Aby nieco uciszyć wspomniane wcześniej wyrzuty sumienia zanotuję, iż od bladego świtu wiemy, że dzięki decyzji wyborców Barack Obama zostanie 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Słów parę z wiarygodnego źródła i jeszcze :-)
Wiemy też, że obecny prezydent Francji Nicolas Sarkozy w wysłanym rano liście gratulacyjnym do Obamy Sarkozy przekręcił jego imię na "Barak". Główny tekst listu został wydrukowany, ale Sarkozy dopisał do niego ręcznie inwokację "Drogi Baraku" i końcowe pozdrowienia - podał mediapart.fr. Na stronie internetowej Pałacu Elizejskiego inwokacja listu brzmi "Panie prezydencie elekcie" (za w/w źródłem).
Doczytując aktualizację dowiedziałam się, że i nasz prezydent nie zawiódł: Nie tylko prezydent Francji Nicolas Sarkozy pomylił się w depeszy gratulacyjnej dla Baracka Obamy. Błąd popełnił także Lech Kaczyński. Skrót USA w depeszy polskiego prezydenta został rozwinięty jako "Stany Zjednoczone Ameryki Północnej". - To kardynalny błąd - powiedział serwisowi internetowemu tvp.info amerykanista prof. Krzysztof Michałek. Jedyna dopuszczalna forma rozwinięcia skrótu USA brzmi bowiem: "Stany Zjednoczone Ameryki". W depeszy gratulacyjnej naszego prezydenta błąd pojawia się aż trzykrotnie (za w/w źródłem).
Przy pierwszej wpadce jakoś szczerzej się uśmiechnęłam, przy drugiej...
6 listopada 2008
Obrazek ślubny
Nasz własny ślub się odbył chwilę wcześniej, stoimy otoczeni tłumem Gości i przyjmujemy życzenia, kwiaty, całuski i podarunki.
Wśród Gości Pani Profesor ze swoim mężem Panem Profesorem.
Pani Profesor podchodzi do nas, bierze mnie za rękę, składa życzenia, a potem mówi do Mojego Nowego Męża: Coś Panu powiem na to nowe życie. To Panu wiele ułatwi. Jeżeli w jakiejś kwestii będziecie mieć tę samą opinię, to niech Pan pamięta, że zawsze wtedy to Pan ma rację. Ale jeśli będziecie mieć różne zdania - ooo, to wtedy Pana żona ma rację.
Spotkałam dziś Panią Profesor. Przekazując pozdrowienia dla Mojego Męża przypomniała mi o tamtych słowach ;-)
Wśród Gości Pani Profesor ze swoim mężem Panem Profesorem.
Pani Profesor podchodzi do nas, bierze mnie za rękę, składa życzenia, a potem mówi do Mojego Nowego Męża: Coś Panu powiem na to nowe życie. To Panu wiele ułatwi. Jeżeli w jakiejś kwestii będziecie mieć tę samą opinię, to niech Pan pamięta, że zawsze wtedy to Pan ma rację. Ale jeśli będziecie mieć różne zdania - ooo, to wtedy Pana żona ma rację.
Spotkałam dziś Panią Profesor. Przekazując pozdrowienia dla Mojego Męża przypomniała mi o tamtych słowach ;-)
Blog jest również inny niż pamiętnik tradycyjny...
... co oczywiście składa się na jego plusy i minusy. Poniższe rozważania wynikają z moich osobistych doświadczeń i może inni pamiętnikopisarze sądzą inaczej, ale jeśli nawet, to jest to mój blog i nie zawaham się go użyć (jako argumentu ;-).
Pamiętnik pisze się zwykle dla siebie, trzyma w szufladzie lub nie, ale dopóki nie trafimy na kogoś niedyskretnego (o, feee!!!), kto myszkując znajdzie i podczyta; albo dopóki nie zostaniemy sławni (wtedy pewnie się okaże, że to super materiał na książkę i że będzie to bestseller i worek pieniędzy); albo jeśli mamy naście lat i super-przyjaciółkę-do-grobowej-deski-zaplute-zamazane, która oczywiście powinna poznać i pozytywnie ocenić nasze twórcze działania; albo jeśli mamy lat duuuużo więcej i nie zdążymy pamiętnika spalić przed odejściem swem i trafi on w ręce spadkobierców naszego pokaźnego majątku...
Jeśli nie zajdą powyższe okoliczności, pamiętnik piszemy sami dla siebie, czasem odczytujemy wcześniejsze zapiski, robiąc przy tym różne miny, i wspominamy - jesteśmy sobie i czytelnikiem i recenzentem, treść spływa nam prosto z głowy i serca na papier. Ograniczenia dotyczące treści, tematyki, priorytetów, rzeczy wartych i niewartych wspomnienia zależą tylko od nas. I chyba pamiętnik sporo na tym zyskuje.
Bo...
Blog ze swej natury i definicji jest komunikatem wysyłanym w świat do wszystkich, teoretycznie bez ograniczeń. Oczywiście, że możemy na zapleczu technicznym ustawiać coraz więcej różnych parametrów, ale chodzi mi o przestrzeń Internetu vs przestrzeń kartek w zeszycie, który leży w naszym pokoju. Zupełnie inna skala, niesamowite różnice i ciekawe pole obserwacji i nauki zarazem.
Z faktu "nieograniczoności" dostępu do bloga wynika na przykład sposób redagowania tekstu, doboru treści, autocenzura (a jakże!). Nie tylko liczymy się z tym, że możemy mieć Czytelnika, ale wręcz chcemy go mieć, czasem wręcz go zapraszamy przesyłając linka lub umieszczając adres w naszej internetowej sygnaturce (w adresie mailowym, na forach, na swojej stronie www itp). Powtarzam, różni autorzy różnie postępują ze swoimi blogami, ale mówię trochę z własnego doświadczenia (jeden koniec skali) a trochę teoretyzuję definiując blog według jego pierwotnych założeń (publikacja swojej twórczości w sieci, czyli drugi koniec skali).
Na fali podniosłego nastroju, że to już drugi miesiąc blogowania ;-) tak się zastanawiałam wczoraj: na ile moje zapiski różnią się od tego, co napisałabym w zeszycie?
Sobie nie tłumaczyłabym rzeczy oczywistych, więc pewnie nie byłoby obrazków, albo miałyby inną formę - pewnie krótszą, zrozumiałą tylko dla mnie. I nie wiem, czy to dobrze, bo są to migawki, które po jakimś czasie mogą wrócić w pamięci na fali skojarzenia, ale mogą też ulecieć, a chyba niektórych byłoby szkoda.
Zapiski byłyby chyba bardziej zbliżone do relacji, streszczeń dnia lub konkretnych wydarzeń w ciągu dnia, a tutaj staram się ich zapis jakoś usprawiedliwić*. Należy szanować czas i dobrą wolę Czytelnika. Niby jest to mój blog i nikt nie jest zmuszony, by czytać moje zapiski, nikt tu nie wchodzi z przykazaniem, że ma mu się podobać, ale świadomość, że nie piszę do szuflady wpływa na to, co i jak zapisuję. Z drugiej strony może to dobrze, bo zastanawiam się, o czym napisać, co wybrać, pewnie bardziej kontroluję słowa? Ale czy z tego powodu nie odsiewam zbyt wiele? Biorę odpowiedzialność za moje wybory i mam nadzieję, że wybieram optymalnie. Bo chyba i tu sprawdza się zasada złotego środka - nie relacja, jak w osobistym dzienniku, żeby nie zanudzić i nie zniesmaczyć, ale i wybrać z głową, aby był jakiś sens w odwiedzinach i czytaniu tego bloga przez zaproszonych Gości ;-))
Jest też i Przyszły Czytelnik - Junior, którego wizja towarzyszy mi podczas komponowania kolejnych wpisów.
Co do autocenzury, zaczęłam się zastanawiać, na ile znający adres Czytelnicy, a raczej Ci, którzy jeszcze tego adresu nie dostali (a może dostaną? a może lepiej, żeby nie dostali w ogóle?) wpłyną na treść zapisków ;-) I wbrew pozorom wcale nie chodzi o to, że najchętniej bym obsmarowała przed całym światem bliską przyjaciółkę ;-), ale o to, że skoro jest to Chudzielce story, to jasne, że Chudzielce żyją w jakimś kontekście, że Chudzielców otaczają różni ludzie - mniej i bardziej bliscy, mniej i bardziej ważni, mniej i bardziej mądrzy, bogaci, szlachetni, piękni itp. I jedną sprawą jest, że jeśli napisać dobrze, to najlepiej o wszystkich, żeby ktoś nie wszedł i nie poczuł się Niewspomniany, a drugą, że jeśli w ogóle napisać, to może ten ktoś by sobie nie życzył, że właśnie o tym, że przed całym światem (ekhm, ekhm)... No ale z kolejnej strony, nie po to ktoś jest bliski i ważny, żeby mu nadać ksywkę lub inicjał na potrzeby bloga, ale z drugiej strony może właśnie tak trzeba, bo skoro bliski i ważny to i tak, ten, kto ma zrozumieć, to zrozumie, a kto nie zrozumie, to zajmie się całością, a nie wnikaniem w szczegóły i rozszyfrowywanie inicjałów (przynajmniej dopóki blask sławy nie opromieni mnie i moich bliskich ;-)...
Zakładam, że jedną z cech tego bloga jest tworzenie obrazków-impresji na temat różnych osób czy sytuacji, a nie konkretnych i szczegółowych opisów, jak oleje Matejki ;-)
I jeszcze jedno. Jak już tłumaczyłam przy okazji powyższej gwiazdki - trauma trwa. I gdzieś tam po głowie telepie mi się trwożliwa myśl, którą tłamszę tyleż z trudem, co bez powodzenia, że blog powinien być po coś, to znaczy: celowy powinien być, pożyteczny, albo o mojej pasji. A moją pasją w tym blogu jest chyba moje pisanie, moje życie z Chudym Mężem i chęć zapisania tego na zaś. I wszystko byłoby dobrze, gdyby chodziło o zapiski w tradycyjnym pamiętniku... Tam nie ma wyrzutów sumienia i pytań o celowość ;-)
Mam nadzieję, że przynajmniej część z powyższych pytań i wątpliwości rozwiąże się z czasem i rosnącym doświadczeniem. W końcu tradycyjne pamiętniki pisałam przez wiele lat, a blog to ciągle pasjonująco świeża sprawa ;-)
* Jest to skutek traumy, jaką przeżyłam, kiedy odważyłam się pokazać moje "młodzieńcze rymowania" (któż z nas nie był na tym etapie? ;-) starszemu koledze, którego bardzo ceniłam i uważałam za autorytet w temacie. Jasne, że miałam nadzieję na komplementy i zachętę na ciąg dalszy, a tymczasem On przeczytał, spojrzał na mnie uważnie i zapytał: No i super. Tylko: po co?
Jakkolwiek by nie bolało, przyznałam mu rację.
Pamiętnik pisze się zwykle dla siebie, trzyma w szufladzie lub nie, ale dopóki nie trafimy na kogoś niedyskretnego (o, feee!!!), kto myszkując znajdzie i podczyta; albo dopóki nie zostaniemy sławni (wtedy pewnie się okaże, że to super materiał na książkę i że będzie to bestseller i worek pieniędzy); albo jeśli mamy naście lat i super-przyjaciółkę-do-grobowej-deski-zaplute-zamazane, która oczywiście powinna poznać i pozytywnie ocenić nasze twórcze działania; albo jeśli mamy lat duuuużo więcej i nie zdążymy pamiętnika spalić przed odejściem swem i trafi on w ręce spadkobierców naszego pokaźnego majątku...
Jeśli nie zajdą powyższe okoliczności, pamiętnik piszemy sami dla siebie, czasem odczytujemy wcześniejsze zapiski, robiąc przy tym różne miny, i wspominamy - jesteśmy sobie i czytelnikiem i recenzentem, treść spływa nam prosto z głowy i serca na papier. Ograniczenia dotyczące treści, tematyki, priorytetów, rzeczy wartych i niewartych wspomnienia zależą tylko od nas. I chyba pamiętnik sporo na tym zyskuje.
Bo...
Blog ze swej natury i definicji jest komunikatem wysyłanym w świat do wszystkich, teoretycznie bez ograniczeń. Oczywiście, że możemy na zapleczu technicznym ustawiać coraz więcej różnych parametrów, ale chodzi mi o przestrzeń Internetu vs przestrzeń kartek w zeszycie, który leży w naszym pokoju. Zupełnie inna skala, niesamowite różnice i ciekawe pole obserwacji i nauki zarazem.
Z faktu "nieograniczoności" dostępu do bloga wynika na przykład sposób redagowania tekstu, doboru treści, autocenzura (a jakże!). Nie tylko liczymy się z tym, że możemy mieć Czytelnika, ale wręcz chcemy go mieć, czasem wręcz go zapraszamy przesyłając linka lub umieszczając adres w naszej internetowej sygnaturce (w adresie mailowym, na forach, na swojej stronie www itp). Powtarzam, różni autorzy różnie postępują ze swoimi blogami, ale mówię trochę z własnego doświadczenia (jeden koniec skali) a trochę teoretyzuję definiując blog według jego pierwotnych założeń (publikacja swojej twórczości w sieci, czyli drugi koniec skali).
Na fali podniosłego nastroju, że to już drugi miesiąc blogowania ;-) tak się zastanawiałam wczoraj: na ile moje zapiski różnią się od tego, co napisałabym w zeszycie?
Sobie nie tłumaczyłabym rzeczy oczywistych, więc pewnie nie byłoby obrazków, albo miałyby inną formę - pewnie krótszą, zrozumiałą tylko dla mnie. I nie wiem, czy to dobrze, bo są to migawki, które po jakimś czasie mogą wrócić w pamięci na fali skojarzenia, ale mogą też ulecieć, a chyba niektórych byłoby szkoda.
Zapiski byłyby chyba bardziej zbliżone do relacji, streszczeń dnia lub konkretnych wydarzeń w ciągu dnia, a tutaj staram się ich zapis jakoś usprawiedliwić*. Należy szanować czas i dobrą wolę Czytelnika. Niby jest to mój blog i nikt nie jest zmuszony, by czytać moje zapiski, nikt tu nie wchodzi z przykazaniem, że ma mu się podobać, ale świadomość, że nie piszę do szuflady wpływa na to, co i jak zapisuję. Z drugiej strony może to dobrze, bo zastanawiam się, o czym napisać, co wybrać, pewnie bardziej kontroluję słowa? Ale czy z tego powodu nie odsiewam zbyt wiele? Biorę odpowiedzialność za moje wybory i mam nadzieję, że wybieram optymalnie. Bo chyba i tu sprawdza się zasada złotego środka - nie relacja, jak w osobistym dzienniku, żeby nie zanudzić i nie zniesmaczyć, ale i wybrać z głową, aby był jakiś sens w odwiedzinach i czytaniu tego bloga przez zaproszonych Gości ;-))
Jest też i Przyszły Czytelnik - Junior, którego wizja towarzyszy mi podczas komponowania kolejnych wpisów.
Co do autocenzury, zaczęłam się zastanawiać, na ile znający adres Czytelnicy, a raczej Ci, którzy jeszcze tego adresu nie dostali (a może dostaną? a może lepiej, żeby nie dostali w ogóle?) wpłyną na treść zapisków ;-) I wbrew pozorom wcale nie chodzi o to, że najchętniej bym obsmarowała przed całym światem bliską przyjaciółkę ;-), ale o to, że skoro jest to Chudzielce story, to jasne, że Chudzielce żyją w jakimś kontekście, że Chudzielców otaczają różni ludzie - mniej i bardziej bliscy, mniej i bardziej ważni, mniej i bardziej mądrzy, bogaci, szlachetni, piękni itp. I jedną sprawą jest, że jeśli napisać dobrze, to najlepiej o wszystkich, żeby ktoś nie wszedł i nie poczuł się Niewspomniany, a drugą, że jeśli w ogóle napisać, to może ten ktoś by sobie nie życzył, że właśnie o tym, że przed całym światem (ekhm, ekhm)... No ale z kolejnej strony, nie po to ktoś jest bliski i ważny, żeby mu nadać ksywkę lub inicjał na potrzeby bloga, ale z drugiej strony może właśnie tak trzeba, bo skoro bliski i ważny to i tak, ten, kto ma zrozumieć, to zrozumie, a kto nie zrozumie, to zajmie się całością, a nie wnikaniem w szczegóły i rozszyfrowywanie inicjałów (przynajmniej dopóki blask sławy nie opromieni mnie i moich bliskich ;-)...
Zakładam, że jedną z cech tego bloga jest tworzenie obrazków-impresji na temat różnych osób czy sytuacji, a nie konkretnych i szczegółowych opisów, jak oleje Matejki ;-)
I jeszcze jedno. Jak już tłumaczyłam przy okazji powyższej gwiazdki - trauma trwa. I gdzieś tam po głowie telepie mi się trwożliwa myśl, którą tłamszę tyleż z trudem, co bez powodzenia, że blog powinien być po coś, to znaczy: celowy powinien być, pożyteczny, albo o mojej pasji. A moją pasją w tym blogu jest chyba moje pisanie, moje życie z Chudym Mężem i chęć zapisania tego na zaś. I wszystko byłoby dobrze, gdyby chodziło o zapiski w tradycyjnym pamiętniku... Tam nie ma wyrzutów sumienia i pytań o celowość ;-)
Mam nadzieję, że przynajmniej część z powyższych pytań i wątpliwości rozwiąże się z czasem i rosnącym doświadczeniem. W końcu tradycyjne pamiętniki pisałam przez wiele lat, a blog to ciągle pasjonująco świeża sprawa ;-)
* Jest to skutek traumy, jaką przeżyłam, kiedy odważyłam się pokazać moje "młodzieńcze rymowania" (któż z nas nie był na tym etapie? ;-) starszemu koledze, którego bardzo ceniłam i uważałam za autorytet w temacie. Jasne, że miałam nadzieję na komplementy i zachętę na ciąg dalszy, a tymczasem On przeczytał, spojrzał na mnie uważnie i zapytał: No i super. Tylko: po co?
Jakkolwiek by nie bolało, przyznałam mu rację.
4 listopada 2008
Jesienne zadumy znowu
Dziarskim krokiem wkraczam w drugi miesiąc istnienia bloga - woooow.
Ostatni weekend minął pod hasłem święta Wszytkich Świętych, które większość z nas uparcie nazywa Świętem Zmarłych.
Znów uśmiechnęła się do nas Złota Polska Jesień, w piątek nawet udało mi się wypatrzyć kilka nitek babiego lata. Znowu zaszeleściło pod nogami, uśmiechało się słońce i temperatura była iście późnowakacyjna. I cmentarze jakieś się takie zrobiły spokojnie zadumane, bardziej refleksyjne, z nutką nadziei nawet - dużo łatwiej o nadzieję w złotojesiennych okolicznościach przyrody.
Nie wiem tego z własnego obecnego doświadczenia (poza baaardzo odległymi wspomnieniami), ale wiele źródeł potwierdza, że w Polsce jest to wciąż bardzo rodzinne święto.
Osobiście źle reaguję na tłumy przesuwające się w żółwim tempie upstrzone oczywiście chamami, co to muszą szybciej niż powolny ogół, nie bacząc na niesione przez siebie i innych ogromne kanciaste wiązanki itp. i na większość ,,przygrobowych pogaduszek", ale to pewnie zwichrowanie zapamiętane z dawnych czasów...
Bo pamiętam, że były i miłe spotkania, i oczywiście pamiętam kupowanie "miodku", który trudno było dowieźć do domu (nie mówiąc o tym, aby coś zostało na drugi dzień), mimo że nie wolno go było jeść, bo "przed obiadem". Pamiętam, że najczęściej jeszcze na cmentarzu spotykaliśmy się z Dziadkami, wspólnie obchodząc kolejne mogiły, że dość często powstawały spory na temat tego, jak gdzie dojść i kto najlepiej pamięta, a kto pomylił alejki, a potem - już przy zapalaniu świeczek - opowieści o tych, o których pamiętamy i przychodzimy im zapalić światło. Gdzieś tam, na końcu "trasy" czekała nagroda w postaci wspólnego obiadu u Dziadków.
Cóż, teraz obiad jemy niby w tym samym mieszkaniu, ale w kuchni króluje już kto inny... Zapalając światło dziękuję między innymi za tamte obiady...
Pojechałam na cmentarz w piątek i była to super decyzja - tłumy jeszcze nie nadciągnęły (święto wypadało w tym roku w sobotę), pogoda była najładniejsza w piątek właśnie (w świąteczną sobotę było najgorzej, w niedzielę znów lepiej), wiele grobów już było udekorowanych i świeciło się sporo zniczy, parę osób robiło porządki przed świętem. Wizyta była smutna, co normalne w takim miejscu, ale bez elementów pośpiechu, zdenerwowania, napierania tłumów itp.
Dzięki pogodzie było też wiele ładnych kwiatów. Ku mojej osobistej radości wracają chryzantemy z tej "wielkogłowej" odmiany, które uwielbiam. W tym roku znów miałam okazję podziwiać żółte i rdzawe z jasnymi spodami, i znów miałam odwieczny dylemat - które podobają mi się bardziej?
Dosyć dużo widziałam też kompozycji stroikopodobnych, w nowoczesnym stylu, z kwiaciarni, czy może studiów kwiatowych i ucieszyły one moje oko z kilku mijanych grobów.
Były też niestety chryzantemki w doniczkach, te drobniutkie, których nie cierpię, ale które są oczywiście praktyczne. I były kolekcje zniczy pt. przekrój stoiska...
Pukając się w głowę staram się mieć przed oczami cel i intencję, które składają się na te mozaiki, ale... Bo właściwie to przecież nawet lepiej - ostatecznie wygrywa ten, kto ma "u siebie" najbardziej wymieszaną mozaikę, bo jest to dowód na wizytę wielu gości i na to, że każdy miał życzenie zostawić kwiaty lub zapalić lampkę. I to nie była jedna rodzina, co to przyszła razem i zapaliła dobrany kompozycyjnie komplet lampek.
Zgadza się, ale ilekroć widzę, tylekroć muszę sobie wytłumaczyć...
Ostatni weekend minął pod hasłem święta Wszytkich Świętych, które większość z nas uparcie nazywa Świętem Zmarłych.
Znów uśmiechnęła się do nas Złota Polska Jesień, w piątek nawet udało mi się wypatrzyć kilka nitek babiego lata. Znowu zaszeleściło pod nogami, uśmiechało się słońce i temperatura była iście późnowakacyjna. I cmentarze jakieś się takie zrobiły spokojnie zadumane, bardziej refleksyjne, z nutką nadziei nawet - dużo łatwiej o nadzieję w złotojesiennych okolicznościach przyrody.
Nie wiem tego z własnego obecnego doświadczenia (poza baaardzo odległymi wspomnieniami), ale wiele źródeł potwierdza, że w Polsce jest to wciąż bardzo rodzinne święto.
Osobiście źle reaguję na tłumy przesuwające się w żółwim tempie upstrzone oczywiście chamami, co to muszą szybciej niż powolny ogół, nie bacząc na niesione przez siebie i innych ogromne kanciaste wiązanki itp. i na większość ,,przygrobowych pogaduszek", ale to pewnie zwichrowanie zapamiętane z dawnych czasów...
Bo pamiętam, że były i miłe spotkania, i oczywiście pamiętam kupowanie "miodku", który trudno było dowieźć do domu (nie mówiąc o tym, aby coś zostało na drugi dzień), mimo że nie wolno go było jeść, bo "przed obiadem". Pamiętam, że najczęściej jeszcze na cmentarzu spotykaliśmy się z Dziadkami, wspólnie obchodząc kolejne mogiły, że dość często powstawały spory na temat tego, jak gdzie dojść i kto najlepiej pamięta, a kto pomylił alejki, a potem - już przy zapalaniu świeczek - opowieści o tych, o których pamiętamy i przychodzimy im zapalić światło. Gdzieś tam, na końcu "trasy" czekała nagroda w postaci wspólnego obiadu u Dziadków.
Cóż, teraz obiad jemy niby w tym samym mieszkaniu, ale w kuchni króluje już kto inny... Zapalając światło dziękuję między innymi za tamte obiady...
Pojechałam na cmentarz w piątek i była to super decyzja - tłumy jeszcze nie nadciągnęły (święto wypadało w tym roku w sobotę), pogoda była najładniejsza w piątek właśnie (w świąteczną sobotę było najgorzej, w niedzielę znów lepiej), wiele grobów już było udekorowanych i świeciło się sporo zniczy, parę osób robiło porządki przed świętem. Wizyta była smutna, co normalne w takim miejscu, ale bez elementów pośpiechu, zdenerwowania, napierania tłumów itp.
Dzięki pogodzie było też wiele ładnych kwiatów. Ku mojej osobistej radości wracają chryzantemy z tej "wielkogłowej" odmiany, które uwielbiam. W tym roku znów miałam okazję podziwiać żółte i rdzawe z jasnymi spodami, i znów miałam odwieczny dylemat - które podobają mi się bardziej?
Dosyć dużo widziałam też kompozycji stroikopodobnych, w nowoczesnym stylu, z kwiaciarni, czy może studiów kwiatowych i ucieszyły one moje oko z kilku mijanych grobów.
Były też niestety chryzantemki w doniczkach, te drobniutkie, których nie cierpię, ale które są oczywiście praktyczne. I były kolekcje zniczy pt. przekrój stoiska...
Pukając się w głowę staram się mieć przed oczami cel i intencję, które składają się na te mozaiki, ale... Bo właściwie to przecież nawet lepiej - ostatecznie wygrywa ten, kto ma "u siebie" najbardziej wymieszaną mozaikę, bo jest to dowód na wizytę wielu gości i na to, że każdy miał życzenie zostawić kwiaty lub zapalić lampkę. I to nie była jedna rodzina, co to przyszła razem i zapaliła dobrany kompozycyjnie komplet lampek.
Zgadza się, ale ilekroć widzę, tylekroć muszę sobie wytłumaczyć...
29 października 2008
...bo kobieta jest tajemnicą...
Aaaaaaaaaaaaa, a jednak we mnie też siedzi gadżeciarz!
No naprawdę, niespodzianka tyleż mnie zaskakuje, co budzi ambiwalentne uczucia*.
Chodzi o to, że przyszedł czas na odnowienie umowy (komórka) i okazało się, że tym razem nie przysługuje mi legendarny 'telefon za złotówkę'. I co? I lew się we mnie, Szanowni Czytelnicy, obudził. Hihihihi, okazało się, że przyglądając się lepiej zasłużonym klientom obsługiwanym przede mną, upatrzyłam sobie telefonik - i jak usłyszałam, że go mieć za złotówkę nie mogę, to się uparłam, zaparłam i ani w tę ani we wtę - chcę go mieć i już! I oczywiście dopłacę, a co?
No, coś niesamowitego, bo zadziałała typowa siła gadżetu. Ten telefon nie jest mi absolutnie niezbędny - wystarczy do mojego obecnie używanego dokupić nową baterię i będzie dobrze służył, jak dotąd służył, czyli będę dzwonić i będę odbierać rozmowy i menu będzie proste i SMSy obsłuży w dwie strony...
I pewnie nie byłoby tutaj o tym mowy, gdyby nie fakt, że przez pół życia śmiałam się z Mojego Ukochanego Gadżeciarza. Żartowałam, jakie to zabawne, jak działa siła gadżetu itp itd, a teraz - chyba nadeszła zemsta losu ;-))
Najgorsze, że na samym finale dopadły mnie oczywiście wyrzuty sumienia w kwestii wydawania kasy na kaprys i to kaprys w postaci telefonu komórkowego (gdyby były to książki, bielizna lub nowe korale, to zupełnie, ale zupełnie byłoby co innego ;-)) i wzburzone emocje uwolniły się w zupełnie nieoczyszczającej kłótni z Mężem Mem Ulubionem o tak zwane Nic-zwane-Wielkim-Halo.
Buuuuuuuuu, ciśnienie było do niczego, jesień robi swoje, obydwoje mieliśmy za sobą nieciekawy dzień, no i skończyło się Wstępem-do-cichych-dni. Buuuuuuuuuuuuuuuu...
I jest to jeden z dowodów na dekonstruktywny wpływ gadżetów na nasze życie...
* jeszcze co do ambiwalentnych uczuć: chciałam przytoczyć moją ulubioną definicję tego pojęcia, oczywiście na przykładzie:
Jeden kolega tłumaczy drugiemu: Ambiwalentne uczucia? Stary, to zdarza się na przykład wtedy, kiedy widzisz, jak Twoja teściowa leci w przepaść w Twoim nowiutkim jaguarze.
Może to brak serca lub/i smaku z mojej strony, ale dowcip mnie rozśmiesza, a pojęcie zostało utrwalone raz na zawsze w zasobach mej erudycji ;-)
No naprawdę, niespodzianka tyleż mnie zaskakuje, co budzi ambiwalentne uczucia*.
Chodzi o to, że przyszedł czas na odnowienie umowy (komórka) i okazało się, że tym razem nie przysługuje mi legendarny 'telefon za złotówkę'. I co? I lew się we mnie, Szanowni Czytelnicy, obudził. Hihihihi, okazało się, że przyglądając się lepiej zasłużonym klientom obsługiwanym przede mną, upatrzyłam sobie telefonik - i jak usłyszałam, że go mieć za złotówkę nie mogę, to się uparłam, zaparłam i ani w tę ani we wtę - chcę go mieć i już! I oczywiście dopłacę, a co?
No, coś niesamowitego, bo zadziałała typowa siła gadżetu. Ten telefon nie jest mi absolutnie niezbędny - wystarczy do mojego obecnie używanego dokupić nową baterię i będzie dobrze służył, jak dotąd służył, czyli będę dzwonić i będę odbierać rozmowy i menu będzie proste i SMSy obsłuży w dwie strony...
I pewnie nie byłoby tutaj o tym mowy, gdyby nie fakt, że przez pół życia śmiałam się z Mojego Ukochanego Gadżeciarza. Żartowałam, jakie to zabawne, jak działa siła gadżetu itp itd, a teraz - chyba nadeszła zemsta losu ;-))
Najgorsze, że na samym finale dopadły mnie oczywiście wyrzuty sumienia w kwestii wydawania kasy na kaprys i to kaprys w postaci telefonu komórkowego (gdyby były to książki, bielizna lub nowe korale, to zupełnie, ale zupełnie byłoby co innego ;-)) i wzburzone emocje uwolniły się w zupełnie nieoczyszczającej kłótni z Mężem Mem Ulubionem o tak zwane Nic-zwane-Wielkim-Halo.
Buuuuuuuuu, ciśnienie było do niczego, jesień robi swoje, obydwoje mieliśmy za sobą nieciekawy dzień, no i skończyło się Wstępem-do-cichych-dni. Buuuuuuuuuuuuuuuu...
I jest to jeden z dowodów na dekonstruktywny wpływ gadżetów na nasze życie...
* jeszcze co do ambiwalentnych uczuć: chciałam przytoczyć moją ulubioną definicję tego pojęcia, oczywiście na przykładzie:
Jeden kolega tłumaczy drugiemu: Ambiwalentne uczucia? Stary, to zdarza się na przykład wtedy, kiedy widzisz, jak Twoja teściowa leci w przepaść w Twoim nowiutkim jaguarze.
Może to brak serca lub/i smaku z mojej strony, ale dowcip mnie rozśmiesza, a pojęcie zostało utrwalone raz na zawsze w zasobach mej erudycji ;-)
28 października 2008
Urodziny to święto godne uczczenia
Jeśli o mnie chodzi, nie wyobrażam sobie życia bez urodzin. Traktuję temat o wiele zbyt serio, świętuję na maksa i przeżywam bardzo, kiedy się zbliżają i doceniam zwykle każdą godzinę urodzinowego dnia.
Jak wspominałam, bardzo ważnym elementem urodzin są niespodzianki - kiedy mogą być milsze, jak nie w urodziny, prawda? Więc rano skupiam się szczególnie mocno na prawej nodze przy wstawaniu i jak to się uda wiem, że dalej może być już tylko przyjemniej ;-)
Nadszedł czas, aby przedstawić moją teorię świeczek na urodzinowym torcie.
Wszystko zaczęło się od tego, że moje życie w pewnym momencie zaczęło meandrować... Zamiast, jak gros moich koleżanek, dopilnować schematu: szkoła, matura, studia, dyplom, ślub itd itd, ja zafundowałam sobie tzw. życie na marginesie czasu. Mianowicie: wzięłam urlop dziekański na uczelni i pojechałam w wielki świat, i... chwilę mnie nie było.
Wtedy poczułam, że jest to życie na marginesie, bo mój czas, mój życiorys stanął w miejscu - jak dla mnie super, ale zamieszało to w przyjętym i szeroko realizowanym schemacie. Wtedy w Polsce koleżanki kończyły studia, robiły dyplomy, odbywały się śluby, chrzciny, rozwody i takie różne osadzone w schemacie wydarzenia.
W pewnym momencie wróciłam do Polski, po jakimś czasie na studia też, ale już żyłam poza schematem realizowanym przez moich rówieśników i... postanowiłam to wykorzystać.
Otóż, od jakiegoś czasu planuję sobie każde urodziny w oparciu o aktualną sytuację życiową.
Długo na przykład obchodziłam 25 urodziny - człowiek nie jest już smarkaczem, sporo już o życiu wie, młodość w pełni rozkwitu, ale już podszyta doświadczeniem, które dodaje uroku i głębi spojrzeniu... Wiedzy już nieco się w głowie zebrało... Poza tym, logika schematu rówieśników była po mojej stronie, bo ja ciągle studiowałam, a ciągle nie miałam dyplomu - ciągle więc miałam prawo do 25 świeczek.
Potem dostałam pierścionek i obroniłam pracę magisterską. Mając narzeczonego, ustalony termin ślubu i tytuł magistra mogłam sobie dołożyć jedną świeczkę na tort ;-)
Jeszcze później byłam świeżo upieczoną mężatką z nowym dowodem osobistym i nowym nazwiskiem - 27 świeczek pasowało jak nic.
W tym roku będę obchodziła 28 urodziny, bo doświadczenia życiowego mi przybyło, nie jestem już przecież podlotkiem, a poza tym - pierwsze dziecko podobno najoptymalniej jest mieć przed trzydziestką ;-)
Coś mi się wydaje, że tych 28 to jeszcze kilka przede mną, ale to dobry wiek, więc bardzo mi to pasuje ;-)
A jako, że właśnie Mój Ulubiony Mąż zarządził zbiórkę na dole, to ja się zbieram i podążam ku Urodzinowej Niespodziance (powtarzając w myślach życzenie, które pomyślę tuż przed zdmuchnięciem tegorocznych 28 świeczek ;-) ).
Jak wspominałam, bardzo ważnym elementem urodzin są niespodzianki - kiedy mogą być milsze, jak nie w urodziny, prawda? Więc rano skupiam się szczególnie mocno na prawej nodze przy wstawaniu i jak to się uda wiem, że dalej może być już tylko przyjemniej ;-)
Nadszedł czas, aby przedstawić moją teorię świeczek na urodzinowym torcie.
Wszystko zaczęło się od tego, że moje życie w pewnym momencie zaczęło meandrować... Zamiast, jak gros moich koleżanek, dopilnować schematu: szkoła, matura, studia, dyplom, ślub itd itd, ja zafundowałam sobie tzw. życie na marginesie czasu. Mianowicie: wzięłam urlop dziekański na uczelni i pojechałam w wielki świat, i... chwilę mnie nie było.
Wtedy poczułam, że jest to życie na marginesie, bo mój czas, mój życiorys stanął w miejscu - jak dla mnie super, ale zamieszało to w przyjętym i szeroko realizowanym schemacie. Wtedy w Polsce koleżanki kończyły studia, robiły dyplomy, odbywały się śluby, chrzciny, rozwody i takie różne osadzone w schemacie wydarzenia.
W pewnym momencie wróciłam do Polski, po jakimś czasie na studia też, ale już żyłam poza schematem realizowanym przez moich rówieśników i... postanowiłam to wykorzystać.
Otóż, od jakiegoś czasu planuję sobie każde urodziny w oparciu o aktualną sytuację życiową.
Długo na przykład obchodziłam 25 urodziny - człowiek nie jest już smarkaczem, sporo już o życiu wie, młodość w pełni rozkwitu, ale już podszyta doświadczeniem, które dodaje uroku i głębi spojrzeniu... Wiedzy już nieco się w głowie zebrało... Poza tym, logika schematu rówieśników była po mojej stronie, bo ja ciągle studiowałam, a ciągle nie miałam dyplomu - ciągle więc miałam prawo do 25 świeczek.
Potem dostałam pierścionek i obroniłam pracę magisterską. Mając narzeczonego, ustalony termin ślubu i tytuł magistra mogłam sobie dołożyć jedną świeczkę na tort ;-)
Jeszcze później byłam świeżo upieczoną mężatką z nowym dowodem osobistym i nowym nazwiskiem - 27 świeczek pasowało jak nic.
W tym roku będę obchodziła 28 urodziny, bo doświadczenia życiowego mi przybyło, nie jestem już przecież podlotkiem, a poza tym - pierwsze dziecko podobno najoptymalniej jest mieć przed trzydziestką ;-)
Coś mi się wydaje, że tych 28 to jeszcze kilka przede mną, ale to dobry wiek, więc bardzo mi to pasuje ;-)
A jako, że właśnie Mój Ulubiony Mąż zarządził zbiórkę na dole, to ja się zbieram i podążam ku Urodzinowej Niespodziance (powtarzając w myślach życzenie, które pomyślę tuż przed zdmuchnięciem tegorocznych 28 świeczek ;-) ).
Przebłysk złotej jesieni
Ależ mieliśmy piękny weekend - wróciło słońce i liście znów zaszeleściły pod nogami. A nie dość, że weekend był słoneczny i ciepły, to jeszcze trwał o godzinę dłużej, ponieważ wróciliśmy do czasu zimowego z soboty na niedzielę. Hihihihi, ciekawe, czy jest ktoś, kto faktycznie przestawia wskazówki zegarków o zalecanej godzinie? Np. w tym roku z trzeciej na drugą (a może to zawsze jest z trzeciej na drugą?? nie wiem).
W Krakowie od czwartku do niedzieli odbywały się Targi Książki i media przez cały czas trwania imprezy trąbiły, że zainteresowanie jest ogromne - zarówno po stronie wystawców, jak i odwiedzających. No i super - zawsze mnie cieszą takie wiadomości.
My z Miłym Mym poszliśmy przyjrzeć się targom, książkom i gościom w niedzielę.
I co?
Przytłoczyło nas: rzeczywiście nieprzeliczone ilości książek na nieprzeliczonej ilości stoisk, ale jak dla mnie stoiska strasznie chaotycznie poukładane, ściśnięte, stłoczone i bez żadnego przewiewu. Oświetlenie dodatkowo podgrzewało atmosferę, a sporą część hali owiewała woń frytek smażonych w tłuszczu pamiętającym chyba wakacje ;-) Wśród odwiedzających duch panował raczej bojowy właściwy polowaniu w dzikich ostępach, niż duch kultury właściwy obcowaniu z literaturą, co oczywiście również nie umilało zwiedzania targów...
Błąd taktyczny zrobił każdy, kto nie poszedł na tę imprezę z planem stoisk, ewentualnie z planem własnych poszukiwań i to najlepiej konkretnych wydawców lub konkretnych tytułów. Mnie serce wyrywało się do kilku książek, ale nie na tyle mocno, aby dokonać zakupów. Żadnych cen powalających na kolana nie udało mi się wypatrzyć. Pooglądałam więc i postanowiłam pobuszować po księgarniach i w necie, żeby wyszukać najkorzystniejsze ceny już po targach.
Kupiliśmy jednak jedną książkę, zupełnie nie planowaną. Skusił nas kwas chlebowy, jakim częstowano gości stoiska i autor opowiadający o samym procesie zbierania materiałów i pisania. Jest to Kuchnia klasztorów prawosławnych. W środku przepis, na przykład, na kiszone rydze - mmmmmm... i dużo więcej, plus sugestywne opisy miejsc, ludzi, kultury - uczta dla ducha i mobilizacja dla ciał tych, co lubią nowinki w swojej kuchni.
W Krakowie od czwartku do niedzieli odbywały się Targi Książki i media przez cały czas trwania imprezy trąbiły, że zainteresowanie jest ogromne - zarówno po stronie wystawców, jak i odwiedzających. No i super - zawsze mnie cieszą takie wiadomości.
My z Miłym Mym poszliśmy przyjrzeć się targom, książkom i gościom w niedzielę.
I co?
Przytłoczyło nas: rzeczywiście nieprzeliczone ilości książek na nieprzeliczonej ilości stoisk, ale jak dla mnie stoiska strasznie chaotycznie poukładane, ściśnięte, stłoczone i bez żadnego przewiewu. Oświetlenie dodatkowo podgrzewało atmosferę, a sporą część hali owiewała woń frytek smażonych w tłuszczu pamiętającym chyba wakacje ;-) Wśród odwiedzających duch panował raczej bojowy właściwy polowaniu w dzikich ostępach, niż duch kultury właściwy obcowaniu z literaturą, co oczywiście również nie umilało zwiedzania targów...
Błąd taktyczny zrobił każdy, kto nie poszedł na tę imprezę z planem stoisk, ewentualnie z planem własnych poszukiwań i to najlepiej konkretnych wydawców lub konkretnych tytułów. Mnie serce wyrywało się do kilku książek, ale nie na tyle mocno, aby dokonać zakupów. Żadnych cen powalających na kolana nie udało mi się wypatrzyć. Pooglądałam więc i postanowiłam pobuszować po księgarniach i w necie, żeby wyszukać najkorzystniejsze ceny już po targach.
Kupiliśmy jednak jedną książkę, zupełnie nie planowaną. Skusił nas kwas chlebowy, jakim częstowano gości stoiska i autor opowiadający o samym procesie zbierania materiałów i pisania. Jest to Kuchnia klasztorów prawosławnych. W środku przepis, na przykład, na kiszone rydze - mmmmmm... i dużo więcej, plus sugestywne opisy miejsc, ludzi, kultury - uczta dla ducha i mobilizacja dla ciał tych, co lubią nowinki w swojej kuchni.
25 października 2008
Urodziny to temat rzeka
...także dlatego, że do tej rzeki wpływa wiele innych. Od zawsze były dla mnie ważne i to nie tylko te moje, ale urodziny jako okazja w ogóle.
Miałam szczęście w tej kwestii, bo akurat w dzieciństwie urodziny obchodziłam i bywałam u innych, którzy też je obchodzili. Urodziny były świętem i otaczała je ta masa miłych obrzędów, które od zawsze uwielbiam. Pamiętam, że dość długo własnoręcznie produkowałam i rozdawałam zaproszenia. Rodzice ich nie dostawali, ale Dziadkowie już tak, i ciocie, wujkowie, kuzynostwo. Z koleżankami spotykałam się zwykle na osobnej imprezie niż ta rodzinna, ale koleżanki oczywiście także były zapraszane za pomocą wręczanych im zaproszeń.
Pamiętam ustalanie menu, a także wymyślanie przebiegu spotkań z koleżankami - szukałam zabaw towarzyskich, wymyślałam jakieś teatrzyki, produkcje pieczątek, przebieranki, zagadki - nie wiem, która część imprezy była lepsza? Same urodziny, czy ich przygotowywanie. Zabawne, bo sprawiało mi to masę radości, przedłużało przyjemność cieszenia się urodzinami i wbrew pozorom czyniło moich gości równie ważnymi jak ja-solenizantka. Bo gościom miało się podobać, miało być miło, przyjemnie i ciekawie. Urodziny nigdy nie zostały w mojej głowie sprowadzone do okazji przy której zbiera się prezenty.
I może dlatego, mimo że nie najważniejsze, prezenty były jednak ważnym elementem świętowania. Od dzieciństwa intuicyjnie wiedziałam, że nie najważniejsze jest to, co znajdzie się w środku. Najważniejszy jest powód, dla którego to coś tam jest - dlaczego akurat to, skąd pomysł, jaka intencja, ile w tym starania, ile myśli o mnie. Pewnie dlatego sama staram się do dziś robić prezenty innym właśnie w ten sposób. I pewnie dlatego boli mnie, jak obdarowana osoba szybko i bez chwili zwłoki niedbale rozrywa opakowanie prezentu. A gdzie cudowny rytuał potrząsania paczką, macania, czy miękkie, czy czuć jakie ma kształty, słuchania, czy stuka, zgadywania, co to może być? Gdzie moment zachwytu nad opakowaniem, dobraną do niego wstążką itp? Boh Moj, czy tak nie byłoby piękniej, mimo że to takie naiwne i niepraktyczne? Moim zdaniem zachwyceń w życiu nigdy dość i mam nadzieję, że ciągle będą inni, którzy będą myśleli tak samo. Chciałabym pokazać kiedyś tę magię Juniorowi i chciałabym, aby Mu się spodobała, mimo że pewnie jest to bardziej babskie niż 'bondowskie'...
Ważnym elementem urodzinowego świętowania jest też tort. I świeczki. I ich zdmuchiwanie, ale dopiero jak się pomyśli życzenie, które ma się spełnić. I to, że tego życzenia za nic nie można powiedzieć głośno, bo się wtedy raczej nie spełni.
Z dzieciństwa pamiętam rytuał tortu głównie dlatego, że tort był robiony w domu. Jasny biszkopt z mielonymi orzechami, ponczowany, z masą orzechową. Ha, i jako że był to tort specjalny, urodzinowy, to zarówno ponczowanie, jak i masa wymagały użycia wódki. Pamiętam usłyszaną kiedyś dyskusję dorosłych na ten temat. Ciocia-oponentka argumentowała, że tort jest dla dziecka i będą go jadły także inne dzieci, a na to autorka tortu (którą w sumie lubię za niewiele rzeczy i której raczej nie lubię, niż lubię), że tort jest specjalny i jego smak jest tu priorytetem, a nie odsuwanie dzieci od wódki, i że nie widzi powodu, aby iść na kompromis w kwestii smaku tortu. Bardzo mnie ucieszyło to, co usłyszałam, zgodziłam się całym sercem i... zgadzam się do tej pory ;-)) W końcu na codzień jemy tyle gorszych i bardziej szkodliwych rzeczy, bardziej i mniej świadomie ;-))
Tak więc tradycja orzechowego tortu trwała. Zdarzały się dramatyczne chwile, kiedy na przykład okazywało się, że nie ma w domu zapasu suszonych zeszłorocznych orzechów, a dostępne się nie nadają, bo są za świeże, czyli za miękkie, aby dało się je utrzeć do masy. Oczywiście nie jest to zrozumiałe w dzisiejszych czasach, kiedy po prostu idziemy do hipermarketu lub na plac i kupujemy, czego nam trzeba. Były czasy, kiedy w sklepach naprawdę więcej rzeczy nie było niż było ;-)) Pamiętam także rozczarowujące urodziny, kiedy w ramach odmiany tort został zmieniony na inny... To nie było to samo, bo jakżeby mogło... Żaden inny ani tak nie smakował, ani nie był prawdziwie-urodzinowym-tortem... I co ciekawe, nie tylko ja to wiedziałam, ale i wyżej wspomniana autorka tortów, chociaż każda trzymała fason i miała minę, jakby wszystko było w zupełnym porządku, a pomysł okazał się sukcesem...
Lata mijały, nadeszła dorosłość i w końcu nadszedł też Czas Chudzielce Story.
Tradycja urodzin trwa. Nie pamiętam żadnej naszej wystarczająco szczegółowej rozmowy na ten temat i obawiam się, że wiele sobie wyobrażam, ale mam nadzieję, że Miły Mój zaakceptował moją koncepcję urodzin, priorytetów, niezbędnych rytuałów i że postanowił celebrować te chwile z podobnym przejęciem.
Zmieniły się jednak torty. Nie robimy ich sami, ale kupujemy gotowe. Obecny tort trwa, jak kiedyś orzechowy, od kilku dobrych lat i obsługuje wszystkie domowo-rodzinno-przyjacielskie imprezy.
A zaczęło się oczywiście od dramatycznego przypadku. Któregoś roku w ostatniej chwili okazało się, że cukiernię produkującą bossskie-torty-jogurtowe zamknięto, a czasu jest zbyt mało, żeby szukać czegoś zupełnie nowego, tam zamówić i odebrać na czas. Pojechaliśmy więc do cukierni z gotowymi tortami, skreśliliśmy kilka odwiedzonych i w końcu... postanowiliśmy ulec sile reklamy telewizyjnej. Tak, i to był strzał w dziesiątkę - od tamtego wieczoru na naszych urodzinowych stołach gości przedstawiciel rodziny tortów firmy Coppenrath & Wiese. Są niezawodnie pyszne i jedzą go zwykle nawet ci, którzy zwykle tortów unikają ;-)) nierzadko prosząc o dokładkę.
Ciekawe, które smaki będą nam towarzyszyły w ciągu najbliższych dni? ;-))
Bo urodziny, im obfitsze w niespodzianki, tym bardziej udane ;-))
Miałam szczęście w tej kwestii, bo akurat w dzieciństwie urodziny obchodziłam i bywałam u innych, którzy też je obchodzili. Urodziny były świętem i otaczała je ta masa miłych obrzędów, które od zawsze uwielbiam. Pamiętam, że dość długo własnoręcznie produkowałam i rozdawałam zaproszenia. Rodzice ich nie dostawali, ale Dziadkowie już tak, i ciocie, wujkowie, kuzynostwo. Z koleżankami spotykałam się zwykle na osobnej imprezie niż ta rodzinna, ale koleżanki oczywiście także były zapraszane za pomocą wręczanych im zaproszeń.
Pamiętam ustalanie menu, a także wymyślanie przebiegu spotkań z koleżankami - szukałam zabaw towarzyskich, wymyślałam jakieś teatrzyki, produkcje pieczątek, przebieranki, zagadki - nie wiem, która część imprezy była lepsza? Same urodziny, czy ich przygotowywanie. Zabawne, bo sprawiało mi to masę radości, przedłużało przyjemność cieszenia się urodzinami i wbrew pozorom czyniło moich gości równie ważnymi jak ja-solenizantka. Bo gościom miało się podobać, miało być miło, przyjemnie i ciekawie. Urodziny nigdy nie zostały w mojej głowie sprowadzone do okazji przy której zbiera się prezenty.
I może dlatego, mimo że nie najważniejsze, prezenty były jednak ważnym elementem świętowania. Od dzieciństwa intuicyjnie wiedziałam, że nie najważniejsze jest to, co znajdzie się w środku. Najważniejszy jest powód, dla którego to coś tam jest - dlaczego akurat to, skąd pomysł, jaka intencja, ile w tym starania, ile myśli o mnie. Pewnie dlatego sama staram się do dziś robić prezenty innym właśnie w ten sposób. I pewnie dlatego boli mnie, jak obdarowana osoba szybko i bez chwili zwłoki niedbale rozrywa opakowanie prezentu. A gdzie cudowny rytuał potrząsania paczką, macania, czy miękkie, czy czuć jakie ma kształty, słuchania, czy stuka, zgadywania, co to może być? Gdzie moment zachwytu nad opakowaniem, dobraną do niego wstążką itp? Boh Moj, czy tak nie byłoby piękniej, mimo że to takie naiwne i niepraktyczne? Moim zdaniem zachwyceń w życiu nigdy dość i mam nadzieję, że ciągle będą inni, którzy będą myśleli tak samo. Chciałabym pokazać kiedyś tę magię Juniorowi i chciałabym, aby Mu się spodobała, mimo że pewnie jest to bardziej babskie niż 'bondowskie'...
Ważnym elementem urodzinowego świętowania jest też tort. I świeczki. I ich zdmuchiwanie, ale dopiero jak się pomyśli życzenie, które ma się spełnić. I to, że tego życzenia za nic nie można powiedzieć głośno, bo się wtedy raczej nie spełni.
Z dzieciństwa pamiętam rytuał tortu głównie dlatego, że tort był robiony w domu. Jasny biszkopt z mielonymi orzechami, ponczowany, z masą orzechową. Ha, i jako że był to tort specjalny, urodzinowy, to zarówno ponczowanie, jak i masa wymagały użycia wódki. Pamiętam usłyszaną kiedyś dyskusję dorosłych na ten temat. Ciocia-oponentka argumentowała, że tort jest dla dziecka i będą go jadły także inne dzieci, a na to autorka tortu (którą w sumie lubię za niewiele rzeczy i której raczej nie lubię, niż lubię), że tort jest specjalny i jego smak jest tu priorytetem, a nie odsuwanie dzieci od wódki, i że nie widzi powodu, aby iść na kompromis w kwestii smaku tortu. Bardzo mnie ucieszyło to, co usłyszałam, zgodziłam się całym sercem i... zgadzam się do tej pory ;-)) W końcu na codzień jemy tyle gorszych i bardziej szkodliwych rzeczy, bardziej i mniej świadomie ;-))
Tak więc tradycja orzechowego tortu trwała. Zdarzały się dramatyczne chwile, kiedy na przykład okazywało się, że nie ma w domu zapasu suszonych zeszłorocznych orzechów, a dostępne się nie nadają, bo są za świeże, czyli za miękkie, aby dało się je utrzeć do masy. Oczywiście nie jest to zrozumiałe w dzisiejszych czasach, kiedy po prostu idziemy do hipermarketu lub na plac i kupujemy, czego nam trzeba. Były czasy, kiedy w sklepach naprawdę więcej rzeczy nie było niż było ;-)) Pamiętam także rozczarowujące urodziny, kiedy w ramach odmiany tort został zmieniony na inny... To nie było to samo, bo jakżeby mogło... Żaden inny ani tak nie smakował, ani nie był prawdziwie-urodzinowym-tortem... I co ciekawe, nie tylko ja to wiedziałam, ale i wyżej wspomniana autorka tortów, chociaż każda trzymała fason i miała minę, jakby wszystko było w zupełnym porządku, a pomysł okazał się sukcesem...
Lata mijały, nadeszła dorosłość i w końcu nadszedł też Czas Chudzielce Story.
Tradycja urodzin trwa. Nie pamiętam żadnej naszej wystarczająco szczegółowej rozmowy na ten temat i obawiam się, że wiele sobie wyobrażam, ale mam nadzieję, że Miły Mój zaakceptował moją koncepcję urodzin, priorytetów, niezbędnych rytuałów i że postanowił celebrować te chwile z podobnym przejęciem.
Zmieniły się jednak torty. Nie robimy ich sami, ale kupujemy gotowe. Obecny tort trwa, jak kiedyś orzechowy, od kilku dobrych lat i obsługuje wszystkie domowo-rodzinno-przyjacielskie imprezy.
A zaczęło się oczywiście od dramatycznego przypadku. Któregoś roku w ostatniej chwili okazało się, że cukiernię produkującą bossskie-torty-jogurtowe zamknięto, a czasu jest zbyt mało, żeby szukać czegoś zupełnie nowego, tam zamówić i odebrać na czas. Pojechaliśmy więc do cukierni z gotowymi tortami, skreśliliśmy kilka odwiedzonych i w końcu... postanowiliśmy ulec sile reklamy telewizyjnej. Tak, i to był strzał w dziesiątkę - od tamtego wieczoru na naszych urodzinowych stołach gości przedstawiciel rodziny tortów firmy Coppenrath & Wiese. Są niezawodnie pyszne i jedzą go zwykle nawet ci, którzy zwykle tortów unikają ;-)) nierzadko prosząc o dokładkę.
Ciekawe, które smaki będą nam towarzyszyły w ciągu najbliższych dni? ;-))
Bo urodziny, im obfitsze w niespodzianki, tym bardziej udane ;-))
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)