Zbliża się nasze kolejne domowe święto - piętnaście lat
Chudzielce Story - przystąpiłam zatem do planowania obchodów.
Jakby na zamówienie, pojawiła się oferta specjalna na rejs po
rzece Murray.
Poczytałam, przedstawiłam propozycję do zatwierdzenia Najmilszemu z Moich Mężów, po czym, po uzyskaniu akceptacji... zastygłam w bezruchu przy komputerze, bo system pokazał, że... wszystkie dostępne dwuosobowe kabiny zostały już wykupione...
Nic to, w poniedziałkowy poranek ściskając kciuki zadzwoniłam do biura i dalejże miauczeć, że może jeszcze coś zostało, że tak byśmy chcieli popłynąć... Ależ oczywiście, proszę bardzo, czyż nie żyjemy w Kraju do Góry Nogami? Ale jedyny dostępny rejs zaczyna się... w najbliższą niedzielę.
Wysłałam przelew, ochłonęłam, po czym poszłam ponegocjować z szefową. Ufffff, uznała, że urlop należy mi się, jak nic. Że mam jechać, odpocząć i wrócić pełna sił i zapału na podjęcie dalszych wyzwań. U Najmilszego było o tyle łatwiej, że On po prostu wypełnia i wysyła grafik na nadchodzący miesiąc, co uczynił w oparciu o zdobyty termin rejsu ;-))
Przez resztę tygodnia podskakiwałam z radości ;-)
NIEDZIELA, 3 lipca
W niedzielę rano spakowaliśmy walizki, przygotowaliśmy Chatkę na naszą nieobecność, zaopatrzyliśmy koty w góry jedzenia, liczne miski z wodą, dodatkowe kuwety i po wczesnym obiedzie pojechaliśmy do
Murray Bridge, skąd około ósmej wieczorem miała odpłynąć nasza łódka.
Ze względu na zapas czasu przejechaliśmy tam i z powrotem mostem w Murray Bridge, zajrzeliśmy do pubu na herbatę i piwo, pooglądaliśmy z daleka łódkę, pospacerowaliśmy nad brzegiem cykając pierwsze fotki, w miarę jak czas płynął i zapadał wieczór.
Odwiedziliśmy
Bunyipa - po wrzuceniu jednodolarówki wyłania się z wody i donośnie ryczy. Mityczny stwór z aborygeńskiej mitologii miał wychodzić o zmroku z rzek, kanałów, strumieni i napadać na ludzi i zwierzęta. Opowieść długo wzbudzała przerażenie wśród pierwszych kolonistów, aż wreszcie, na przełomie wieków, udowodniono, że taki stwór naprawdę nie istnieje.
Murray Expeditions to nazwa łódki, która pływa cały czas realizując rejsy dwu-, trzy- i pięcionocne ;-) oraz krótkie rejsy połączone z lunchem na rzece.
Na bilecie napisano, że załoga bardzo prosi, aby na pokład wchodzić od godz. 19:30, gdyż wcześniej sprzątają i przygotowują się na przyjęcie nowej grupy gości.
Parę minut po wspomnianej godzinie podeszliśmy na brzeg, gdzie koło trapu czekały dwie osoby.
Jedna z nich przedstawiła się jako James, kierownik rejsu. Drugi Pan z uśmiechem zaoferował, że wniesie nasze bagaże do kabiny numer 6.
Super: dolny pokład, tuż nad lustrem wody, ostatnia kabina.
Aha: kolejny członek załogi zaoferował, że odprowadzi Volvika na ogrodzony plac firmy, bo jednak nierozważnie jest zostawiać samochód bez opieki na parkingu w parku nad rzeką, koło pubu, na pastwę pomysłowości lokalnej młodzieży... Hmmm, wręczyliśmy kluczyki i pomaszerowaliśmy po trapie.
Zostawiliśmy rzeczy w kabinie i wyszliśmy na środkowy pokład, gdzie mieści się jadalnia, bo zaraz miała rozpocząć się kolacja.
|
Od |
W jadalni poznaliśmy całą załogę (sześć osób), przy czym okazało się, że pomocny Pan, który wniósł do kabiny nasze bagaże to... kapitan - Dave, a Volvika odprowadził szef kuchni - Billy. Pasażerów było 30 osób, z czego 2 osoby (
Kiwi, czyli Nowozelandczycy) miały nas opuścić po dwóch dniach.
I zaczęło się. Najpierw szef kuchni - Billy przeszedł obok każdego stolika wypytując o nasze życzenia/ ograniczenia dietetyczne/ alergie itp. wszystko skwapliwie notując. Potem wyszedł na środek i opowiedział, co zjemy za chwilę, a kiedy mówił, nam niemalże ślina zaczęła ściekać po brodach ;-)) Posiłek nie zawiódł nas ani trochę. Tuż po Billym wokół stolików przeszła Tegan rozdając nam identyfikatory, na których wypisaliśmy swoje imiona. Proste, a bardzo przyśpieszyło proces zgrania się grupy.
W czasie kolacji
odbiliśmy od brzegu, kierując się do Sunnyside, gdzie po około dwóch godzinach mieliśmy zacumować przy brzegu na pierwszy nocleg. Z przodu łódki umieszczono reflektory, które oświetlały wodę przed nami i brzegi. Po kolacji siedzieliśmy jeszcze trochę popijając
lokalne wino i rozmawiając z nowo poznanymi znajomymi z Victorii: Shirley, Michaelem, Deb i Gregiem.
Panujące wokół ciemności wygnały nas do łóżek tuż po tym, jak zgasł silnik.
Kabina okazała się mniejsza niż wydawała się na zdjęciu, łóżko okazało się krótkie, jak na mój wzrost, ale wystarczające, jak na moje potrzeby (bo śpię pozwijana), a nade wszystko - było cudownie ciepło, dzięki regulowanej klimatyzacji/ ogrzewaniu. Każda kabina ma swoją łazienkę z kibelkiem, umywalką i prysznicem, a szafa wzdłuż całej ściany pomieściła nasze rzeczy i walizki.
Na półce czekała lornetka, mapa odcinka rzeki, którą mieliśmy przepłynąć oraz ściąga: zdjęcia i opis ptaków, jakie żyją na tym terenie.
Pełni nadziei na cudny urlop poszliśmy spać.
PONIEDZIAŁEK, 4 lipca
O ósmej rano zaczęło się śniadanie i wtedy też odbiliśmy od brzegu. Obudziliśmy się dzięki budzikowi, bo inaczej nie byłoby mowy, abyśmy zdążyli na posiłek.
Dzięki uprzejmości Danny'ego, którego poznaliśmy w czasie rejsu - wklejam zdjęcia. Sama nie uwieczniłam żadnego z naszych bufetów śniadaniowych, a Danny nie ma nic przeciwko temu, bym wykorzystała Jego foty (zajrzyjcie do
Jego galerii - jest tam kilka urokliwych panoram oraz inne foldery pokazujące ciekawe miejsca w Adelajdzie i nie tylko ;-))
Co jakiś czas przez głośniki było słychać głos kapitana, który opowiadał nam ciekawostki na temat mijanych miejsc.
Na zdjęciu powyżej uwieczniłam zabytek. W latach 1891-1913 wierni kościoła anglikańskiego - pojedynczy farmerzy i członkowie społeczności mieszkający wzdłuż brzegów Murray - korzystali z duchowej posługi świadczonej przez pływającą misję.
Pierwsza łódź misji to był parowiec, zastąpiony w 1899 roku przez jednostkę o napędzie parowym i łopatkowym zbudowaną w Milang, na pokładzie której znajdowała się kaplica i
checkhouse (ciągle sprawdzam:
gabinet lekarski, czy
kantor bankowy??). Obydwa statki nosiły nazwę
Etona, od Eton College, który zapewnił fundusze na realizację przedsięwzięcia.
Etona miała stałą siedzibę w Murray Bridge. Z księdzem Williamem Bussell'em u steru, pływała pomiędzy Goolwa aż do granicy stanu Australia Południowa z Wiktorią, świadcząc posługę duchową na stacjach, farmach i obozach drwali, a także dla rybaków, rodzin mieszkających w łodziach przy rzece i małych osadach. Bussell przywoził też produkty potrzebne w tych odizolowanych społecznościach otrzymując w zamian drewno potrzebne do napędu parowych silników, świeże warzywa i ryby.
Około 1897 roku statek pokonywał 1600 kilometrów co sześć tygodni odwiedzając po drodze blisko czterdzieści miejsc, w tym osadę Aborygenów w Port McLeay. Bussell odpowiadał za ster i przygotowanie posiłków, a inżynier dbał o podtrzymywanie pracy kotłów i silników; obydwaj mężczyźni przerzucali tony drewna opałowego niezbędnego, by produkować parę potrzebną do napędzania jednostki.
Nabożeństwa były odprawiane na pokładzie albo na brzegu. Do ludzi mieszkających dalej od rzeki ksiądz docierał w pożyczonych dwukołowych powozach, konno, na rowerze lub pieszo.
Zabytkowa
Etona czeka przy brzegu na lepsze czasy. Prawdopodobnie już niedługo zostanie odrestaurowana i udostępniona zwiedzającym, bo jej historia jest warta pamiętania - przypomina o niesamowitych i pełnych wyzwań czasach pierwszych osadników - pionierów otoczonych przez niełatwe i egzotyczne okoliczności przyrody.
Płynąc mijaliśmy
Mypolonga, Wall Flat, Caloote i Ponde, aby około dziesiątej przybić do brzegu w
Mannum. Tu czekał na nas autobus, który zabrał nas na wycieczkę (w tym czasie na
Murray Expeditions pojawiła się nowa grupa pasażerów, którzy popłynęli na dwugodzinny rejs po rzece połączony z lunchem).
Pojechaliśmy do niezwykłego muzeum. Jego właścicielka, po przejściu na emeryturę poświęciła się wyszukiwaniu i gromadzeniu maszyn, urządzeń i przedmiotów codziennego użytku z ubiegłych lat. Zbiory zajmują obecnie trzy spore szopy, część znajduje się na zewnątrz. 'Muzeum' przyjmuje gości utrzymując się z datków, a gospodyni, od kilku lat wdowa, uśmiecha się do odwiedzających i chętnie odpowiada na zadawane pytania.
W drodze powrotnej rzuciliśmy jeszcze okiem na panoramę doliny rzeki Murray z punktu widokowego i, żegnani przez tęczę, wróciliśmy na łódkę na lunch.
W czasie tego rejsu
wiele się dowiedzieliśmy o rzece Murray i jej mieszkańcach, o historii transportu rzecznego, który uzupełnił transport kolejowy i przyczynił się do skutecznej wymiany towarów między poszczególnymi rejonami, a także o powodziach w tym i ubiegłym wieku (
największa powódź wydarzyła się w roku 1956 - w wielu miejscach znajdują się tablice z oznaczeniem, jak wysoko podniosła się wówczas woda) oraz o sposobach regulacji rzeki i programach jej ochrony.
Cały system rzek Murray i Darling można porównać do Missisipi, Nilu i Amazonki, po których Murray-Darling zajmuje czwarte na świecie miejsce co do długości (co nie jest wcale takie oczywiste, biorąc pod uwagę, że Australia kojarzy się raczej z pustyniami i suszą ;-) ).
Podczas lunchu odbiliśmy i ruszyliśmy
w dalszą podróż w górę rzeki mijając po drodze Younghusband, Teal Flat, Bowhill, Purnong, w drodze do Walker Flat.
Na brzegach widzieliśmy piękne eukaliptusy (
Red River Gum) - wiele z nich ma nawet ponad trzysta lat - osiągają wysokość do 45 metrów. Piękne, fascynujące drzewa o ciekawej korze - o bogatej fakturze i kolorystyce, i rozłożystej koronie.
Kapitan zwrócił naszą uwagę na mijane grupy wierzb rosnących przy brzegach. Kilkadziesiąt lat temu wprowadzono wierzbę w ekosystem rzeki Murray, aby umocnić brzegi i zabezpieczyć je przed korozją. Niestety, coś, co sprawdza się w Europie, nie sprawdziło się tutaj: wierzba rozrasta się bardzo szybko, a jej korzenie rozsadzają brzegi - zamiast chronić, niszczą - powodują oddzielanie się kawałków skał, a potem zbierają muł i przepływający materiał. Tworząc nowe 'wyspy' zawężają rzekę, gnijące liście zanieczyszczają wodę (w przeciwieństwie do eukaliptusów wierzby zrzucają jesienią wszystkie liście), a oderwane gałęzie bardzo szybko się ukorzeniają i wrastają w mijane 'wyspy'. Wierzby dają dużo cienia, ich zwarta kora nie stwarza dobrych warunków dla żerujących owadów, brak owadów i kwiatów dających nektar nie przyciąga ptaków - słowem: żadnych pożytków dla lokalnego ekosystemu.
Ponoć dobrze zorganizowane dwie grupy fachowców spływając w dół rzeki i karczując wierzby po drodze byłyby w stanie oczyścić dolinę z niechcianego gościa w ciągu czterech lat, ale projekt na razie nie wyszedł poza fazę dyskusji...
Niestety, w przeciwieństwie do wierzby, eukaliptusy mogą rosnąć w wodzie maksymalnie jeden rok - jeżeli po tym czasie woda nie opadnie, drzewo obumiera.
Więcej informacji
tutaj.
Stopniowo brzegi wznosiły się coraz wyżej. Chłonęlismy widoki, podziwialiśmy zmieniające się niebo i światło. Wypatrywaliśmy ptaków.
I nareszcie: klify. Pomarańczowe, o fantazyjnych kształtach, ozdobione eukaliptusową koronką.
Zachmurzone niebo i wiatr wyczarowywały wciąż nowe efekty świetlne, więc popijając herbatę za herbatą dla rozgrzania robiliśmy dziesiątki zdjęć.
Na kolację Billy przygotował potrawy, których motywem przewodnim były 'Australiana' - podano owoce morza, potrawkę z kangura, lokalną jagnięcinę i wołowinę oraz sery i warzywa.
A po kolacji, po ciemku przybiliśmy do brzegu, gdzie czekał autobus, aby zabrać nas na wycieczkę w australijski busz na spotkanie z aktywnymi w nocy zwierzętami. Szczególnie cieszyła nas perspektywa zobaczenia gatunku wombatów, które żyją jedynie po tej stronie rzeki, w tej okolicy -
the Southern Hairy Nosed Wombat.
Dokumentacja zdjęciowa to niestety seria ciemnych obrazków o różnych odcieniach czerni, ale wierzcie nam na słowo: widzieliśmy trzynaście wombatów (dzięki silnej latarce i wiedzy Michaela, który z niesamowitą wprawą odróżniał zwierzaki od krzaków i nierówności terenu kierując strumień światła we właściwym kierunku). Wombaty trochę przypominają świnki, ale to kuzyni koali. Ponoć 'spotkanie' z nimi na drodze źle się kończy dla samochodu i pasażerów - ze względu na wzrost, pokrój i 'zbitą' budowę ciała (porównać je można pod tym względem do dzików)...
Wisienką na torcie była kangurza rodzina, która pojawiła się na poboczu, a następnie... prowadziła autobus skacząc po szosie przed nami przez dość długi odcinek, aby następnie oddalić się z powrotem na bok, w busz.
Przed jedenastą wróciliśmy na pokład - jedni skręcili jeszcze do jadalni, sprawdzić stan zapasów w barze, inni od razu odmeldowali się do kabin na ciszę nocną ;-)
WTOREK, 5 lipca
Podczas śniadania odbiliśmy z
Walker Flat w dalszą drogę przez
Wongulla,
Nildottie i
Big Bend.
Nildottie słynie ze znaleziska archeologicznego - zaniepokojony farmer zgłosił znalezienie szkieletu młodego chłopca - kiedy policyjni specjaliści zbadali znalezisko, okazało się, że chłopiec zginął... sześć-siedem tysięcy lat temu. Wtedy do akcji wkroczyli archeolodzy odkrywając tajemnice osadnictwa aborygeńskiego sprzed tysięcy lat.
Big Bend z kolei oferuje szeroki wachlarz wycieczek na spotkanie z mieszkańcami australijskiego buszu.
Dowiedzieliśmy się o tym podczas pogadanki w wykonaniu naszego kapitana, który pływa na
Murray Expeditions od wielu lat, jest przyrodnikiem z zamiłowania, wspaniałym gawędziarzem i prawdziwą skarbnicą wiedzy o rzece Murray, jej otoczeniu i mieszkańcach.
W pewnym momencie daleko za nami pokazała się
Murray Princess - statek, który widzieliśmy wcześniej w Mannum, napędzany kołem z zespołem łopatek (skojarzenie z Tomkiem Sawyerem i rejsami po Missisipi jest jak najbardziej prawidłowe - to był wzorzec dla statków budowanych w Australii na przełomie wieków, w początkach żeglugi po Murray). Ze 120 pasażerami na pokładzie płynęła w kierunku
Blanchetown, gdzie przekroczy śluzę, by kontynuować dwudniowy rejs w górę rzeki.
Na ścianach mijanych klifów zaczęło pojawiać się coraz więcej ptaków, a wśród nich krzykliwe grupy
biało-żółtych papug - kakadu.
Widzieliśmy też przeróżne pompy i ujęcia wody dla okolicznych gospodarstw. Niektóre zadziwiały skalą przedsięwzięcia.
Pojawiało się też coraz więcej pelikanów. Tutaj spotkać można tylko dorosłe osobniki. Młode przychodzą na świat w gniazdach budowanych na terenach lęgowych w okolicy, którą odwiedziliśmy w marcu.
Właściwie tuż po tym rejsie należałoby
tam wrócić, gdyż właśnie trwa lub niedługo się zacznie sezon lęgowy.
Minęliśmy malowniczo położony rezerwat kultury aborygeńskiej w Ngaut Ngaut. Wrócimy tu w czwartek, aby zobaczyć wszystko z bliska, na wycieczce z przewodnikami.
Słoneczna pogoda sprzyjała przechadzkom lub siedzeniu na pokładzie. Zmarznięci wracaliśmy do jadalni na herbatę, kawę, po dobra z baru lub składaliśmy wizyty gościnnemu kapitanowi i inżynierowi w sterówce. Gawędząc z gośćmi, kapitan robił przerwy na informacje podawane przez mikrofon wszystkim pasażerom - komentował, co mijamy, ubarwiając podróż licznymi ciekawostkami i anegdotami.
Każdy z posiłków jest wart wspomnienia - tu wtorkowy lunch.
Po południu zatrzymaliśmy się w
Swan Reach, skąd ruszyliśmy na kolejną wycieczkę autobusem.
Odwiedziliśmy jedno z tutejszych
gospodarstw, gdzie produkuje się migdały i... raki.
Warto tu wrócić w sierpniu, kiedy kwitną migdałowce, co tworzy niesamowity obraz - gęsto ukwiecone rzędy drzew, pod nimi zielona równo posiana trawa, która pomaga tłumić chwasty, nad sadem błękitne niebo. Słońce i piękny zapach - achhhhhh...
Potem ruszyliśmy w kierunku
Blanchetown, by tam przespacerować się koło śluzy i zobaczyć, jak przekracza ją
Murray Princess.
Śluza w Blanchetown została zbudowana w roku 1922 i jest pierwszą z sześciu śluz na rzece Murray w Południowej Australii (na rzece Murray jest w sumie trzynaście śluz). Pomagają one regulować poziom wody i chronić okoliczne obszary przed powodziami.
Więcej o programach związanych z rzeką Murray można przeczytać
tutaj.
Przy śluzie w Blanchetown zbudowano też sprytną pułapkę pozwalającą odławiać
karpie.
Okoliczni farmerzy uzyskali zgodę rządu na założenie hodowli karpia pod warunkiem odpowiedniego zabezpieczenia stawów i zadbania, by ryba ta (będąca konkurencją dla lokalnych gatunków) nie przedostała się do rzeki. Wszystko było dobrze do czasu... powodzi, która wypłukała ryby ze stawów i sprawiła, że przedostały się do rzeki.
Karp - nazwany w Australii 'rzecznym odpowiednikiem królika' - wykazał niesamowite zdolności przeżycia (wyrzucony na brzeg hibernuje i potrafi przeczekać nawet trzy doby, po których wrzucony do wody powróci do pełni sił; inny sposób to umiejętność zagrzebania się w wilgotnym mule albo wcześniejszego dojrzenia ikry w wypadku śmierci matki przed jej złożeniem).
Karp uznany został za szkodnika. Za wrzucenie złowionego z powrotem do wody lub pozostawienie na brzegu grozi grzywna w wysokości pięciu tysięcy dolarów. Trzeba go zabrać ze sobą, wyrzucić do kosza z daleka od brzegu, a jeśli zostawić, to... pokrojonego 8-0.
Odłowione karpie przerabia się na nawozy.
Karp nie tylko zabiera żywność lokalnym gatunkom ryb, ale i niszczy ich środowisko - ryjąc w mule w poszukiwaniu jedzenia (nie gryzie, bo nie ma zębów - zasysa porcje wody i odcedza jedzenie, a resztę wypuszcza) niszczy złożoną tam ikrę oraz narusza zakorzenione rośliny, mąci wodę, co utrudnia polowanie innym gatunkom żyjątek wodnych, bardzo szybko i licznie się mnoży w porównaniu z lokalnymi gatunkami, szybko przegania je też rozmiarem ciała. Na dodatek nie ma naturalnych wrogów, cały ciężar walki spada więc na człowieka.
I jeszcze coś: ta rzeczna, dzika wersja karpia nie przypomina znanej większości Polaków ryby hodowlanej - jest okrutnie oścista, ości są drobne i bardzo ostre, a mięsa jest mniej i nie jest ono podobne w smaku do naszych tradycyjnych dań wigilijnych. Więc jak się już złowi, to nawet zjeść się nie da :-(
Pełni wrażeń i nowych wiadomości wróciliśmy na łódkę, gdzie po kolacji, podzieleni na grupy, graliśmy w 'Państwa, miasta'. James zaproponował, że za każdy wyraz opisujący wybrane hasło doda nam ekstra punkt (oczywiście dodatkowe wyrazy też musiały się zaczynać na wylosowaną literę). Nasza wyobraźnia rozpędzała się coraz bardziej, a jadalnia długo w noc rozbrzmiewała wybuchami śmiechu.
Kategorie to: miasto w Australii, coś co znajduje się na łódce, aktor/ aktorka, piosenka (dodatkowy punkt za jej zaśpiewanie), kolor, drink, zwierzę.
Nie obyło się bez oszukiwania (Deb z naszej drużyny ściągała dodatkowe przymiotniki ze słownika otwartego... na wyszukiwarce w iPhonie ;-)) i podbierania sobie słów przez poszczególne grupy, ale zabawa była przednia.
ŚRODA, 6 lipca
Rano, 'bladym świtem' (=tuż po siódmej) wyrwał nas ze snu ryk silnika - wypłynęliśmy tego dnia wcześniej. Dołączyliśmy na śniadanie zerkając nieco niespokojnie na zachmurzone niebo i krzywiąc się na podmuchy zimnego wiatru.
Około dziesiątej przybiliśmy do brzegu i poszliśmy z kapitanem na krótki spacer wśród pięknych eukaliptusów i kęp
lignum. Znów porcja wiedzy o otaczających nas roślinach oraz kilka ciekawostek o życiu aborygeńskich plemion mieszkających lata temu na tym terenie.
Zobaczyliśmy na przykład ślad na jednym z drzew po wycięciu kawałka kory na łódkę - canoe. Aborygeni zabierali potrzebną im część kory, ale dbali o wybór właściwego, zdrowego i silnego drzewa oraz o zminimalizowanie skutków cięcia - wycinali korę wiosną, od południowej strony - na pniu zostawała blizna, ale drzewo rosło dalej.
Eukaliptusy nazywane są czasem 'producentem wdów'. Chodzi o to, że osłabione drzewo, w niekorzystnych warunkach, zrzuca nieraz całe konary. Nietrudno się domyślić, że skutki mogą być smutne dla przechodnia...
Na lunch Billy przygotował nam niespodziankę -
fish & chips (ryba z frytkami) w tradycyjnym angielskim wydaniu t.j. zawinięte w gazetę. Oczywiście, nie zabrakło ani cytryny, ani sosu tatarskiego ;-)) Ja dostałam omlet - o dziwo, nie był zawinięty w gazetę ;-)
Niedługo po lunchu przybiliśmy do brzegu w okolicach Big Bend, skąd, podzieleni na dwie grupy popłynęliśmy 'łódką Jamesa' z kapitanem na wycieczkę po przybrzeżnych płyciznach, a następnie podpłynęliśmy pod ścianę klifu. Pogoda nam nie sprzyjała - było chłodno i wietrznie, na dodatek pokrapywał deszcz, ale na pytania kapitana, czy chcemy wracać, zgodnie odpowiadaliśmy, że NIEEEE! ;-)
Wzdłuż brzegów, na rosnących tam roślinach, wciąż widać, na jaką wysokość podniosła się woda w czasie ubiegłorocznej powodzi.
Różowo-fioletowa warstwa na wodzie to bardzo pożyteczna roślina - na początku jest zielona, z wiekiem na skutek fotosyntezy zmienia kolor. Nie tylko zapewnia pokarm wielu lokalnym mieszkańcom rzeki, ale dotlenia i filtruje wodę.
Do głównego koryta rzeki płynęliśmy poganiani przez deszcz, pod klifem udało nam się nieco schronić.
Pooglądaliśmy z bliska skutki erozji, wykwity na skałach, skamieniałe muszle sprzed wieków, pajęczyny, rosnące w otworach paprocie oraz precyzyjnie ulepione z błota gniazda jaskółek i garncarzy. Kapitan pokazał, po czym poznać, że w danym otworze znajduje się gniazdo - pisklęta wystawiają małe dupki na zewnątrz i dzięki temu w domu jest czysto ;-))
Czas spędzony na wycieczce pomógł nam podjąć decyzję w kwestii nadchodzącego wieczoru. Jednogłośnie zdecydowaliśmy, że zamienimy wieczorne BBQ na brzegu pod gwiazdami na wieczorne BBQ w jadalni z widokiem z okna na gwiazdy ;-)
Dzień zakończył się pięknym spektaklem - zachodzące słońce przedarło się przez chmury oświetlając na pomarańczowo klify.
Kolację serwowali nam wszyscy członkowie załogi. Znów mogliśmy docenić bogactwo lokalnej produkcji - mięsa, sery, warzywa i owoce (że nie wspomnę o winie ;-)).
Po kolacji dołączył do nas
Dave Verrall - dusza towarzystwa, uznany wykonawca australijskiej sceny muzycznej - dowcipny, ciepły i czarujący. Kiedy kolacja układała się w naszych przewodach trawiennych, Dave zaczął nas bawić, wzruszać, rozśmieszać, rozczulać itp. Wciągnął do zabawy wszystkie pokolenia - najstarsi imponowali nam znajomością tekstów, śpiewali równo z Dave'm. Rozdane 'instrumenty' sekcji perkusyjnej krążyły z rąk do rąk i cieszyły się ogromnym powodzeniem. Najmilszy z Moich Mężów podbił serca publiczności dwukrotnie - najpierw
solówką na... klapki plażowe, a następnie na...
dupkę wombata.
(Przepraszam za jakość zdjęć w galerii - dlatego ich tu nie wklejam, ale w sumie: oddają treść i pasują do nastroju tego wieczoru ;-)) Na szczęście mogę znowu posiłkować się zdjęciami Danny'ego - ten to ma aparat - fiu fiu).
Wieczór planowany przy ognisku w australijskim buszu pod rozgwieżdżonym niebem (z dala od świateł miasta gwiazd widać całą masę), a przeniesiony z racji zimnej, burzowo-wietrznej nocy do jadalni trwał i trwał. Sala rozbrzmiewała dźwiękami gitary, piosenkami bardziej i mniej tradycyjnymi oraz salwami śmiechu. Były 'rozruchowe' elementy taneczne (coś na kształt pląsów zuchowych - tu pozdrawiam tych, co to mają takie wspomnienia, na czele z nieocenioną Paskudą ;-) - pamiętacie
Tu stoją krokodyle, i orangutany? oraz prawdziwe eleganckie tańce - kapitan zaszczycił większość Pań zapraszając je do tańca, a John dzielnie Go naśladował. Panie były przeszczęśliwe ;-)
CZWARTEK, 7 lipca
Kolejny dzień zaczął się wcześnie od pobudki zgotowanej przez uruchomione silniki. Posłusznie daliśmy się wygonić i z łóżka i z kabiny, w kierunku śniadania. Poranek był naprawdę przepiękny - nie za dużo chmur i gładka powierzchnia wody, w której pięknie odbijało się to, co na brzegu.
Po śniadaniu, tuż po ósmej rano, dobiliśmy do brzegu i zeszliśmy na ląd, by zwiedzić
Ngaut Ngaut - rezerwat kultury aborygeńskiej i jedno z najstarszych stanowisk archeologicznych w Australii.
Było słonecznie, ale nie za ciepło - na szczęście i czekające na nas schody i urok okolicy zagwarantowały, że nie było nam zimno. Spacerowaliśmy z przewodnikami, którzy opiekują się rezerwatem i pracują tu całymi rodzinami jako wolontariusze. Opowiadają o historii tego miejsca, o kulturze swoich przodków, przybliżając aborygeńską przeszłość, zwyczaje i wierzenia zapisane na skałach klifu tajemniczymi symbolami.
Mieliśmy okazję spróbować 'soli z krzaka' - czerwone owoce są naprawdę słone.
Dzięki opowieściom przewodników 'ożyły' historie zapisane na skale za pomocą znaków, licznych kropek i kresek. Stało się jasne, jak wyglądał rozkład 'pomieszczeń' i które z nich pełniły jakie funkcje - gdzie spali myśliwi, a gdzie kobiety, dzieci i starszyzna; na co polowano i jakie zasoby żywności można było zdobyć w okolicy, w jakiej odległości znajdowały się święte miejsca itp.
Prace archeologiczne pozwoliły odsłonić wielowiekową tradycję plemion, które wędrując wracały nad rzekę przez lata, pokolenia... Wśród skał widać nie tylko liczne muszle, ale i warstwy popiołu oraz osmalone 'sufity'.
Park utrzymuje się bez pomocy fundacji rządowych. Wolontariusze nie tylko oprowadzają zwiedzających, ale i naprawiają na bieżąco zużywające się schody, barierki itp. Dodatkowym źródłem zarobku jest też sprzedaż pamiątek. Wróciliśmy na łódkę bogatsi o parę drobiazgów ;-))
W oczekiwaniu na lunch popijaliśmy gorącą herbatę i podziwialiśmy liczne ptaki. Wśród nich np. łabędzią rodzinę - większość ptaków podlatywała co jakiś czas do przodu, a jeden ptak uparcie za nimi płynął. Gdy się nieco zbliżyliśmy, tajemnica się wyjaśniła: 'maruderem' była mama z maluchami, która w pewnym momencie dopłynęła do przybrzeżnych zarośli i się w nich schroniła.
Zobaczyliśmy też film o powodzi w 1956 roku, a potem zjedliśmy zasłużony lunch. Mijając po drodze widziane już wcześniej łodzie, domy i zabytek ;-) po południu dopłynęliśmy do Mannum. My ruszyliśmy na spacer, załoga uzupełniała zapasy, a Billy w kuchni przygotowywał uroczystą kolację kapitańską.
Mannum nie jest duże - to typowa dla tego rejonu miejscowość nad rzeką. Wiele tu domów typu letniskowego, ale coraz więcej ludzi osiedla się również na stałe. Obecnie powstaje tutaj
nowe osiedle - marina - mieliśmy okazję obejrzeć mapę z wydzielonymi działkami i planem zagospodarowania terenu.
Pasażerowie naszej łódki stworzyli na głównej ulicy całkiem imponujący tłum. Lokalne centrum informacyjne niestety dość szybko zamknęło swe podwoje (ale udało się zabrać kilka ciekawych broszur - tutejsze materiały i centra informacyjne nieustannie nam imponują - to prawdziwa kopalnia wiedzy i bardzo skuteczna forma promocji - tak by się chciało od razu wszędzie pojechać i wszystkie te piękne miejsca zobaczyć na własne oczy ;-))
Przeszliśmy się jedną ze spacerowych ścieżek, ale naszym wrogiem okazała się temperatura i... krótki dzień - dość szybko zapadała ciemność. Zahaczyliśmy zatem o niepozorną kawiarenkę z kawą z ekspresu i pyszną czekoladą, gdzie już siedzieli Deb i Rebecca, każda ze swoim Gregiem ;-)
Po powrocie na łódkę ruszyliśmy na kapitańską kolację. Załoga przywitała nas w pełnej gali, rozdano drinki i przekąski, a potem wieczór stopniowo się rozwijał. Na stolikach pojawiały się kolejne potrawy, rozmowy rozbrzmiewały śmiechem, anegdotami i wspomnieniami.
- dziękujemy Danny ;-)
Z jednej strony cieszyła panująca w jadalni atmosfera, z drugiej - było nam jednak smutno, że jutrzejszy dzień był ostatnim w planie tej wyprawy :-(
PIĄTEK, 8 lipca
Tego ranka wstaliśmy na dźwięk budzika, nie silników. Po ostatnim wyprawowym śniadaniu wypłynęliśmy z Mannum, by przez
Ponde,
Caloote i Wall Flat dotrzeć do punktu startowego ostatniej wyprawowej wycieczki - Woodlane, skąd wyruszyliśmy autobusem do
Reedy Creek Waterfalls - malowniczego parku z wodospadami.
Po spacerze w parku pojechaliśmy odwiedzić
szkołę w Mypalonga, gdzie uczniowie założyli i prowadzą swój sklepik. Sprzedają tam między innymi suszone morele, przy produkcji których pracują w czasie wolnym od zajęć szkolnych. Praca w sklepiku połączona jest z projektami, dzięki którym uczniowie doskonalą swoją znajomość matematyki oraz zdobywają doświadczenie w prowadzeniu sklepu, obsłudze klienta itp. Absolwenci tej szkoły tak bardzo wyróżniają się na tle innych uczniów w gimnazjum, że rodzice z nawet odległych miejscowości starają się tu zapisać swoje pociechy.
Hmmmm, to było już ostatnie zejście z pokładu przed zejściem pożegnalnym :-( Odpłynęliśmy z Woodlane, a mijając znowu Mypolonga, Sunnyside, Mundurra i Willowbanks zbliżaliśmy się coraz bardziej do Murray Bridge, gdzie tak niedawno, a zarazem jakby wiele dni temu rozpoczęliśmy nasz urlop na rzece.
Do kolekcji pamiątek dodaliśmy jeszcze koszulki i moją kamizelkę z logo Murray Expeditions.
A potem wymienialiśmy adresy i wizytówki, a jeszcze później - w ruch poszły chusteczki... Niebywałe, ale polało się sporo łez podczas uścisków pożegnalnych...
Z planu pooglądania Murray Bridge niewiele wyszło, bo postanowiliśmy jednak ruszyć z powrotem do Adelajdy ścigając się z zapadającą ciemnością. Pożegnaliśmy nowych znajomych - współpasażerów i członków załogi, po czym z parkingu kolejno odjeżdżały samochody, a Michael odwiózł niektórych do autobusu do Melbourne, a niektórych na dworzec autobusowy w Adelaide.
Załoga wróciła na łódkę, by przygotować się na przyjęcie kolejnej grupy gości.
Dwie dziurki w nosie i skończyło się.
Została nam góra pamiątek i zapas zdjęć, które dłuuuugo w noc sortowaliśmy, aby upchnąć je do jednego albumu.
Koty powitały nas przeszczęśliwe, że w końcu wróciliśmy. Chyba przespały większość czasu, bo i jedzenia trochę zostało i... kuwety były w całkiem przyzwoitym stanie. Wspominając z rozrzewnieniem ciepłą kabinę i całkiem łaskawą pogodę włączyliśmy grzejnik i wsłuchiwaliśmy się w bębnienie deszczu...
Dodatkowym plusem urlopu były... sobota i niedziela do naszej dyspozycji przed powrotem do pracy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz