kilku dni.
Aby je zobaczyć, należy zrobić dodatkową rezerwację na określony dzień i godzinę, a potem odstać swoje w kolejce ;-)) Kolejka jest jednak do przeżycia, bo to superpowolny spacer przez bambusowy gaj, który sąsiaduje z wolierami azjatyckich ptaków, a potem mieści tablice informacyjne o życiu pand wielkich.
Pracownicy ZOO i wolontariusze uprzedzają zwiedzających o absolutnym zakazie używania lamp błyskowych podczas fotografowania pand.
Szczególnie Funi jest nieśmiała i ciągle oswaja się z nowym miejscem.

Od Zdjęcia Bloggera3

Do ZOO wrócimy na przykład jesienią, aby zobaczyć, czy naprawdę działa 'motyli ogród' - to kącik odpowiednio dobranej kompozycji roślinnej przyciągającej ponoć motyle różnych rodzajów.