14 lipca 2011

Brniemy przez zimę...

Pierwszy miesiąc trzeciego roku zaczęliśmy od złożenia aplikacji o wizę stałego pobytu.
Spełniliśmy wymagania wizy, na którą tu przyjechaliśmy, uprawniające nas do starania się o stały pobyt, czyli: mamy udokumentowane dwa lata pobytu w Południowej Australii, a ja jako główny aplikant przepracowałam na pełnym etacie (minimum 35 godzin w tygodniu) więcej niż wymagane 52 tygodnie.
Aplikację wysłaliśmy elektronicznie załączając skany dokumentów (tu gorące podziękowania dla Doroty i - szczególnie - Petrosa!) i... czekamy.

Kolejna porcja zimy dała się nam we znaki: zimne, krótkie dni, kiedy wychodziliśmy do pracy szaroburymi porankami i wracaliśmy po ciemku, wieczory, kiedy walcząc z zimnem mieliśmy siłę rzucić okiem na komputer, czy program w telewizji, ale najlepiej wychodziło nam odmeldowywanie się do spania; poranki, kiedy nie chciało się wstać, kiedy po szybach płynęły strugi wilgoci - na zewnątrz, bo padał deszcz, a w środku, bo tam, gdzie padał deszcz było jeszcze zimniej niż w Chatce.

Czas mijał w jakimś wariackim tempie, większość dni i tygodni wypełniała praca i sen - jednego jakby za dużo, drugiego jakby za mało. Z wycieczek najlepiej wychodziły nam wyprawy do sklepów i restauracji...
W ramach strawy dla ducha udało się wysłuchać jednego koncertu - post w planach ;-))

Ogród wzbudza w nas uczucia ambiwalentne: trawa wybujała, jest gęsta i wysoka - na koszenie brakuje sił, słońca i czasu - Najmilszy z Moich Mężów pracuje ostatnio przez większość sobót, więc trawnik na liście priorytetów wciąż się obsuwa...
Na soczyście zielonym tle pięknie prezentują się żółte i różowe chwasty - takie ładne, a takie niepożyteczne...

Cytryny z drzewka przed domem pachną w kuchni w koszyku, a pomarańcze za domem nabierają pomarańczowego odcienia.

Od Lawendowa Chatka_2010_06-2011_08
Od Lawendowa Chatka_2010_06-2011_08
Od Lawendowa Chatka_2010_06-2011_08
Od Lawendowa Chatka_2010_06-2011_08

Ogłosiliśmy oficjalne zakończenie procesu kiszenia rydzów ze skutkiem pozytywnym. Na razie większość wydobycia została wkomponowana w muffiny, które zostały ocenione baaardzo pozytywnie.
Gotowaliśmy trochę w domu, jedliśmy dobre rzeczy poza domem - i u ulubionego Hindusa i w nowych miejscach - zdjęcia czekają w galerii, a Kulinaria - na nowe posty.

Najmilszy rozpoczął nowy rok finansowy, trwają prace nad zamknięciem minionego. Zlecenia wróciły do zdrowego tempa, gorzej z Panem Dyrektorem - zima się uczepiła i obdarowuje Go infekcjami. W ostatnich tygodniach należy zapewne do czołówki konsumentów tutejszej kuzynki polopiryny.
Pamiątka na nodze po spotkaniu z pająkiem na szczęście po wielu tygodniach zniknęła...

Ja przeszłam ze statusu wolontariusza na płatne stanowisko i z zapałem witam każdego dnia kolejne wyzwania ;-)) Zapas nowo wyprodukowanych wizytówek służbowych topnieje w sporym tempie, a znajomość nowego miejsca rośnie proporcjonalnie ;-)) Robię ciekawe rzeczy, wrastam w otoczenie i uczę się, uczę się, uczę się.
Nieocenioną wartością dodaną są rozmowy z mentorem - nareszcie się doczekałam - ruszył rozwój zawodowy, wiem, gdzie i po co idę ;-)

Moja przyjaźń z Volvikiem z każdym dniem się umacnia - odwiedziłam już kilka miejsc poza pracą, zaliczyłam samodzielne wyprawy i po zakupy i w celu załatwiania spraw domowych-przeróżnych, w drodze do pracy zahaczam o pocztę i o bank (wykonując prawoskręty, będące odpowiednikiem polskich lewoskrętów ;-)).

Miesiąc zakończył się optymistycznym akcentem - pojechaliśmy, a raczej - popłynęliśmy na urlop ;-))
Pomysł okazał się świetny, urlop był bardzo udany i pełen wrażeń, a pogoda dopisała dużo piękniej niż w Adelajdzie. Kolejny kawałek nowej ojczyzny odsłonił przed nami swoje piękno, bogactwo i uchylił rąbki kilku tajemnic.

Brak komentarzy :