14 marca 2012

Egzamin do góry nogami

Postanowiłam w koooońcu uzupełnić baaardzo zaległy post, który obiecałam, kiedy Najmilszy z Mężów zdobywał swój dokument.
Najpierw mi trochę zeszło, a potem... rozpoczął się mój epos heroiczny...

O tym kiedy i jak należy starać się o australijskie prawo jazdy pisałam już w osobnym poście.
Teraz czas na garść przemyśleń dotyczących zdawania w Adelajdzie egzaminu praktycznego na prawo jazdy przez kierowców posiadających już polskie prawo jazdy.

Najmilszy wsiadł do nowoojczyźnianego Volvika w niecały tydzień po przyjeździe do Australii.
Od początku jeździł bez żadnego problemu,
od początku całkiem sporo (najpierw jako wolontariusz dostarczał posiłki seniorom mieszkającym w różnych częściach miasta),
na początku posługiwał się mapą (era GPSa nastała sporo później ;-).
Kierowcą jest 'od zawsze', zdążył już jeździć w różnych warunkach i różnymi pojazdami (na niektóre z nich ma nawet stosowne prawo jazdy ;-).

Kiedy zatem okazało się, że w nowej pracy wymagane jest australijskie prawo jazdy, zdobycie tegoż wydawało nam się czystą formalnością.

Najmilszy umówił się na egzamin teoretyczny,
zdał,
umówił się na egzamin praktyczny z autoryzowanym instruktorem,
pojechał...
i... nie zdał.

Hmmmmm, egzamin praktyczny na prawo jazdy w nowej ojczyźnie to szereg zadań,
rozpisanych na sekwencje zachowań kierowcy
i przyznane im ilości punktów.
Zdający jedzie,
a egzaminator odznacza ptaszkami
czynności wykonane prawidłowo,
pomyłki,
braki wymaganych zachowań
i popełnione błędy.

Wynik egzaminu podlicza się na koniec w procentach i - aby zdać - wynik ten musi wynosić powyżej 80%.

Punkty można stracić, jeśli:
- sekwencja zachowań zostanie wykonana w złej kolejności,
- sekwencja zostanie wykonana za szybko (np. przed włączeniem się do ruchu, kiedy ruszamy z pobocza, kierunkowskaz musi migać przez 5 sekund, zatrzymanie przed znakiem stopu musi trwać co najmniej 3 sekundy, przy zmianie pasa kierunkowskaz wyłączamy dopiero po całkowitym 'wpasowaniu się' itp.),
- opuścimy którąś z czynności (najczęściej jest to spojrzenie w lusterko wsteczne przed każdą 'sytuacją hipotetycznie niebezpieczną' np. przez skrzyżowaniem, przed pasami dla pieszych, kiedy zobaczymy przed sobą zwierzaka, ptaka, rowerzystę, pieszego w okolicy jezdni itp. lub niesprawdzenie punktu martwego - brak obrócenia głowy w bok przy zmianie pasa lub manewrach),
- zbyt szybko zbliżymy się do 'miejsca hipotetycznie niebezpiecznego': zakrętu, ronda, świateł (tym bardziej, jeśli mamy zielone! ;-),
- zbyt wcześnie lub zbyt późno włączymy/wyłączymy kierunkowskaz,
- mamy niewłaściwą pozycję na drodze (przy przygotowaniu do skrętu w prawo, w lewo, do zawracania itp.).

O dziwo, mniejszym 'przewinieniem' jest rozumiane w kategoriach polskiego egzaminu 'wymuszenie', niż któryś z powyższych błędów.
Trzeba sprawdzać, czy jest ktoś za nami lub w martwym punkcie, ale jak już sprawdzimy to - według jednego z instruktorów - martwić się ma zawsze ten z tyłu...


Czy zatem warto umawiać się od razu na egzamin praktyczny bez wykupienia najpierw lekcji z instruktorem?
Doświadczenie zdobyte przez Najmilszego oraz w kręgu znajomych mówi: nie warto...
(Pomijam fakt, że od zdania egzaminu teoretycznego czas biegnie tik tak tik tak, bo mamy tylko miesiąc na zdanie egzaminu praktycznego!).

Praktyka uczy, że:
- zdarzają się instruktorzy, dla których Europejczyk to synonim pirata drogowego (wrócę do tego za chwilę),
- egzaminowany traktowany jest tak samo jak początkujący kierowca (nie daje mu się prawa do wykonywania manewrów szybciej ze względu na posiadane doświadczenie i wyczucie samochodu),
- karta egzaminacyjna to świętość i nie ma przymykania oka na w/w doświadczenie kierowcy (Najmilszy za krótko stał na 'stopie' i nie dość często patrzył w lusterko wsteczne, co gorsza: sprawdzał punkt martwy tylko w lusterku wstecznym i bocznych bez obracania głowy!).

A skoro tak, to:
- szybciej,
- taniej,
- skuteczniej
jest się umówić na godzinę czy dwie i 'przejechać' egzamin słuchając omówienia wszystkich wymagań. Nawet jeśli ktoś 'normalnie' nie jeździ dokładnie w ten sposób, a jest dobrym kierowcą, to na 'potrzeby egzaminu' 'odegra' wszystko, co jest wymagane, aby egzamin zdać.

Po nieudanym pierwszym podejściu Najmilszy umówił się więc na jazdę przygotowującą do egzaminu z instruktorem, który Go oblał. Nazwijmy go 'Smoleniem', tak jak go nazwał Najmilszy.

'Smoleń' dumny był z tego, że:
jest instruktorem i świetnie zna i stosuje tutejsze przepisy ruchu drogowego,
nigdy nie wyjeżdżał poza Australię Południową (nie mówiąc już o opuszczeniu Australii i jeżdżeniu gdzieś tam samochodem),
u nas jeździ się powoli i bezpiecznie.

Najmilszy posłuchał, popytał, zagryzł zęby i... po owej lekcji egzamin praktyczny zdał (u koleżanki 'Smolenia' przez niego poleconej).

Kiedy nadszedł 'mój czas', Najmilszy umówił mnie ze 'Smoleniem' tłumacząc, że jest to dobry instruktor, bo skutecznie nauczy mnie wymaganych na egzaminie sekwencji zachowań - jak krowie na rowie, i wyegzekwuje ich bezbłędne stosowanie.


I zaczęło się!
W czasie pierwszej lekcji usłyszałam:
że jeżdżę brawurowo (!) (stwierdzenie to dedykuję wszystkim Wysłuchiwaczkom moich narzekań, że mam styl jazdy a'la starsza pani),
że Volvik nie jest dobrym samochodem,
poza tym jest niesprawny jak na potrzeby egzaminu,
na szczęście system przepisów drogowych w Południowej Australii ruguje takie złe obce nawyki.

W czasie drugiej lekcji usłyszałam, że musimy jeździć samochodem instruktora,
mimo moich protestów kazał mi jechać jego samochodem,
mimo moich próśb na wstępie 'pomagał mi' hamować, a raz czy drugi złapał za kierownicę, żeby skorygować mój ruch.

Zakładam, że się domyśliliście, że po około kwadransie tych bezsensownych cyrków zatrzymałam samochód, wysiadłam i poprosiłam o odwiezienie do domu...
Szykowałam się na wymówki w domu, ale Najlepszy z Moich Mężów roześmiał się na głos i potwierdził, że podjęłam słuszną decyzję.

Hmmmmm, szkoda tylko, że moje trzy miesiące już biegły, a ja zostałam bez instruktora...
Od czegóż jednak są koleżanki? ;-)

Nieoceniona Pati wysłuchała mojej dramatycznej historii, poparła decyzję o rezygnacji ze 'Smolenia' i opowiedziała o swoim egzaminie (też próbowała zdać z marszu i też się przejechała...) oraz o aniele, którego spotkała, kiedy opłakiwała swoją klęskę na parkingu...

Polecony anioł okazał się strzałem w dziesiątkę:
- cierpliwy,
- ciepły,
- mieszkał dość długo w Wielkiej Brytanii,
- rozumie, że przepisy przepisami a życie życiem, ale potrafił skutecznie wpoić i wyegzekwować wymagane na egzaminie zachowania,
- otwarty na dyskusje,
- dobry słuchacz,
- skuteczny nauczyciel.

Wyjeździłam z Amirem wieeeeeeele godzin,
spotykaliśmy się przy ośrodku sporo oddalonym od Chatki (każda lekcja kończyła się ok. + 90km na liczniku),
sporo się nauczyłam,
skorygowałam niektóre nawyki,
o dziwo nie wszystko porzuciłam po zdaniu egzaminu (ale nie wybiegajmy ;-).

W pewnym momencie poszłam i zdałam egzamin teoretyczny (łatwizna ;-).
Zestresowałam się, że teraz już tylko miesiąc na zdanie praktycznego.
Amir wytłumaczył, jak wygląda praktyczny.
Przećwiczyliśmy.
Uprzedził, że może się zdarzyć, że zarządzą dodatkową jazdę z audytorem.
Zestresowałam się tak, że zapomniałam się, jak się jeździ i który migacz mruga w którą stronę...
Amir zaproponował, żeby zamiast tradycyjnego egzaminu (wsiadamy i jedziemy) zrobić tzw. Log Book.
Zgodziłam się.

Log Book to rozwiązanie stosowane najczęściej przez rodziców, którzy uczą swoje dzieci, a potem ich rolę kontynuuje instruktor.
Składa się z serii zadań rozpisanych na ciąg czynności.
Każde z tych zadań ćwiczy się do skutku, następnie wykonuje dwa razy pod rząd według wskazań instruktora, który - po prawidłowym, samodzielnym wykonaniu zadania - zalicza je.
Wykonanie tych zadań powinno zająć około 100 godzin. Amir rozpisał je na 8 spotkań.
Zaliczenie wszystkich zadań w Log Book kończy się egzaminem praktycznym.
Szczęśliwy kierowca otrzymuje zaświadczenie o zdanym egzaminie praktycznym (ważne 10 dni), z którym musi się zgłosić do ośrodka Service SA Customer Service Centre.
Instruktor oddaje do ośrodka Service SA Customer Service Centre dokumentację:
- kartę egzaminu z oceną zadań i podsumowaniem wyniku,
- karty z zaliczonymi zadaniami z Log Book.

I tu słodka nadzieja: egzaminy praktyczne kończące Log Book bardzo rzadko wzbudzają zainteresowanie audytorów - dlatego właśnie poszliśmy tą drogą.
I co?
I udało się!!!

Jazda, czyli egzamin praktyczny była przyjemną przejażdżką Volvikiem, z 'moim' instruktorem, po znanym z wcześniejszych lekcji terenie. Trwała pół godziny i... po fakcie dowiedziałam się, że to nie była rozgrzewka, tylko właściwy egzamin :-D
Dzięki temu migacze migały we właściwych kierunkach, odróżniałam biegi od hamulca ręcznego i oddychałam normalnie ;-)

Ostatnia porcja stresu towarzyszyła mi podczas wizyty w ośrodku Service SA Customer Service Centre, aż do momentu kiedy dostałam do ręki papierowe tymczasowe prawo jazdy.

Na wszelki wypadek z prawdziwą ulgą odetchnęłam dopiero dziś, po wyjęciu ze skrzynki plastikowego dokumentu ;-)

2 komentarze :

Anonimowy pisze...

Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

Ladylike pisze...

Miło mi i bardzo dziękuję.
Kto wie, może nawet Twoje odwiedziny zmobilizują mnie, aby wrócić do CXhudzielce Story, w którym przybyło tak wiele kolejnych rozdziałów... 8-)

Dla Twojej wiadomości: przepisy się zmieniły od czasu bloga: posiadacz polskiego (kraju członkowskiego Unii Europejskiej) już nie musi zdawać egzaminu od nowa - może się ubiegać o wydanie australijskiego odpowiednika (https://www.sa.gov.au/topics/driving-and-transport/licences/drivers-licence/drivers-licence-transfer).