W 36 tydzień ciąży weszliśmy z przytupem:
- w sobotę
pojechaliśmy na polską imprezę, gdzie pożarłam góry fantastycznego jedzenia i sporo
potańczyłam (łącznie z wężem wokół domu i tarasu), nie, nie popiłam,
bo... prowadziłam z powrotem przywożąc wyimprezowanego Przyszłego Tatę
do domu ;-)
-
w niedzielę byliśmy umówieni ze znajomymi dwoma parami na popołudniowe
biesiadowanie u nas. A że salon zawalony gratami przeróżnemi, a pogoda
taka sobie, nieco kapryśna, to Najmilszy postanowił zapalić w
chiminea
(taki piecyk ogrodowy, żeliwny), no i jak przygotowywał drewno, to...
Słowem: odwołaliśmy imprezę i pognaliśmy na ostry dyżur do szpitala... Jak nas
zobaczyli, to oczywiście skupili uwagę na mnie, a ja na to:
nie, nie, my w kwestii palca mojego męża...
Niespełna cztery godziny później Najmilszy wynegocjował, że jako 'twardy
chłop' może wyjść do domu, bo:
1) ma żonę w zaawansowanej ciąży
i 2)
potrzebuje krwistego steka na poprawę nastroju',
więc z plikiem recept
na antybiotyk i przeciwbóle, przez aptekę dotarliśmy na tegoż steka ;-)
- w poniedziałek od rana niewyraźnie się czułam, w pracy zastałam smarkająco-kichającą ambitną koleżankę ;-)
, więc podpędziłam, co najważniejsze, zebrałam klamoty, coby popracować
z domu i po południu się ewakuowałam... Tiaaaa, poczułam przemożną
potrzebę położenia się
na kfilkę, po czym na szybko, boso, poleciałam do
kibelka starając się... donieść wymioty do miejsca przeznaczenia nie
gubiąc nic po drodze... Najmilszy wrócił z pracy, podał mi szklankę wody i...
poleciałam drugi raz, po czym dostałam polecenie, żeby się umówić na
wizytę, bo 'musi mnie zobaczyć lekarz'
- tiaaaa, szklanka wody, tenże lekarz (diagnoza: grypa
żołądkowa albo zatrucie pokarmowe??, leżeć i dużo pić, w tym gastrolity - debiut życiowy), a po powrocie taki występ, że... trzeba było zmyć pół ściany i podłogę wokół kibelka
- no to se poleżałam... we wtorek i środowy poranek, bo główna szefowa na urlopie, a wyznaczona zastępczyni w domu z
grypą, ja jestem kolejna, a zespół biedusiów się... nieco pogubił bez władzy zwierzchniej... Pojechałam, wsparłam duchowo, zrobiłam parę
najpilniejszych rzeczy i... się ewakuowałam (smarkająco-kichająca smarkała i kichała dalej...) ...
- czwartek - nuda, Szanowny Czytelniku, nuda, bo pojechałam do biura, a tam, poza kichająco-smarkającą-bez-zmian,
tylko awaria serwera, brak Internetu i WiFi, a tu koniec miesiąca i pewne
rzeczy w banku zrobić trzeba (i to przed drugą po południu
ofkors, żeby zaksięgowali w tym dniu...),
- w piątek bonus: rano wizyta u Pana Dochtora - serduszko a'la
jestem konikiem, wstępne rozmowy o Dacie (23 lub 25 maja, ze wskazaniem - moim ;-) - na 25 oczywiście --> co syn to syn, jakgłosi stara sprawdzona prawda życiowa ;-), ale co syn - zodiakalny Bliźniak, to już całkiem
niebeleco), a potem w pracce na piętrze byłam sama, na dole - tylko dwie osoby - sie-lan-ka :-D
W
domu sama radość: Najlepszego z Przyszłych Ojców Moich Dzieci zastałam w pokoju Juniora, gdzie malował już
farbą podkładową (wcześniej zaszpachlował dziury i pęknięcia, a tego dnia
wszedł z fazą: malowanie), a w 'salonie' (zamienionym w tym czasie w megaskładowisko różności) - dwie paczki z Dalekiego Kraju.
Sapiąc jak lokomotywa, z przerwami na złapanie oddechu i kolację wypakowałam z pudeł Nową Brykę Juniora - i przetestowałam wszystkie zakupione wersje wiekowo-pogodowe ;-D
Wszystko
dotarło bezpiecznie, wygląda coodnie, koi moje serce i cieszy oko. Najmilszy
pokiwał głową z uznaniem i stwierdził, że wózek jest za'...'bis'ty (przepraszam
, cytat)
Na koniec 36 tygodnia do dorobku tegoż mogłam dopisać następujące punkty:
- wyszły ostatnie paczki wyprawkowe ze Starego Kraju (na szczęście wysłane za pośrednictwem kuriera, nie drogą morską, jak wózek, więc powinny były dotrzeć pod koniec 37 tygodnia -
dotarły dwa dni później ;-)
- na stole leżała obnotatkowana lista do szpitala
-
obok niej spora kupka rzeczy do torby szpitalnej: podkłady i
megapodpachy, wkładki stanikowe, smoczki dla Juniora i startowy zestaw
butelkowy
jakbyco, staniki-karmiki ;-)
- do prasowania czekały koszuliny szpitalne, piżamki i nowy szlafrok (oraz, nie do prasowania: papucie misiowe -)
- obok
wspomnianej kupki rzecz typowo dogórynogowa, czyli zestaw do pobrania
krwi pępowinowej i komórek macierzystych, który pojechał z nami do
szpitala
- zaprojektowałam wnętrze Juniorowego Paxa i w czasie weekendu przywieźliśmy go do Przyczółka i rozpoczęło się Wielkie Skręcanie :-D
- w pralni czekał proszek i płyny do prania z myślą o praniu ciuszków Juniora, a koło szafy komplet kolorowych wieszaków w oczekiwaniu na te ciuszki ;-)
I tak oto, Szanowny Czytelniku, nie wiadomo, jak i kiedy, zupełnie znienacka, zaczął się dziewiąty miesiąc Juniorowej ciąży -
tik tak tik tak...
A zaraz potem, dziewiątego maja, w telegraficznym skrócie:
- wody odeszły mi nad ranem o czwartej z minutami,
- około szóstej z minutami byliśmy w szpitalu,
- o ósmej wjechałam do sali na cesarkę,
- o 8:45 (po 37 tygodniach ciąży) dołączył do nas po jasnej stronie Junior - Lucas George (Łukaszek Jerzyk)
W szpitalu spędziliśmy przepisowe pięć nocy.
Po pozytywnej opinii pediatry, pozytywnym przesiewowym badaniu słuchu, pierwszym szczepieniu przeciwko żółtaczce, z wagą 2,700g,
w czwartek 14 maja tuż po południu wypisano nas do domu.
W domu czekali na nas: totalny sajgon i... ciocia Iwona :-*
Junior urodził się w dniu,
w którym rano o 9:30 miała rozpocząć się nasza
rodzinna CIĄŻOWA sesja zdjęciowa (
odwołałam)
i
w którym ODBYŁ się podwieczorek
(
High Tea) z okazji, uwaga, mojego niespodziankowego-na-ostatnią-chwilę
Baby Shower
(
nie odwołałam, poprosiłam, aby się odbyło według planu
-
ale było super ponoć - Najmilszy z Ojców Moich Dzieci wystąpił zamiast mnie, ogłosił nowinę,
pokazał foty,
a potem mieliśmy połączenie Skype ze szpitalem - ze mną i z Juniorem,
coby pozdrowić wszystkie zaskoczone Cioteczki).
Ponoć żadna z zaskoczonych Cioteczek nigdy jeszcze nie była na TAKIM Baby Shower ;-)