17 listopada 2011

Obrazek motoryzacyjny

Trwa moje szkolenie przed-egzaminacyjne...

Ojjjjj, jak tylko pomyślę o egzaminie praktycznym na prawo jazdy, to aż drętwieję ze strachu. Dziwne, bo już przecież jeżdżę od ponad pół roku (kiedy to zleciało, nawiasem rzecz biorąc?), ale sama myśl o egzaminie mnie stresuje...

Na lekcje jeżdżę dość daleko, ciekawą trasą (hohoho, jest na niej i kilka osiemdziesiątek i nawet stówa, a tutaj to nie takie częste :-), która w drodze powrotnej (pewnie w ramach rekompensaty ze stres ;-) oferuje przepiękne widoki, na czele z moim ulubionym obrazkiem: przede mną na widnokręgu ocean, szosa skręca łukiem w prawo, po lewej coraz więcej oceanu, po prawej coraz więcej panoramy Adelajdy. Ten widok zawsze kojarzy nam się z powrotem do domu :-D


Ograniczenie prędkości do osiemdziesięciu, ale nie jest łatwo, bo spadek jest tu dość stromy. Ale dzięki temu nauczyłam się hamować silnikiem :-D

Po lekcji w zeszłym tygodniu, wsiadłam do Volvika i już miałam odjeżdżać, ale Pan Instruktor mnie zatrzymał.
- Nie masz z przodu tablicy rejestracyjnej?
- ???
- Kiedy widziałaś tablicę po raz ostatni?
- ???
- Musisz iść to zgłosić, bo albo zgubiłaś, albo Ci ją ukradziono. Jeśli ktoś ją ukradł, to pewnie w złych zamiarach. Poza tym potrzebujesz zamówić nową, bo nie możesz jeździć bez tablicy.


OK. Szczęście w nieszczęściu: na lekcje umawiamy się obok ośrodka, gdzie mogę zgłosić brak tablicy i zamówić nową. Idę, podchodzę po bloczek, a tam pracownik pyta, po co przyszłam. Tłumaczę, a pani na to:
- Jeżeli najpierw zgłosisz zgubę/stratę na policji, wydanie nowej tablicy będzie tańsze. Jedź na policję, a potem wypełnij ten druk i wróć do nas.

OK. Pojechałam na posterunek policji kilka ulic dalej. Znowu: podchodzę, tłumaczę, dostałam bloczek, czekam, ale nie za długo. Zgłaszam, dostaję raport - jego numer mam wpisać do zamówienia nowej tablicy.
Ufff, wystarczy na dziś, wracam do domu.
Wyjeżdżając z posterunku jeszcze pomachałam do Pana Instruktora, który z kolejnym kursantem kręcił się w pobliżu.
Wieczorem zadzwonił, żeby się upewnić, że wszystko załatwiłam. Miłe, prawda?

To było tydzień temu.
W domu wypełniłam druk, Najmilszy z Mężów podpisał (bo to On widnieje w dokumentach jako właściciel Volvika). Dziś przed lekcją poszłam do urzędu, dostałam bloczek, wysiedziałam się w kolejce... jakiś kwadrans (ciekawostka: za oknem temperatura rosła ku trzydziestce, w środku hulała klima, krzeseł było wystarczająco dużo dla wszystkich oczekujących, działających okienek było dziewięć), po czym w końcu podeszłam do okienka.

Podałam formularz, raport z policji, dokument rejestracyjny samochodu (kartka A4, której dolną część się odcina po zapłaceniu opłaty rejestracyjnej, wpisuje tam numer potwierdzenia wpłaty i wozi w samochodzie, górna część zostaje w domu, bo wypełnia się jej drugą stronę po sprzedaniu samochodu, po czym wysyła do urzędu, który zmienia dane i wysyła nowy dokument do nowego właściciela) i polskie prawo jazdy.
Pani najpierw zapytała, gdzie jest numer dokumentu (o sam dokument nie zapytała w ogóle), na moje wyjaśnienia, że jestem w trakcie 'zdobywania' australijskiego prawa jazdy i że na formularzu jest imię męża po prostu skinęła głową, po czym... przeprosiła mnie na chwilę i poszła o coś zapytać.

Po chwili wróciła i mówi:
- Hmmm, tablica obecnie figuruje w spisie jako zaginiona. Jeśli wydam Ci duplikat, może być to kłopotliwe - policja może Cię zatrzymywać i sprawdzać, czy to właściwy samochód z tymi numerami. Polecam raczej zamówienie nowego numeru niż duplikatu starego.
- OK, brzmi rozsądnie. Tylko powiedz mi proszę, gdzie mam potem pójść i co załatwić w związku ze zmianą numeru.


Pani spojrzała na mnie jakby nieco zdziwiona, kiwnęła głową i podała mi nowy formularz.
- Mogę wypełnić tu przy okienku?
- Tak.
- A nie przeszkadza, że to będzie mój podpis a nie męża?

Pani znowu spojrzała i pokręciła głową przecząco.
- Przepraszam, nie mam przy sobie numeru silnika i numeru podwozia - mogę opuścić tę rubrykę?
- Tak. Bo mamy numer dokumentu rejestracyjnego - te dane są w systemie.


Wypełniłam. Pani w tym czasie poszła wgłąb biura i wróciła... z kompletem nowych tablic. Wklepała dane do komputera.
Zapłaciłam kartą oszałamiającą kwotę - równowartość 1 godziny pracy.

(Ale mogłabym zapłacić więcej, gdybym chciała tablicę w innym kolorze niż biały, z numerami/tekstem w kolorze innym niż czarny, z hasłem np. Południowa Australia Stan Festiwali albo Stan Uniwersytetów, albo Stan Kreatywnych, albo gdybym chciała mieć swój tekst na tablicy :-D
Jednym ze sposobów na wyrażenie swojego statusu majątkowego jest wykupienie jednego z pierwszych numerów - nasz znajomy zapłacił po trzydzieści tysięcy za dwa kolejne numery z przedziału od jeden do sto, na dwa samochody...)


Pani wydrukowała potwierdzenie wpłaty i nowy dokument rejestracyjny - zawiera dane samochodu, stary i nowy numer tablic rejestracyjnych i wyjaśnienie, kiedy i dlaczego wydano nowe tablice.

- Bardzo dziękuję.
Uśmiech zza okienka.
- Aha, czy muszę te tablice założyć już teraz, czy mogę poprosić męża w domu?
- Masz jeden dzień na założenie nowych tablic.
- Uffffff, wolę, żeby to zrobił mąż.

Pani znowu się uśmiecha:
- W pełni Cię rozumiem. Też bym wolała.
- Do widzenia.
- Do widzenia.


I tyle! Operacja trwała około pół godziny łącznie z siedzeniem w kolejce.

Poszłam na lekcję, pojeździliśmy z Panem Instruktorem, On zapytał o przebieg akcji, ja opowiedziałam, jak było i że wszystko załatwione.

W domu Najmilszy odkręcił starą tablicę z tyłu, po czym fachowo i solidnie umocował nowy komplet.
Jego zdaniem nie ukradli mi tej tablicy - musiała odpaść, bo pozostałości śrubek były wyraźnie zardzewiałe.
Aha, i twierdzi, że rano w zeszłym tygodniu tablica jeszcze była, więc pewnie zgubiłam ją po drodze, albo... w czasie lekcji :-D


Brak komentarzy :