9 maja 2015

Wywołana do tablicy...

... komentarzem sprzed miesiąca (olabogaależtenczasleci!) śpieszę donieść, że jest!
Wieść gminna prawdziwie głosi, że Chudzielce Story jest obecnie trzyosobowe :-)

Dziewiątego maja 2015
na kwadrans przed dziewiątą rano 
dołączył do nas wyczekany Syneczek Lucas George (Łukaszek Jerzyk) 
Ważył 2,890 g, mierzył 47 cm 
i zdobył 10/10 w skali Agpar ;-)


Spędziliśmy w szpitalu Ashford pięć i pół dnia otoczeni zacną opieką lekarzy i położnych,

 

po czym, po pozytywnej opinii wydanej przez naszego pediatrę
zahaczając o biuro szalonej-matki-Juniora, gdzie Junior rozkochał w sobie wszystkie ciocie ;-) 
i o sklep, gdzie kupiliśmy malusieńkie koszulki w rozmiarze 0000 (który to rozmiar, na podstawie historii rodzinnych obojga rodziców nie został w ogóle wzięty pod uwagę podczas zakupów wyprawkowych ;-)

przybyliśmy do Przyczółka, by zacząć Kolejny Rozdział Chudzielce Story :-)


Nowy Domownik jest na wskroś Australijczykiem: 
wyloozowany, cierpliwy, je, śpi i cieszy Go świat wokół :-)

8 maja 2015

Trzy Pory Roku - Końcówka ;-)

W 36 tydzień ciąży weszliśmy z przytupem:

- w sobotę pojechaliśmy na polską imprezę, gdzie pożarłam góry fantastycznego jedzenia i sporo potańczyłam (łącznie z wężem wokół domu i tarasu), nie, nie popiłam, bo... prowadziłam z powrotem przywożąc wyimprezowanego Przyszłego Tatę do domu ;-)

- w niedzielę byliśmy umówieni ze znajomymi dwoma parami na popołudniowe biesiadowanie u nas. A że salon zawalony gratami przeróżnemi, a pogoda taka sobie, nieco kapryśna, to Najmilszy postanowił zapalić w chiminea (taki piecyk ogrodowy, żeliwny), no i jak przygotowywał drewno, to...
Słowem: odwołaliśmy imprezę i pognaliśmy na ostry dyżur do szpitala... Jak nas zobaczyli, to oczywiście skupili uwagę na mnie, a ja na to: nie, nie, my w kwestii palca mojego męża... Niespełna cztery godziny później Najmilszy wynegocjował, że jako 'twardy chłop' może wyjść do domu, bo:
1) ma żonę w zaawansowanej ciąży
i 2) potrzebuje krwistego steka na poprawę nastroju',
więc z plikiem recept na antybiotyk i przeciwbóle, przez aptekę dotarliśmy na tegoż steka ;-)



- w poniedziałek od rana niewyraźnie się czułam, w pracy zastałam smarkająco-kichającą ambitną koleżankę ;-) , więc podpędziłam, co najważniejsze, zebrałam klamoty, coby popracować z domu i po południu się ewakuowałam... Tiaaaa, poczułam przemożną potrzebę położenia się na kfilkę, po czym na szybko, boso, poleciałam do kibelka starając się... donieść wymioty do miejsca przeznaczenia nie gubiąc nic po drodze... Najmilszy wrócił z pracy, podał mi szklankę wody i... poleciałam drugi raz, po czym dostałam polecenie, żeby się umówić na wizytę, bo 'musi mnie zobaczyć lekarz'
- tiaaaa, szklanka wody, tenże lekarz (diagnoza: grypa żołądkowa albo zatrucie pokarmowe??, leżeć i dużo pić, w tym gastrolity - debiut życiowy), a po powrocie taki występ, że... trzeba było zmyć pół ściany i podłogę wokół kibelka

- no to se poleżałam... we wtorek i środowy poranek, bo główna szefowa na urlopie, a wyznaczona zastępczyni w domu z grypą, ja jestem kolejna, a zespół biedusiów się... nieco pogubił bez władzy zwierzchniej... Pojechałam, wsparłam duchowo, zrobiłam parę najpilniejszych rzeczy i... się ewakuowałam (smarkająco-kichająca smarkała i kichała dalej...) ...

- czwartek - nuda, Szanowny Czytelniku, nuda, bo pojechałam do biura, a tam, poza kichająco-smarkającą-bez-zmian, tylko awaria serwera, brak Internetu i WiFi, a tu koniec miesiąca i pewne rzeczy w banku zrobić trzeba (i to przed drugą po południu ofkors, żeby zaksięgowali w tym dniu...),

- w piątek bonus: rano wizyta u Pana Dochtora - serduszko a'la jestem konikiem, wstępne rozmowy o Dacie (23 lub 25 maja, ze wskazaniem - moim ;-) - na 25 oczywiście --> co syn to syn, jakgłosi stara sprawdzona prawda życiowa ;-), ale co syn - zodiakalny Bliźniak, to już całkiem niebeleco), a potem w pracce na piętrze byłam sama, na dole - tylko dwie osoby - sie-lan-ka :-D  

W domu sama radość: Najlepszego z Przyszłych Ojców Moich Dzieci zastałam w pokoju Juniora, gdzie malował już farbą podkładową (wcześniej zaszpachlował dziury i pęknięcia, a tego dnia wszedł z fazą: malowanie), a w 'salonie' (zamienionym w tym czasie w megaskładowisko różności) - dwie paczki z Dalekiego Kraju.


Sapiąc jak lokomotywa, z przerwami na złapanie oddechu i kolację wypakowałam z pudeł Nową Brykę Juniora - i przetestowałam wszystkie zakupione wersje wiekowo-pogodowe ;-D
Wszystko dotarło bezpiecznie, wygląda coodnie, koi moje serce i cieszy oko. Najmilszy pokiwał głową z uznaniem i stwierdził, że wózek jest za'...'bis'ty (przepraszam, cytat)


Na koniec 36 tygodnia do dorobku tegoż mogłam dopisać następujące punkty:

- wyszły ostatnie paczki wyprawkowe ze Starego Kraju (na szczęście wysłane za pośrednictwem kuriera, nie drogą morską, jak wózek, więc powinny były dotrzeć pod koniec 37 tygodnia - dotarły dwa dni później ;-)

- na stole leżała obnotatkowana lista do szpitala
- obok niej spora kupka rzeczy do torby szpitalnej: podkłady i megapodpachy, wkładki stanikowe, smoczki dla Juniora i startowy zestaw butelkowy jakbyco, staniki-karmiki ;-)
- do prasowania czekały koszuliny szpitalne, piżamki i nowy szlafrok (oraz, nie do prasowania: papucie misiowe -)

- obok wspomnianej kupki rzecz typowo dogórynogowa, czyli zestaw do pobrania krwi pępowinowej i komórek macierzystych, który pojechał z nami do szpitala

- zaprojektowałam wnętrze Juniorowego Paxa i w czasie weekendu przywieźliśmy go do Przyczółka i rozpoczęło się Wielkie Skręcanie :-D


- w pralni czekał proszek i płyny do prania z myślą o praniu ciuszków Juniora, a koło szafy komplet kolorowych wieszaków w oczekiwaniu na te ciuszki ;-)

I tak oto, Szanowny Czytelniku, nie wiadomo, jak i kiedy, zupełnie znienacka, zaczął się dziewiąty miesiąc Juniorowej ciąży - tik tak tik tak...

A zaraz potem, dziewiątego maja, w telegraficznym skrócie:
- wody odeszły mi nad ranem o czwartej z minutami,
- około szóstej z minutami byliśmy w szpitalu,
- o ósmej wjechałam do sali na cesarkę,
- o 8:45 (po 37 tygodniach ciąży) dołączył do nas po jasnej stronie Junior - Lucas George (Łukaszek Jerzyk)

W szpitalu spędziliśmy przepisowe pięć nocy.
Po pozytywnej opinii pediatry, pozytywnym przesiewowym badaniu słuchu, pierwszym szczepieniu przeciwko żółtaczce, z wagą 2,700g,
w czwartek 14 maja tuż po południu wypisano nas do domu.

W domu czekali na nas: totalny sajgon i... ciocia Iwona :-*

Junior urodził się w dniu,
w którym rano o 9:30 miała rozpocząć się nasza rodzinna CIĄŻOWA sesja zdjęciowa (odwołałam)
i
w którym ODBYŁ się podwieczorek (High Tea) z okazji, uwaga, mojego niespodziankowego-na-ostatnią-chwilę Baby Shower
(nie odwołałam, poprosiłam, aby się odbyło według planu 
- ale było super ponoć - Najmilszy z Ojców Moich Dzieci wystąpił zamiast mnie, ogłosił nowinę, pokazał foty, 
a potem mieliśmy połączenie Skype ze szpitalem - ze mną i z Juniorem, 
coby pozdrowić wszystkie zaskoczone Cioteczki).

Ponoć żadna z zaskoczonych Cioteczek nigdy jeszcze nie była na TAKIM Baby Shower ;-)

30 kwietnia 2015

Trzy Pory Roku - Jesień 2015

Jesień w Trzech Porach Roku minęła niewiadomokiedy...

Częściej widywaliśmy się z naszym Panem Dochtorem, brzuch niestrudzenie rósł i często 'się stawiał'*, padały poważnie-brzmiące-słowa typu np. 'plan porodu', przesyłki 'się organizowały w nieskończoność', a potem powoooooooli szły i szłyyyyyy, lista zakupów traciła produkty 'miłe do kupowania' (jak ubranka :-) ) na rzecz 'nieprzyjemnie przyziemnych' (jak, nie przymierzając majty siatkowe, mega podpachy, czy wkładki do biustonosza maskujące cieknącą mleczarnię ;-) )

* - tu ciekawostka: otóż, kobietom w ciąży w Australii brzuch NIE twardnieje! Wobec tego kobiety w ciąży w Australii NIE łykają magnezu na twardy brzuch, bo magnez to się łyka na skurcze w łydkach, i skoro na opakowaniu jest napisane 1 tabletka dziennie, to się łyka 1 dziennie i tyle. To, co czułam, według Pana Dochtora to były albo a) skurcze przepowiadające (tiaaa...), albo b) skutek tego, że pracuję za dużo (tiaaaa...

Poza tym, Junior się ruszał, ale nie jakoś przesadnie często (nie nazwałabym tego też - kopaniem - ruszał się raczej jak rybka - ot, tak sobie machał nóżką). Najmilszy dłuuuuuuuugo twierdził, że nie czuje Synka dotykając brzuch (moim zdaniem był za mało cierpliwy, żeby wystarczająco długo poczekać).
W nocy spałam, chodziłam normalnie do toalety, wieczorem miewałam spuchnięte kostki, ale dało się żyć, poza tym rzeczywiście mieliśmy kilka dni upalnych upałów ;-)
W nocy budziły mnie raczej skurcze w nogach (nie, żeby się ograniczały do łydek, i nie żeby się ograniczały do jednej nogi...), ale czasem pomagał banan przed snem, a czasem taki jeden ziołowy specyfik. W sumie w nocy wstawałam raczej, żeby się pozbyć skurczu, a do toaletki wędrowałam przy okazji, a nie na odwrót.

W którąś sobotę mimo upału (okolice czterdziestki w ciągu dnia...), poszliśmy na imprezę, co do której mieliśmy na tyle mieszane uczucia, że braliśmy pod uwagę, aby wyjść wcześniej jakbyco, zwalając na moją ciążę. Impreza okazała się fajowa, klima działała wystarczająco dobrze, ja się wytańczyłam, jak za przedciążowych czasów i jeszcze na dokładkę zebrałam sporo komplementów. Szok, Szanowny Czytelniku, szok prawdziwy!

Na początku marca zabraliśmy Juniora na Przyprawę na Południe - na długi weekend pojechaliśmy do Portland (post powstanie ;-) )


nieco później Wielkanoc spędziliśmy w Baird Bay (na mapie w górnym lewym rogu - post powstanie ;-) ) - obie wycieczki Junior zaliczył bez protestów i narzekań ;-), co, zakładamy, znakomicie wróży na przyszłość.


Dotarliśmy i zaliczyliśmy zajęcia w szkole rodzenia (na szczęście tutaj to się jakoś bardziej neutralnie nazywa ;-) , ale i wiedzy wynosi się, z tego, co wiem o staroojczyźnianych realiach, sporo mniej) łącznie ze zwiedzaniem oddziału noworodkowego w 'naszym' szpitalu.
Zapisaliśmy też naszego Oczekiwanego Potomka do żłobka, by stanąć w kolejce po miejsce (szacowany czas oczekiwania... 18 miesięcy... bez komentarza...).

W kwietniu Junior nareszcie zrobił się bardzo ruchliwy i bardzo to było fajne :-D
Wreszcie komunikował nie tylko ze mną i z kotami, ale i ze swoim Tatą - czego tak długo nie mogłam się doczekać i co okazało się jeszcze fajniejsze w wersji oglądanej w stosunku do wersji wyobrażanej ;-)
Poduszka spaniowa bardzo się przydawała, w nocy toaletka nadal mnie nie wzywała jakoś nagminnie (w przeciwieństwie do skurczy różnych mięśni w nogach...) - całe szczęście, bo czasem wykopać się spomiędzy poduszki, koca, objęć Najmilszego z Przyszłych Ojców i dwóch kotów, przerzucając przy tym brzuch na właściwy bok, to nie było takie hop-siup... ;-)

U mnie w pracy karuzela się kręciła, Przyszły Tata wytrwale zarabiał na mającą-się-powiększyć-rodzinę, a w Przyczółku dźwigał komplet obowiązków domowych, weekendy mieliśmy zapisane gęsto do połowy maja...

Jesień zaczęła postępować... Niby nadal mieliśmy sporo słońca, ale już włączyliśmy grzejniki...
Koty zaczęły się futrować, jakby w przygotowaniu na zimę stulecia. Aganiok raz po raz przynosił do domu myszkę w prezencie - pewnie usłyszał, że mam regularnie jeść białko ze świeżych produktów ;-)

Rosła ilość zdjęć do zgrania z aparatów, rosły zaległości na blogu...
Romantycznej powiewnej sukienki w kwiaty do ciążowych spacerów brzegiem plaży nie zdążyłam nawet kupić, o zrealizowaniu spacerów w niej nie wspominając...
Na pociechę Przyszły Tata skręcił huśtawkę (o dziwo, koty siadały z boku, ale nie próbowały wyskakiwać).
Pokój Juniora zaczął się wyłaniać pod koniec kwietnia i kończył wyłanianie się już, kiedy ja z Juniorem byliśmy w szpitalu.
W końcu znalazłam chwilę, dość odwagi w sobie i siły na pokonanie oporów Najmilszego i umówiłam nas na sesje ciążową - nie powiem, miałam stracha, bo wiem, że nie jestem ulubienicą aparatów fotograficznych, ale z drugiej strony, szkoda by było nie spróbować i nie mieć pamiątki...
(W efekcie powyższego... nie mamy tej konkretnie pamiątki - Junior przybył rano, w dzień umówionej sesji ;-) ).
Łóżeczko i przewijak lokalnie, oraz przesyłki pocztowe: wózek i kapsuła oraz końcówka wyprawki ze Starego Kraju też dotarły w 'szpitalnym' czasie.


28 lutego 2015

Trzy Pory Roku - Lato 2014/2015

Lato u nas, jak wiadomo ;-) , zaczyna się pierwszego grudnia ;-)
Przyszło, wyczekane, z pewnym opóźnieniem, po czym, jak i wiosna wcześniej - trwało nie takie popisowe, jakie powinno być: słonko przeplatał wiatr i przelotne opady deszczu (to akurat super, bo deszcz podlewał rośliny).
Temperatury bez szaleństw, raz bliżej 20, raz bliżej 30, czyli: szału nie było... Za to na początku stycznia mieliśmy falę upałów, które skończyły się pożarami buszu na wzgórzach nad Adelajdą.

Rozdział Lato w Trzech Porach Roku rozpoczęliśmy serią e-maili do Starego Kraju podpisanych Wnuczątko. 
Pretekstem do podzielenia się radosną nowiną było otrzymanie pozytywnych wieści po serii badań genetycznych, ale przede wszystkim Barbórka, kiedy to Przyszła Babcia świętuje imieniny :-)

Po sprawdzeniu źródeł, e-maila dostała nie tylko Solenizantka, ale i Szanowny Mąż Solenizantki.
A ta druga wiadomość brzmiała tak:

Kochany Dziadku,
Mój Tata często mówi, że w życiu trzeba umieć postępować z kobietami...
Moja Mama mówi, że Tatuś sporo wie na ten temat...
Ja chcę powiedzieć, że dzisiaj są imieniny Babci, więc to Babcia dostała specjalną wiadomość.
Ale wiesz co?
Powiem Ci na ucho:
to Ty będziesz Dziadkiem, a Babcia będzie Żoną Dziadka.
Cieszysz się?
Pa, pa, pa, całusów sto dwa!
Wnuczątko

Lato przyniosło poprawę samopoczucia, pozwoliło zakończyć rozmowy z białym uchem i drzemki pomiędzy powrotem z pracy, a jedzeniem kolacji.
Stopniowo zaczął wyłaniać się brzuszek w wersji: nie-do-pomylenia-ze-skutkami-obżarstwa ;-)
Ciągle trwało czekanie na wyczuwalne ruchy, więc ratowały nas regularne wizyty u Pana Dochtora i podglądanie Maluszka na USG - machał do nas małymi łapkami, a serduszko biło pokazowo mocząc nam oczy przy każdym 'widzeniu'.

Podczas tegorocznych świąt w Przyczółku, po laaaatach przerwy, pojawiła się znów choinka, a na niej oprócz 'starych', także nowe - niebieskie bańki ;-)

 

Pod choinką Przyszły Tata znalazł komplet nowych koszulek, w których dumnie paradował: najpierw na swoje cotygodniowe spotkania golfowe, a potem na spotkania towarzyskie (odkąd oficjalnie puściliśmy wieści w świat ;-) )

Obdarowany zrewanżował się... wymianą biedusia Volvika-co-to-już-swoje-odsłużył-i-czas-mu-było-na–emeryturę na nowe auteczko ;-)
Jak by nie analizować: wymiana nie była do końca fair ;-)

Ale, żeby nie było, jako dobra żona regularnie oddaję kierownicę i pozwalam Najlepszemu z Moich Mężów pojeździć ;-) Poza tym, nie chodziło tylko o mnie przecież - chodziło o Nowego Członka Rodziny, o ISOfix do montowania fotelików dzieciaczkowych, no i jeszcze na dokładkę... zostałam przegłosowana (przez Najmilszego i panów z salonu ;-) ) w kwestii i modelu i kolorów (tiaaaaaaa, to by było na tyle w kwestii XC70, białej perły i jasnoszarych foteli, które to kwestie motoryzacyjne ogarniam... ;-) ).


A potem ruszyły zakupy 'wyprawkowe' kalibru cięższego niż ubranka, tzw. Wyprawka-Nie tekstylia, w tym wózek i foteliki samochodowe, które ściągaliśmy z Europy.

Dlaczego? - zapyta może Szanowny Czytelnik.
Odpowiem tak: Australia to w sumie odległy, mały i bardzo chimeryczny rynek (jest nas 23 mln z groszami...). Południowa Australia to, hahahahahaha, wyzwanie marketingowe samo w sobie...

Ze względu na koszty i czas transportu wiele firm nie decyduje się na zakładanie przedstawicielstw w Oz, albo uzależnia decyzję od inicjatywy stąd.
Kolejna rzecz to późniejsze formalności, standardy, pozwolenia, licencje, itp., więc też zakładam, że nie każdemu się chce i opłaca (czas i opłaty, a potem transport i niepewny lub powoli reagujący rynek zbytu).

Rzeczy, które wybrałam, tutaj nie są dostępne w ogóle, a to, co jest dostępne jest mi albo nieznane (marki, modele i miarodajne opinie), albo mi się nie podoba, albo są to modele wyprodukowane specjalnie na rynek australijski (np. kapsuły i foteliki Maxi Cosi - inne nazwy, inny wygląd, więc znowu: albo zmodyfikowane obecne modele, albo mieszanka starych i 2015 rozwiązań).
Co do cen: z powodów opisanych na wstępie, często cena nominalna jest taka sama albo zbliżona w AU$ i PLN, więc wyzwaniem jest "jedynie" zorganizowanie rozsądnego transportu (w wyniku braku entuzjazmu sprzedawcy w Polsce, jeden z fotelików przyleciał ze Szwecji, bo tamtemu sprzedawcy opłacało się zorganizować wysyłkę za ocean - wrrrrrrr....).

Co do wyboru w nowoojczyźnianych sklepach: często drażni mnie, że - z powodów opisanych powyżej - potencjalny nabywca trafia do jednej z dwóch kategorii:
1) rozsądny, czyli wie, że nie ma sensu wydawać na dzieciowe rzeczy, bo 'to nie na zawsze' i 'się z tego nie strzela', więc kupuje tanie badziewie i przekazuje jeden drugiemu, póki się nie rozleci
lub
2) rozkapryszony 'Europejczyk': wydziwia, czyli zapłaci każdą cenę za widzimisię...


7 lutego 2015

Trzy Pory Roku

Tadaaaaaaam, zbierałam się w sobie dłuższą chwilę, zanim zabrałam się do pisania tego posta, ale sprawa jest ważna i poważna :-)

Otóż, Drodzy Czytelnicy, zaczął się nowy rozdział Chudzielce Story - Trzy Pory Roku.
Zaczęło się Wiosną (z perspektywy czasu myślę sobie: jakże mogłoby być inaczej? - to taki trochę żart dla wtajemniczonych ;-),
obecnie trwa Lato,
przed nami Jesień (i schyłek Jesieni ;-) ),
a potem... potem to się dopiero zacznie

- na progu Zimy w Przyczółku pojawi się od dawna oczekiwany Junior! :-D

7 stycznia 2015

Obrazek z piechurami

Obijam się ze spacerami, wymiguję się od jeżdżenia autkiem, to mi wczoraj Najmilszy z Przyszłych Ojców Moich Dzieci zafundował full wypas.

- Chcesz iść wieczorem popływać?
Trwają upały, więc moja odpowiedź była oczywista do przewidzenia.

Pojechaliśmy.
Mój megasprytny Najmilszy zostawił kluczyki we wlewie (tak jak to lata całe robił w starym kraju, i teraz, gdy mieliśmy poprzedni samochód - umówmy się, siedzi w temacie Volvo od kilku dobrych lat ;-) ), żeby ich nie brać na plażę i nie zakopać w piachu, 
bo nawet butów nie wziął (po co? przecież trasa do pokonania to: samochód-plaża-samochód).
Wchodziliśmy do wody, jak słońce już zachodziło, 
popływaliśmy, aż kolory zgasły i zrobiło się po-adelajdzku-ciemno.

Podchodzimy do samochodu, Najmilszy sięga do wlewu po kluczyki...
- Nie wierzeę! No, nie wierzę! A sprawdzałem kilka razy wcześniej, i tylko tym razem SIĘ ZAMKNĄŁ!!!!!
(Opcja automatycznego zamykania klapki wlewu paliwa uniemożliwia dostęp do tegoż osobom postronnym - może była 'zastana', może uruchamia się po jakimś czasie?? - Najmilszy sprawdzał i stwierdził, że widocznie w Oz nie występuje problem z kradzieżą paliwa, więc pewnie tego ustrojstwa nie podłączyli w ogóle...).
Nielojalnie umarłam ze śmiechu!

Efekt był taki, że zawinięci w ręczniki, ciemną nocą, ja w panciusiowych klapkach niedługodystansowych, Najmilszy boso (!!!) przyszliśmy do Przyczółka. 
Po drodze mijaliśmy grupkę Azjatów, którzy wieczorami regularnie chodzą na trasie do oceanu i z powrotem (wiemy, bo są niestety po azjatycku głośni - ouuuupppssss...), którzy nas pozdrowili i zapytali, czy wracamy z biegania po plaży - tiaaaaa...
 
W Przyczółku Najmilszy... przeskoczył przez bramkę (bo Mu 'pomieszałam' kody na kłódce, a było ciemno, że oko wykol i nie sposób było kodu ustawić). U sąsiadów natychmiast w odzewie na przeskakiwanie przez bramkę zgasło światło, więc znowu dostałam napadu śmiechu na myśl, że nam domu pilnują i podglądają o co chodzi i kto wtargnął?
Potem jeszcze tylko 'sforsował' lekko uchylone drzwi na tył domu (bo klima była włączona, więc żeby były uchylone, ale się nie zamknęły, Najmilszy skonstruował ustrojstwo z paska i smyczki z żabkami), znalazł zapasowy kluczyk do Volvo i klucze do swojego samochodu (uffffff, bo nie byłam pewna na 100%, czy aby nie zostały w tym zamkniętym przy plaży).

Podjechaliśmy vanem, wróciliśmy na dwa samochody.
Po powrocie Najmilszy moczył nogi w wodzie z magicznym olejkiem ('super wypeelingowane'), potem obsmarował maścią przeciw odparzeniom i... spał w skarpetkach (bo następnego dnia do pracy: upał plus safety shoes - bezpieczne ciężkie buty...)

4 stycznia 2015

Pożary buszu

Przyszło wreszcie prawdziwe lato.
I obudziło uczucia ambiwalentne: z jednej strony gorrrrrąco, słońce i czasem troszkę miłej bryzy znad oceanu, niebo błękitnieje bezchmurnie nad nami,
ale z drugiej strony... od drugiego stycznia zastępy strażaków i wolontariuszy walczą z pożarami buszu w okolicach wzgórz nad Adelajdą...

Regularnie zaglądam do aktualizacji w necie... Niby daleko od nas, ale mamy znajomego strażaka, który walczy; walczy też mąż koleżanki-zawodowy żołnierz-wolontariusz; mamy znajomych, którzy mieszkają na terenach, skąd widać nie tylko dym, ale i linię ognia; niektórzy z nich już dostali plany ewentualnej ewakuacji - straszne, straszne, tym bardziej, kiedy dzieje się blisko, kiedy dotyczy osób, z którymi się znamy, przyjaźnimy, spotykamy...

Wczoraj mieliśmy trochę przelotnych opadów (za mało, o wiele za mało...), ale i wiatr był silniejszy - przekierowywał ogień niekoniecznie zgodnie z planem ratowników...
Według wczorajszych prognoz, jeśli nic się nie zmieni, walka z ogniem może potrwać nawet do końca przyszłego tygodnia...
Według dzisiejszych prognoz wiatr zwolnił, temperatura spadła...

Już pojawiły się informacje, że tegoroczne pożary można porównać do tragedii z roku 1983 tzw. Ash Wednesday :-(
Trwa śledztwo, by wyjaśnić, czy ogień mógł się zacząć w spalarni śmieci...
Trwa ocena strat: liczba domów przekroczyła trzydziestkę, zginęły zwierzęta (w tym, niestety, większość zwierząt w jednym ze schronisk...), na szczęście nie ma ofiar w ludziach; pomoc udzielona strażakom i wolontariuszom także nie odnotowała bardzo groźnych przypadków.
Z Nowej Południowej Walii jedzie ponad trzystu strażaków i wolontariuszy na pomoc, do nas i do Wiktorii, ruszyła pomoc rządu i inicjatywy lokalnych społeczności - zbierana jest pomoc (dary i pieniądze) i dla ofiar pożarów, ale przede wszystkim dla tych, którzy walczą z ogniem.

Ehhhhhh, łzawo, łzawo, kiedy się czyta...

30 listopada 2014

Trzy Pory Roku - Wiosna 2014

Dobiega końca tegoroczna wiosna - o ile z meteorologicznego punktu widzenia była taka sobie, o tyle jako pierwszy trymestr oczekiwania na Juniora była całkiem całkiem :-)

Kto spojrzał w kalendarz, ten wie, że pisząc o dziewczynie z perłą nie tylko kolczyki miałam na myśli - już wtedy nieśmiało kiełkowała nadzieja, że nie wchodzę na scenę sama, i że to dobrze wróży na zaś młodszemu pokoleniu :-)
Wtedy jeszcze zaklinałam rzeczywistość i równocześnie nie pozwalałam się cieszyć, ani sobie, ani Najlepszemu z Mężów. Ostrzegałam przed hodowaniem nadziei, żeby się nie rozczarować...

Potem mijały kolejne tygodnie, a ja zaciskałam zęby i nogi...
Żeby złamać zły czar z przeszłości, z definicji odmówiłam sikania na plastik.

W szóstym tygodniu byliśmy w kinie na - co za zbieg okoliczności! - Lucy i chyba należę do nielicznego grona osób, które... płakały na tym filmie ;-) - oczywiście podczas wzmianki o tym, co dzieje się w organizmie kobiety w... szóstym tygodniu ciąży...

W siódmym tygodniu zaczęło mi być niedobrze i narastała senność...
Najlepszy z Mężów bez słowa przejmował kolejne domowe obowiązki, kupował świeże produkty i karmił nas zdrowymi potrawami, machnął ręką na niemalejące góry prasowania i... uśmiechał się w sposób zupełnie niepowtarzalny, ilekroć ja, pokonana przez mdłości, wisiałam nad toaletą... 8-)

Kiedy skończył się, poprzednio feralny, dziewiąty tydzień, zadzwoniłam umówić nas do lekarza. Spotkaliśmy się pod koniec dziesiątego tygodnia.

Po chwili zwyczajowych pytań, mierzeniu i ważeniu, Pan Doktor w końcu zaprosił mnie na kozetkę i włączył USG.
Kiedy zobaczyliśmy fikającego Maluszka, machającego rączkami i nóżkami, a nade wszystko wyraźnie bijące małe serduszko - obydwoje z Najlepszym z Mężów spojrzeliśmy na siebie oczami pełnymi łez.
Lekarz coś tam mówił, a pulsujące serduszko zdawało się zagłuszać wszystkie inne dźwięki w gabinecie...

Z pomiarów wyszło, że właśnie skończyliśmy tydzień jedenasty (czyli początkiem Trzech Pór Roku mogła być noc z pamiętnym zaćmieniem księżyca, które zwą tutaj Bloody Moon 8-) ).
Jesteśmy podobno pierwszą parą w karierze naszego lekarza, która przyszła do niego na tym etapie ciąży totalnie w ciemno, tj. bez zrobionego testu ciążowego ;-)

Nadal nie pozwoliłam się cieszyć, ani nikomu mówić - zbliżały się badania genetyczne... 
Wciąż mogło być różnie...
Każdy test i oczekiwanie na wynik były trudną próbą cierpliwości i hartu ducha - nie wolno się denerwować..., trzeba być dobrej myśli..., czym by się tu zająć, aby odwrócić uwagę od kłębiących się pytań i wątpliwości?, jak bronić się przed strachem i obawami?


Tak, macie rację, po usłyszeniu pierwszych bardzo dobrych wiadomości, odetchnęłam z ulgą,  uroniłam łzę, po czym, po wyjściu ze szpitala... zabroniłam się cieszyć, bo po pierwsze te testy nie wykrywają wszystkiego, po drugie mają spory margines niewykrywalności wad, po trzecie - spory margines wskazań fałszywie pozytywnych.
W imieniny Katarzyn mieliśmy kolejną wizytę u naszego Pana Doktora, by poznać wyniki NIPT - to bezinwazyjny test wykonywany z próbki krwi pobranej od mamy, z której izoluje się i bada fragmenty DNA Maluszka.

Muszę napisać, że o ile zdumiewające dla mnie jest, jak wiele już 'medycyna wie', ilu rzeczy można się o zdrowiu Maluszka na tak wczesnym etapie ciąży dowiedzieć, o tyle przerażająca była dla mnie wizja, co potem z taką wiedzą zrobić...
No i mimo wszystko, jest to spora huśtawka emocjonalna...

Przed przekazaniem wyników Pan Doktor zmierzył mi ciśnienie (140/80) i, niezbyt zadowolony, pokręcił głową.
Potem zapytał, czy chcemy poznać płeć - tu Najmilszy z Moich Mężów się zaśmiał i pokazał na mnie, ja pokiwałam głową, więc lekarz przysunął mi kartkę i powiedział: - Zobacz sama ;-)
Yyyyyyyyy, litery aż mi skakały przed oczami, ale znalazłam XY!
Ze łzami w oczach opadłam na krzesło, a Najmilszy tylko się śmiał.
Pan Doktor zapytał Przyszłego Tatę: - Chcesz wiedzieć? Na co PT ze śmiechem: - Już wiem :-D

W tym czasie ochłonęłam już na tyle, żeby tuż nad magicznym XY zobaczyć wyłożone kawę na ławę, w wersji dla laików: chłopiec ;-)

A potem Pan Doktor powiedział nam więcej dobrych wiadomości o naszym synku i Jego cudnie zgodnym z wzorcami garniturze chromosomalnym.
Na koniec zapytałam, czy chce mi zmierzyć ciśnienie jeszcze raz.
Zmierzył.
130/80.
Tiaaaaa...

I oby te dobre prognozy trwały i się nie zmieniały :-)

Najlepszy z Moich Mężów twierdzi, że tak jak od początku wiedział, że jestem w ciąży,
tak od momentu, kiedy powiedziałam Mu o mądrości ludowej, jak to rzekomo dziewczynki odbierają mamom urodę, był pewien, że czekamy na chłopca (to mam nadzieję wyjaśnia po raz milionowy, dlaczego wybór Ostatniego z Moich Mężów był o tyle oczywisty, co znakomity i trafiony ;-) ).
Bo Przyszłemu Tacie od zawsze płeć była obojętna, chociaż zawsze mówił, że docenia, ile fajnych rzeczy można robić z synem.
Ilekroć pytałam, czy nie czuje się 'oszukany' przez moje 'czekanie na Juniora', i czy nie chciałby Małej Księżniczki, tylekroć powtarzał, że będzie, kto ma być :-D

Hurrrrrra, będzie, kto ma być :-D

Po tamtej wizycie u lekarza w ciągu dnia zrobiłam pierwsze (ekhm, ekhm, w tej ciąży 8-) ) zakupy wyprawkowe i... próbuję uwierzyć w to, co się dzieje.

Jestem w ciąży :-D