29 czerwca 2011

Pożegnanie czerwca


Splot kilku okoliczności złożył się na wyjątkowy podarek - nazwijmy go Pożegnaniem czerwca.

Volvik czeka na nowy alternator, Najmilszy z Moich Mężów dostał na dziś dłuuuuugą listę zleceń - jednym słowem: wybór padł na tramwaj, jako środek transportu. Kiedy budzik rano zadzwonił po raz pierwszy - zalała mnie fala współczucia dla Najmilszego, ze już musi wstać, naprzeciw zimnemu porankowi. Kiedy zadzwonił po raz drugi - zalała mnie..., tfu! wróć: pomyślałam: jak to? już?

Jadę dziś postudiować, wiec mogłam sobie pozwolić na wygodne sportowe buty - to znacznie uprzyjemniło spacer do tramwaju. Szłam i przeżywałam déjà vu: wracaly obrazy, emocje, myśli sprzed dwóch lat - z pierwszych spacerów po Glenelg...

Właściwy Obrazek narodził się, kiedy zobaczyłam ocean. Wzrusza mnie niezmiennie, cieszy nie mniej niż pierwszego dnia, uruchamia zawsze w mojej głowie taki filozoficzno-artystyczny tryb myślenia ;-)

Poranek. Odpływ. Spokojna, jasnoniebieska tafla wody, nad nią czyste błękitne niebo. Na molo kilku spacerowiczów, na samym końcu, jak zwykle, wędkarze. Jedno molo prawdziwe, poniżej drugie - odbicie sięgają daleko w ocean, równymi ciemnoszarymi liniami. Jest chłodno, ale bezwietrznie. Po plaży po jasnym piasku jedzie ciągnik, który zbiera 'dary oceanu', czyli dosyć spore ilości wodorostów wyrzucone na brzeg. Na plaży i na deptaku mijają się biegacze i spacerowicze, jednej z pań towarzyszy pies.

Widzę tez samolot - leci już dość nisko i pod takim kątem, ze wydaje się przesuwać powoli - jakby pozwalał pasażerom nacieszyć się widokami, jakby pomagał im w pełni ucieszyć się tym, co ich czeka - za parę minut wylądują w pięknej gościnnej Adelajdzie :-)

Kolejny bonus poranka? (Jakby potrzeba było czegokolwiek więcej ;-)) Wsiadłam do tramwaju, drzwi się za mną zamknęły i tramwaj ruszył. Hmmmm, dostałam od Losu kwadrans ;-))

15 czerwca 2011

Bilans dwulatka ;-)


Hihihi, wbrew tytułowi nie będzie to post o Aganioku, tylko o naszym stażu pod błękitnym niebem nowej ojczyzny.

Dwa lata to okres bardzo znaczący - tyle bowiem w przypadku naszej wizy wynosi minimalny okres kwalifikacji do ubiegania się o stały pobyt.
Wizie poświęciłam osobnego posta, tu chciałam zebrać parę refleksji i krótko podsumować nasz 'dorobek' w nowym kraju.

Znajomość Adelaide
Atlas ulic Adelajdy towarzyszył nam od pierwszego dnia. Korzystając z aplikacji Google Maps 'spacerowaliśmy' po 'naszym' mieście jeszcze przed wyjazdem z Polski - zwłaszcza Najmilszy - oglądał różne dzielnice, zabudowę, ulice, puste działki ;-). Po przyjeździe od początku w Internecie szukaliśmy informacji o sklepach, usługodawcach, produktach, a potem - sprawdzaliśmy adres i trasę dojazdu, a nawet oglądaliśmy widok ulicy, żeby łatwiej było trafić w wybrane miejsce.

Plan centrum jest dosyć przejrzysty, otoczony przez cztery ulice: Północną, Południową, Wschodnią i Zachodnią. Ten czworobok (o powierzchni około jednej mili kwadratowej, nieco nieregularny w kształcie po wschodniej stronie) okala pas parków. Przez parki biegną ścieżki rowerowe, spacerowe, znajdują się tam grupy drzew, klomby, skupiska krzewów, sadzawki i fontanny oraz sporo restauracji i kafejek.
Przez środek centrum, z góry na dół, biegnie King William Street. Serce tej części miasta to Plac Wiktorii (nazwa z 1837 roku, kiedy Wiktoria była jeszcze księżniczką w kolejce do sukcesji), który znajduje się w środku prostokąta wyznaczonego przez inne cztery place. Tam stoi pomnik królowej (odsłonięty w 1894 roku), tryska fontanna obrazująca trzy rzeki, które zasilają miasto w wodę: Torrens, Onkaparinga i Murray oraz powiewają flagi: australijska i australijskich Aborygenów.



Od centrum ulice rozchodzą się promieniście - my do domu jeździmy 'na dół i na lewo', czyli w stronę oceanu i Glenelg. Jeździ też do nas tramwaj i sporo autobusów, kolejka - nie. Z autobusami jest o tyle 'śmiesznie', że większość linii jeździ z danej dzielnicy do centrum, więc, aby odwiedzić kogoś w sąsiedniej dzielnicy 'z boku' jadąc komunikacją miejską trzeba pojechać do centrum, znaleźć punkt przecięcia i 'wrócić' do wybranej dzielnicy ;-)) Trwa to zwykle wieki i tłumaczy, dlaczego samochód jest tu wieeelkim ułatwieniem.

Samochód kupiliśmy zaraz po przyjeździe, mapy też. Od początku staraliśmy się poznawać miasto, układ ulic, kierunki w oparciu o odwiedzane miejsca - sklepy, bank, szkołę, lotnisko itp. GPS zagościł w Chatce dużo dużo później - nie był więc pierwszym nauczycielem i dzięki temu udało się (zwłaszcza Miłemu Memu) dobrze poznać miasto. Dobrym pomysłem okazała się też praca Najmilszego przy dostawach posiłków do domów seniorów polskiego pochodzenia - dzięki temu sporo pojeździł po różnych dzielnicach, poznał skróty, natężenie ruchu, objazdy itp.

Co widzieliśmy oprócz Adelaide?
Staramy się zwiedzać miasto, poznawać różne dzielnice i odwiedzać ciekawe miejsca. Dzięki swojej pracy Najmilszy zna Adelajdę o wiele lepiej niż ja, miał okazję odwiedzić już chyba wszystkie dzielnice i bywać w różnych punktach miasta. Ja znam miasto raczej od strony 'turystycznej' - do pracy jeździłam do centrum, do tego samego biura, teraz też jeżdżę w jedno stałe miejsce.
W ciepłe dni, w czasie wolnym od pracy odwiedzamy więcej miejsc 'na zewnątrz' - plaże, parki, itp., w czasie zimy (tak jak teraz - kiedy dni są krótkie, jest chłodno i szybko zapada zmrok) nasze trasy spacerowe wyznaczają raczej zakupy lub/i jedzenie ;-) Są to też z reguły miejsca położone bliżej Chatki.

Staramy się wyjeżdżać także poza Adelajdę - ciągnie nas z reguły w kierunku oceanu, w kierunku lokalnych roślin (wliczając w to grzyby ;-) ) i zwierzaków oraz... tam, gdzie ciągną się winnice ;-)) Jak bardzo pewne okolice stały nam się swojskie, mieliśmy okazje przekonać się podczas wycieczek z naszymi gośćmi, kiedy braliśmy na siebie rolę przewodników - zdumiewające, ale jednak proces zadomawiania się postępuje ;-))
Sporo już wiemy, choć zapewne tempo zwiedzania może być szybsze.

Odwiedzone miejsca dalej to: Melbourne i Great Ocean Road, którą przejechaliśmy już dwa razy, szlak winnic na Limestone Coast (okolice Coonawarra), szlak starych portów na południe wzdłuż wybrzeża prawie do granicy stanu, okolice jeziora Alexandrina (które objechaliśmy naokoło) oraz pobliskie Goolwa i Victor Harbor i najdłuższa wyprawa, czyli Darwin i emocjonujący zjazd w dół z zaskakującym przystankiem przed Alice Springs. Potem kawałek dnia w Alice Springs i nieplanowany powrót samolotem.
Niektóre z wymienionych wypraw doczekały się już swoich postów, niektóre pozostają ciągle w sferze zamierzeń... Na razie muszą wystarczyć zdjęcia w galeriach... Ale to się oczywiście zmieni i wpisy się pojawią ;-))

Jazda samochodem
Ruch lewostronny nie stworzył żadnych problemów - Najmilszy jeździ 'od zawsze', kierował w swoim życiu przeróżnymi pojazdami, jeździł w różnych warunkach i przychodzi mu to chyba z taką samą naturalnością, jak chodzenie. Mówi, że zaliczył parę pomyłek na pustej uliczce po złej stronie jezdni, ale to sporadyczne, drobne pomyłki, bez konsekwencji.
Ja przywiozłam ze starej ojczyzny zbyt małe doświadczenie, więc kiedy wsiadłam do samochodu (po długiej zresztą przerwie) byłam już wystarczająco 'opatrzona' z tutejszym ruchem.

W Adelajdzie jeździ się raczej komfortowo. Jeszcze nie ma (odpukać!) prawdziwych korków, ulice są z reguły wystarczająco szerokie, w większości mają co najmniej dwa pasy ruchu. Systemu oznaczeń trzeba się nauczyć (jak wszędzie), znaki są czytelne, łącznie z pasami namalowanymi na jezdni. Jeśli miejsca parkingowe wyznaczają linie, to w większości wypadków wyznaczona długość i szerokość jest wystarczająco duża, aby się zmieścić, aby spokojnie wykonać manewr. Podoba mi się również zasada, że przy poboczu parkuje się zawsze zgodnie z kierunkiem jazdy (nawet, jakby się człowiek zagapił i 'przeszedł' na ruch prawostronny, samochody pokażą, jak jechać ;-)) Ta sama podpowiedź stosuje się do pieszych - rzut oka na zaparkowane pojazdy i już wiadomo, gdzie spojrzeć przed wejściem na przejście dla pieszych, skąd może coś nadjechać ;-)) Najgorsza zmora to chyba nierówne studzienki (z reguły poniżej poziomu drogi).

Kierowcy przestrzegają limitów prędkości, raczej nie wymuszają, ustępują, nie naciskają. Zdarzają się na drodze kierowcy niekompetentni, ale z reguły wiadomo, w których miejscach należy szczególnie uważać i na kogo brać poprawkę ;-)) Najlepszy (?) przykład: okolice Central Market w środku miasta - ludzie szukają miejsc parkingowych, często nie sygnalizują, co chcą robić, albo co właśnie robią albo: z taksówkami bywa rożnie ;-) albo: z autobusami też ;-))

Samochód kupiliśmy w pierwszym tygodniu po przyjeździe - korzystając z sobotniego dodatku do dziennika Advertiser, w którym publikowane są ogłoszenia. Niewiele brakło i kupilibyśmy dwa, zamiast jednego - tak się jednak stało, że drugie auto musiało trafić do mechanika i ten w czasie przeglądu zdecydował, że musi je zatrzymać na dłuższą chwilę w warsztacie, a zaplanowane naprawy wpłynęły na cenę samochodu.

Jesteśmy fanami Volvo od wielu lat, więc nie będę się rozpisywać, jak trafna okazała się nasza decyzja ;-)) Volvik jeździ, ma się dobrze, zaliczył kilka drobnych zakupów i wymian, ale i kilka turystycznych wyzwań, że nie wspomnę o niezawodnej pojemności wnętrza podczas ściągania do Chatki dóbr wszelakich ;-))
Opcja, którą bierzemy pod uwagę przyszłościowo to samochód z napędem na cztery koła - ze względu na obszary, które chcielibyśmy zobaczyć, a gdzie trzeba nie tylko dojechać, ale gdzie będzie się można poruszać w trudnym terenie.

Formalności i utrzymanie samochodu to sprawy proste i do przeżycia finansowo, o paliwie pisałam już w osobnym poście. Od lipca tego roku znikają naklejki na przedniej szybie - do tej pory był to znak opłaconej rejestracji i podatku drogowego, wprowadzono już jednak nowy system elektronicznej identyfikacji samochodów i po lipcu każdy kierowca odklei naklejkę, która straci ważność, po raz ostatni.

Zmorą beztroskich kierowców są mandaty (temat w Chatce przerobiony baaardzo gruntownie) - na drogach znajduje się sporo kamer, które cykają zdjęcia, a zdjęcia przekładają się na wysyłane mandaty, których wysokość jest boleśnie odczuwalna. Oprócz kary finansowej naliczane są też punkty karne. I niech nie mają nadziei kierowcy, którzy nie muszą mieć jeszcze australijskiego prawa jazdy (punkty 'czekają' w systemie - kiedy właściciel samochodu, do którego przypisany jest/są mandat/y dostanie pierwszy mandat po otrzymaniu australijskiego prawa jazdy poprzednie punkty zostaną do niego automatycznie doliczone... A obowiązują oczywiście limity punktów w danym czasie (12 punktów w ciągu trzech lat), których przekroczenie grozi utratą dokumentu...

Prawo jazdy to dokument, który nie tylko uprawnia do jazdy samochodem, ale i służy jako dowód tożsamości przy załatwianiu wielu spraw. Niedługo po przyjeździe potrzebowaliśmy np. pożyczyć przyczepę, by przywieźć paczki z dobrami ze starej ojczyzny. I co? Australijskie prawo jazdy było niezbędnym dokumentem, aby skorzystać z usługi. Hmm, pomógł niezawodny Łukasz B. ;-) Z reguły nie ma problemu, aby posłużyć się polskim paszportem jako dokumentem tożsamości, ale...

Według prawa do czasu uzyskania wizy stałego pobytu Polacy mogą jeździć legitymując się polskim prawem jazdy (dokument Unii Europejskiej), ale powinno być ono przetłumaczone na język angielski. Całe szczęście, że niewielu urzędników australijskich wie, że polskie 'międzynarodowe prawo jazdy' ma ważność trzy miesiące (co napisane jest na okładce)... Pozwólcie, że nie skomentuję...

Po uzyskaniu wizy stałego pobytu ma się trzy miesiące na zdanie egzaminów i uzyskanie prawa jazdy. Można to oczywiście zrobić wcześniej, w dowolnie wybranym momencie (tak np. zrobił Najmilszy, aby spełnić wymagania pracodawcy).
Według obecnie obowiązujących zasad Polacy muszą zdać pełny egzamin tzw. VORT - teoretyczny i praktyczny. Na szczęście omija nas tzw. 'petka', czyli 'Practitioner' - trochę jak kiedyś zielony listek, ale z poważniejszymi konsekwencjami i grupą ograniczeń.

Egzamin praktyczny
bezpieczniej zdawać po uprzednim wykupieniu i odbyciu jazd z instruktorem - zwiększa to szanse na zdanie egzaminu, bo egzaminator bardzo surowo odhacza wykonane manewry i ich zgodność z 'procedurami' - liczy się dokładna sekwencja poszczególnych zachowań kierowcy, nie jest ważne, ile lat doświadczenia się ma na koncie, ile przejechanych kilometrów i jakie wyczucie sytuacji na drodze... Instruktor pomaga ocenić, czy ma się już szansę, by pomyślnie zaliczyć egzamin i... pomaga umówić się z egzaminatorem.
Trochę więcej o zdobywaniu nowoojczyźnianego prawa jazdy tutaj.

Język angielski
Jako główny aplikant musiałam zdać egzamin IELTS jeszcze w Polsce na wymagane co najmniej 6 punktów z każdej z czterech części. Strach przed egzotyką australijskiej wymowy, przed tutejszymi wyrażeniami okazał się na szczęście mieć wielkie oczy - da się ;-)) Poza tym: mieszkamy w stolicy stanu (na terenach wiejskich byłoby na pewno trudniej ;-), który jest tyglem wielu narodowości, akcentów i poziomów zaawansowania.

Najmilszy został zobligowany do wykupienia kursu języka angielskiego w szkole (alternatywą było zdanie IELTSa na co najmniej 4 punkty z każdej części jeszcze w Polsce). Do szkoły zaczął chodzić niedługo po przyjeździe i kontynuował, w trybie part time (dwa razy w tygodniu wieczorami po trzy godziny) przez nieco ponad rok. Po czym zawiesił do odwołania. Na pewno pomogły mu słuch muzyczny oraz kontakty z osobami mówiącymi po angielsku, a potem praca, gdzie na bieżąco rozmawia i ze współpracownikami i z klientami (włączając w to też rozmowy telefoniczne). Wyzwaniem w pewnym momencie były też licencje zawodowe, których kilka musiał zdobyć zaliczając egzaminy ustne i testy pisemne.

Na pewno pomaga 'zanurzenie w języku' - żadne to odkrycie, że uczymy się dużo szybciej mieszkając w kraju, gdzie na co dzień używa się języka, którego się uczymy. W samochodzie towarzyszyło Najmilszemu włączone radio, w domu - telewizor, Internet oraz gazety.
Na dziś, po dwóch latach, Najmilszy komunikuje swobodnie i bez żadnego problemu, w każdej sytuacji. Kiedy któraś ze stron nie rozumie, albo kiedy Najmilszy nie zna potrzebnego słowa - bez problemu można dopytać, wytłumaczyć 'na około', aż obie strony osiągną porozumienie.

Praca zawodowa
Wiadomo, że wszystko się da ;-)) Da się zatem znaleźć pracę, da się zarabiać wystarczającą ilość pieniędzy.
Pytanie jest jednak inne: jak się mają możliwości znalezienia do naszych oczekiwań, aspiracji, kwalifikacji zawodowych? Hmmm, mocno nijak, a jeśli nie nijak, to co najmniej: inaczej.

Pierwszą sprawą jest przygotowanie dokumentów (CV zwane tu raczej Resume i list motywacyjny, czyli Cover Letter) - niby wszystko jest jasne i oczywiste, ale istnieje zespół lokalnych wymagań i standardów, które należy uwzględnić przygotowując swoje dokumenty. Istnieją możliwości uzyskania darmowej porady, odbycia konsultacji (płatnych lub bezpłatnych), można też wykupić któryś z wielu kursów, skorzystać ze wskazówek publikowanych w Internecie. Kursy angielskiego w szkole obejmują też 'naukę szukania pracy' - tworzenie dokumentów, praktyka przed rozmowami kwalifikacyjnymi, szukanie ofert pracy itp.

Uzbrojeni w dokumenty zaczynamy etap aplikowania o pracę: ogłoszenia publikuje wspomniany wcześniej dziennik Advertiser, popularny portal z ogłoszeniami to np. SEEK, można też wyszukiwać strony internetowe pracodawców i odpowiadać na zamieszczane tam ogłoszenia.
Innym sposobem są agencje rekrutacyjne, gdzie najpierw umawiamy się na rozmowę, zaliczamy większą lub mniejszą ilość testów, zostawiamy dokumenty lub przerabiamy je według otrzymanych wskazówek i... czekamy na sygnał - na telefon z zaproszeniem na rozmowę z potencjalnym pracodawcą.

Można wybrać sobie interesującego pracodawcę i spróbować zacząć u niego pracować w roli wolontariusza. Bywa, że owocuje to ofertą płatnej pracy.

Szukanie pracy 'w ciemno' i wysyłanie aplikacji w miejsca, gdzie nas nie znają, zwiększają ryzyko odpowiedzi odmownej lub eliminacji naszej aplikacji bez nawet słowa odpowiedzi.
Wrogiem nowo przyjezdnych są powszechnie przyjęte stereotypy na temat migrantów, nieznajomość prawa i typów wiz (często aplikację eliminuje odpowiedź na pytanie, że TAK mam wizę uprawniającą mnie do podjęcia pracy, ale NIE, nie mam stałego pobytu; brak wizy stałego pobytu kojarzy się często z koniecznością sponsorowania pracownika, a to oznacza zawiłe i kłopotliwe procedury, których lepiej uniknąć). Inny stereotyp zakłada, że imigrant nie zna dobrze angielskiego, nie potrafi skutecznie komunikować i ciężko taką osobę zrozumieć.
Kolejny kłopot to brak lokalnego doświadczenia zawodowego i szablonowe podejście przy weryfikacji umiejętności.

Zabrzmi to pewnie złośliwie, ale niejednokrotnie miałam wrażenie, że odnotowałabym znaczny wzrost skuteczności, gdybym użyła angielskiej wersji mojego imienia, gdybym wyrzuciła co drugą linijkę z CV i gdybym nazwy stanowisk zamieniła na odpowiedniki występujące w firmie potencjalnego pracodawcy. Pytanie tylko: czy wśród takich ludzi, w takiej firmie naprawdę chciałabym pracować? ;-)) Dodam od razu, że są to czysto teoretyczne rozważania, gdyż nie próbowałam iść tą drogą ;-))

Najbardziej jednak rozpowszechnionym i chyba najskuteczniejszym sposobem jest szukanie pracy w oparciu o znajomości. W pozytywnym sensie, więc może jednak napiszę: w oparciu o kontakty, bo 'znajomości' kojarzą się raczej pejoratywnie. A zatem: puszczamy wici do każdej znanej nam osoby, że szukamy pracy, co nas interesuje itp. Warto mieć przy sobie zapas wizytówek, w niektórych sytuacjach warto mieć i przekazać swoje dokumenty (CV).

Dla osoby świeżo przybyłej z Polski naturalnym pierwszym kręgiem znajomości jest oczywiście Polonia - znajomi, kościół, polskie ośrodki i organizacje. Ten krąg pomógł nam dotrzeć na nasze pierwsze rozmowy kwalifikacyjne, stąd wywodziły się nasze pierwsze prace, więc nie mogę nie polecić tego sposobu. Ale? Hmmm, należy liczyć się ze wszystkimi konsekwencjami wstąpienia w polski światek - niby beczka miodu, ale o łyżce dziegciu powiem, że moim zdaniem była to jedna z większych łyżek, z jakimi się w życiu zetknęłam...

OK, ale jak poznać nie-Polaków? Tak, bywa to niełatwe. Zwłaszcza, że np. mieszkańcy Adelajdy są bardzo przyjaźni, ale po anglosasku zachowują dystans. Celem jest zostać 'mate' - kumplem, swoim. Jak? Hmmm, bywa, że pomaga hobby (Najmilszy np. gra w pokera), sport, wolontariat. Kobiety mogą znaleźć koleżanki u fryzjera lub kosmetyczki (jeśli często tam bywają). Wiele możliwości dają dzieci - plac zabaw, przedszkole, szkoła, zajęcia pozalekcyjne - to różne okazje, gdzie można nawiązywać rozmowy i gdzie niektóre z tych rozmów mogą prowadzić do bliższych znajomości.
Jeśli ktoś lubi prezentacje firm pracujących w systemie marketingu wielopoziomowego - jest ich tutaj cała masa - i to z rożnych branży.
Innym miejscem jest szkoła albo kursy zawodowe, a jak się już pracę ma - spotkania 'sektorowe', gdzie spotyka się ludzi z innych firm.

Dwa lata wydają się optymalnym czasem na wypracowanie 'skutecznych' kontaktów - towarzyskich i zawodowych. Nasz przykład to potwierdza. Najmilszy dzierży puchar lidera, bo Jego 'oswajanie tematu' zabrało rok!

Właściwie odkąd przyjechaliśmy, pracujemy w systemie wypróbowanym w starej ojczyźnie: Najmilszy jest zwolennikiem samodzielności, samozatrudnienia, woli mieć ograniczoną liczbę przełożonych i większy wpływ na sposób, w jaki pracuje, na planowanie, tempo, rozkład dnia itp.; ja z kolei jestem raczej pracownikiem kontraktowym i wolę stacjonarne zajęcia w jednym biurze z ograniczoną ilością spotkań na zewnątrz. Moim celem jest też zacząć ruch 'od linii pierwszego kontaktu wgłąb'. Po -nastu latach witania klientów i gości, odbierania większości telefonów i 'zawiadywania ruchem' dla innych czas już chyba na miłe ciche biuro w głębi, a może nawet na asystentkę ;-))

W tym temacie też obowiązuje zasada sumiennego odrabiania zadań domowych: tym razem ważne jest nie tylko, aby wiedzieć, co oferujemy drugiej stronie, co możemy zaoferować w zamian za pensję i ewentualne dodatki, co umiemy i chcemy robić, w czym mamy doświadczenie, ale i wiedza o tym, czego robić nie chcemy! Hmmmm, niby natrafiłam na opór w w/w temacie, ale w pożegnalnej rozmowie zabrzmiało coś jakby cień cienia przyznania racji...? A może się mylę?

Finanse
Nasza wiza stawiała wymaganie, abyśmy przywieźli ze sobą środki, które pomogą nam tu zamieszkać i doczekać do czasu znalezienia pracy. Fachowcy wyliczyli, że potrzeba nam będzie minimum 30 000 dolarów australijskich (dane na rok 2009!).
Z perspektywy czasu przyznaliśmy im rację.
Fakt, skorzystaliśmy z taniej opcji wynajmu na pierwsze 12 tygodni (o tym pisałam w osobnym poście poświęconym wizie), ale mogliśmy zapłacić depozyt za wynajęcie Chatki (tzw. bond), kupić samochód, potrzebne sprzęty i meble do domu, 'rozpędzić się' bez zbytniego stresu. Dużą pomocą była też na początku przywieziona z Polski karta kredytowa (mimo problemów, których nie przewidzieliśmy!).

Po dwóch latach da się odbudować oszczędności do 'stanu pierwotnego' - piszę 'da się', choć nam się nie udało. Ot, cena za luksus zrezygnowania z nielubianej pracy przed znalezieniem nowej ;-))
I co ważne: mówię o odbudowywaniu oszczędności w sposób zdrowy - przesuwamy do skarbonki jedynie nadwyżki, które zostały z poprzedniej pensji. Ale żyjemy normalnie: poza pracą mamy też rozrywki, opłacamy swoje przyjemności i hobby, inwestujemy w to, co nas cieszy. Nas cieszy ładne i wygodne otoczenie, odwiedzanie nowych i wracanie do starych lubianych miejsc, dobre jedzenie, spędzanie czasu w sympatycznym gronie, stare dobre rozrywki i szukanie nowych ;-))
Mam nadzieję, że nasz blog potwierdza to, o czym teraz piszę ;-))

Zdrowie
Osoby bez prawa stałego pobytu nie są w Australii objęte systemem ubezpieczenia zdrowotnego. Można zatem: a) wykupić prywatne ubezpieczenie lub b) liczyć się z finansowymi konsekwencjami braku ubezpieczenia.

Najważniejszą decyzją jest opłacenie lub nie tzw. Ambulance Cover, czyli opłaty za wezwanie karetki pogotowia w nagłym wypadku. Kolejna decyzja to opłacenie lub nie prawa do opieki szpitalnej - w przypadku braku polisy koszty pobytu w szpitalu są bardzo wysokie.

Co do bieżącej opieki lekarskiej, pomijając oczywiście wypadki losowe i choroby wszelkiej maści, warto rozważyć takie sytuacje, jak wizyty u dentysty, u okulisty (np. recepta na wykupienie szkieł kontaktowych lub konieczność wymiany okularów), czy u lekarza pierwszego kontaktu (GP), łącznie z zapotrzebowaniem np. na środki antykoncepcyjne, skłonność do uczuleń itp.

Według opinii wielu, po przyjeździe do Australii nie tylko reguluje nam się od nowa poziom odporności i flora bakteryjna, ale i zmienia się ponoć gęstość krwi. Organizm przystosowuje się też do innych przedziałów temperatur - i ponoć wszystkie te regulacje 'zajmują' naszym organizmom około dwóch lat.

Nasze doświadczenie zdaje się to potwierdzać: przyjechaliśmy w zimie i na fali entuzjazmu i świeżych wspomnień zimnej wiosny w starej ojczyźnie śmialiśmy się w głos na zastaną zimę. Druga zima dała nam w kość - marzliśmy okrutnie, doskwierał nam chłód i wilgoć. Przyzwyczajeni do centralnego ogrzewania i innych technologii budowlanych odczuwaliśmy dotkliwie zimno panujące wokół. Teraz zdaje się być lepiej, ale poza ewentualnym przyzwyczajeniem organizmu chroni nas też: zabezpieczona przed zimnem i przeciągami Chatka, wełniana kołdra, grzejnik, flanelowe piżamy, domowe skarpetki i 'kapcie' a'la ugg-boots (tu pozdrawiam Dorotę - pamiętam, jakby to było wczoraj, jak się śmiałam z Jej 'zimowego osprzętu' na czele z ugg boot'sowymi papciami) ;-), teraz sama mam podobne ;-)).

Poprzedniej zimy dopadły nas paskudne grypo-podobne infekcje: długo trwały i wymęczyły nas okrutnie. Dość długo potem dochodziliśmy do pełni sił. W tym roku - odpukać - infekcja dopadła Najmilszego, przeszła na mnie, ale już jej przebieg przypominał to, co pamiętamy ze starej ojczyzny, czyli: trzeba się bronić i jest niemiło, ale da się przeżyć ;-))

Ostatnia uwaga w punkcie o zdrowiu to ugryzienie pająka. Niestety, Najmilszy 'zaliczył' najprawdopodobniej ugryzienie White Taila. Domyślamy się tylko patrząc na paskudnie jątrzącą się ranę, bo ani momentu ugryzienia, ani tym bardziej sprawcy Miły Mój po prostu nie pamięta. W pracy, w 'ferworze walki' najprawdopodobniej przeoczył, może pomyślał, że się zadrapał, uderzył itp. Dopiero, gdy zaczęło dziwnie wyglądać, po nitce do kłębka, wymyśliliśmy ugryzienie pająka jako przyczynę...
Mijają tygodnie, Najmilszy kuruje się różnymi środkami, proces gojenia powoli postępuje, nabieramy więc nadziei na pomyślny finał.

Mieszkanie
O wynajmie już było w osobnym poście. Znalezienie miejsca do wynajęcia, to kwestia odrobienia 'zadania domowego' - sumienne zbadanie rynku ofert na pewno zaowocuje znalezieniem tego, czego szukamy. Ważne jednak, aby wiedzieć, czego się szuka, aby określić takie parametry jak: lokalizacja, wielkość, przedział cenowy.
Najtrudniejszy jest pierwszy wynajem, ale wtedy zwykle przychodzą nam z pomocą znajomi i wspólnymi siłami udaje się zrealizować wymagania agencji wynajmu.

Po dwóch latach mieszkania tutaj mamy właściwie komplet - brakuje nam 'tylko' własnego domu, który wygodnie pomieściłby nas i zgromadzone dobra ;-))

Jeśli chodzi o kupno domu - trzeba poczekać do uzyskania wizy stałego pobytu, bo nie tylko umożliwia to zawarcie umowy kupna, ale i wzięcie kredytu z banku (spełnienie wymagań). I jak przy wynajmie: badanie rynku, analiza swojej sytuacji finansowej, porównanie ofert różnych kredytodawców i... już ;-))

Doświadczenie innych uczy: nie sztuką jest kupić dom, schody zaczynają się później - nie wystarczy zbudować, nie wystarczy się wprowadzić - trzeba z uwagą i rozwagą planować spłaty zobowiązań kredytowych.

Zamykam nasz bilans z uśmiechem i satysfakcją.
Lubimy robić bilanse co najmniej tak bardzo, jak lubimy planować nowe projekty.
Podsumowania poza radością dają nam też nową wiedzę, pozwalają wyciągać wnioski i uczyć się na zaś.
Nauczyliśmy się sporo, nowej wiedzy przybywa nam z każdym dniem.
Mamy za sobą sporo osiągnięć, z których jesteśmy dumni i zadowoleni.
Mamy za sobą rozczarowania.
Zdarzyły się rzeczy, które poszły nie tak.
Nie raz trzeba było weryfikować pierwotne założenia.

Ale całościowo: bilans wypada na duży plus.

Patrzymy w przyszłość z ciekawością, optymizmem i rosnącą pewnością siebie.
Wiemy, że mamy oparcie w samych sobie, w sobie nawzajem i wiemy, jakiej mniej więcej porcji oczekiwać od innych ;-))
Na bieżąco przeglądamy, uzupełniamy i dostosowujemy do okoliczności Plan Działania - ilekroć odkreślimy jakiś punkt, świętujemy i... przechodzimy do realizacji kolejnego. A przewidziany margines zostawia potrzebny zapas na modyfikacje i niespodzianki.

Dwa lata do góry nogami ;-))

Dwie dziurki w nosie i... minęły nam dwa lata pod błękitnym niebem Kraju do Góry Nogami. Zebrałam trochę przemyśleń w osobnym poście - mają mam nadzieję trochę poradnikowy charakter.
Juuupi, lada dzień wyślemy aplikację o wizę stałego pobytu.
Wypełniliśmy wymagane warunki: mieszkamy tu już dwa lata, z czego ja, jako główny aplikant na dotychczasowej wizie, przepracowałam wymagany co najmniej rok (52 tygodnie) na pełnym etacie (czyli co najmniej 35 godzin w tygodniu).
Czytam informacje na stronie Wydziału Imigracyjnego, segreguję dokumenty i zbieram się w sobie ;-))
Czas wejść na kolejny stopień asymilacji ;-)), a raczej: zamówić wejściówkę ;-))

Ostatni miesiąc minął bardzo szybko - krótkie dni, zimne noce, poranki, kiedy tak trudno wyjść spod ciepłej kołdry... Deszcz pada prawie każdej nocy, chwilami całkiem gęsty, w ciągu dnia najczęściej przechodzą krótkie opady o różnej intensywności - od kapuśniaczków do naprawdę gęstych, dosyć sporo wieje. Temperatura w ciągu dnia to około 12-17 stopni, w nocy - zwykle poniżej dziesięciu. Raz rano zdarzyło mi się skrobać szybę w samochodzie 8-0.
Maślanka potrzebuje teraz kilku dni, aby pojawić się w miejsce mleka w butelce w kuchni.

Od pierwszego czerwca trwa nasza trzecia zima w nowej ojczyźnie. Znosimy ją chyba lepiej, choć tak naprawdę dopiero kolejny bilans będzie w pełni wiarygodny - do końca tego bilansu trwał ten kawałek zimy, który przeżywaliśmy dopiero po raz drugi ;-)
Do sypialni wróciła zimowa wełniana kołdra.

Trawnik został ostatnio nieco przycięty - 'nieco', bo zbuntowała się 'podkaszarka', a budżet chwilowo nie przewiduje nowej... Do różowych chwastów w trawie w ogrodzie dołączyły żółte ;-) Pomarańcze już całkiem żółte, czekamy, aż zaczną pomarańczowieć ;-))
Na grzyby pojechaliśmy raz - zebraliśmy mało-wiele - borowików nie było (w sensie: jeden, na pociechę), rydzów niewiele - ot, tyle co na jedną porcję muffinek.

Zlecenia u Najmilszego nadal kapią, ale jakby pomalutku zaczęły nabierać rozpędu. Mignął nowy projekt, który pewnie wart jest posta, ale nadal pozostaje to w fazie zamierzeń...
Ja nadal intensywnie się uczę i udzielam jako ochotniczka, czyli... się uczę. No i jeżdżę, czyli... też się uczę. Do kompletu dostałam i pewną propozycję i pewną książkę (to był dowód rodem z "Alchemika" - przykład na Wszechświat, który odpowiada na nasze oczekiwania - pozdrowienia dla Doroty ;-)) - więc... pouczę się jeszcze czegoś nowego ;-)

Trwa Masterchef, trwają rozgrywki pokerowe, byliśmy na dwóch koncertach, zjedliśmy trochę dobrych rzeczy w starych i nowych miejscach - mija zima, koty rosną, z nadzieją czekamy na wiosnę...

3 czerwca 2011

Aniołowie w ratuszu

O ile poprzednie dwa koncerty dzieliło wiele tygodni, tak tym razem wróciliśmy do ratusza po zaledwie kilku dniach.

W piątkowy wieczór na dobry początek czerwca pojawiliśmy się najpierw na wykładzie - słowo wstępne przed koncertem wygłaszał dyrektor chóru (chorusmaster) Adelaide Chamber Singers - Carl Crossin. Absolwent Konserwatorium Muzycznego w Sydney i Uniwersytetu Adelajdzkiego, zdobył też specjalistyczną wiedzę z zakresu dyrygowania chórem w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. W 2007 roku odznaczony Orderem Australii za zasługi w dziedzinie muzyki.

Opowiedział nam o zbliżającym się koncercie:

- kto pojawi się na scenie, nieco o chórze, nieco o każdym z pięciu solistów: chór powstał w 1985 roku i od początku jego założyciel - Carl Crossin był dyrektorem artystycznym i dyrygentem; związek z ASO trwa już wiele lat i został uwieczniony na wielu płytach, muzycy odbyli jak dotąd sześć światowych tournee do Wielkiej Brytanii, USA, Kanady, Norwegii, Singapuru i Japonii, w 2006 zdobyli nagrodę (pierwszego chóru świata) Choir of the World at Kathaumixw, od 1994 roku biorą udział w prawie każdym festiwalu Adelaide Festival oraz innych: Filmowym, Fringe, WOMADelaide i wielu wydarzeniach muzycznych w różnych częściach Australii;

- potem o Bachu i epoce, warunkach, w jakich pracował, jak odbierano jego samego i jego twórczość, o każdym z dwóch utworów, o tym, że Magnificat został przekomponowany z tonacji Es dur na D dur w okresie żałoby po śmierci elektora Fryderyka Augusta I Saksońskiego - Bach usunął elementy bożonarodzeniowe, aby utwór można było wykonywać we wszystkie święta, zamienił flety proste na poprzeczne i obniżył tonację na D dur, która była bardziej odpowiednia dla trąbek. Usłyszeliśmy też, że w epoce Baroku nie było standardowego dźwięku według którego strojono orkiestrę, inny standard obowiązywał w kościołach protestanckich, inny w katolickich, kształtowała się dopiero wielkość i skład orkiestry, zmieniały się instrumenty itp itp.
Tu ciekawy, moim zdaniem, artykuł o historii orkiestry symfonicznej.

- i jeszcze o drugiej części koncertu, czyli o czwartej symfonii estońskiego kompozytora Arvo Pärta, który 37 lat po napisaniu trzeciej symfonii, skomponował czwartą - dedykowaną Michaiłowi Chodorkowskiemu i wykonaną po raz pierwszy w Mieście Aniołów.
Styl kompozytora zwany jest tintinnabuli (od łacińskiego dźwięczącego dzwonu) - i opowiada według kompozytora o subiektywnym świecie: egoistycznej codzienności grzechu i cierpienia i obiektywnej sferze przebaczenia - tragiczny ton symfonii nie jest lamentem, ale ukłonem w stronę Chodorkowskiego - wielkiej siły ludzkiego ducha i godności. Symfonia jest więc kanonem do aniołów stróżów wszystkich uwięzionych.

Po przerwie zasiedliśmy, by wysłuchać trzeciego z Serii Mistrzowskiej koncertu zatytułowanego Angels (Anioły):

- w pierwszej części dwóch utworów Jana Sebastiana Bacha:

Cantata No. 80 (Ein feste Burg ist unser Gott) - napisana na obchody Święta Reformacji (31 października) i oparta na hymnie autorstwa Marcina Lutra - A Mighty Fortress Is Our God

i Magnificat - napisany na Boże Narodzenie, najprawdopodobniej w 1723 roku; tekst utworu to fragment z pierwszego rozdziału Ewangelii Św. Łukasza (wersy 46-55)

Orkiestrze pod batutą Arvo Volmera (główny dyrygent i dyrektor muzyczny ASO) towarzyszył chór Adelaide Chamber Singers oraz pięciu solistów:
- Sara Macliver, Sopran
- Greta Bradman, Sopran
- Sally-Anne Russell, Alt
- Paul McMahon, Tenor
- Stephen Bennett, Bas

- a po przerwie orkiestra w rozszerzonym składzie wykonała Czwartą Symfonię "Los Angeles" Arvo Pärta.


Każdy koncert udowadnia, że Adelaide Symphony Orchestra (Adelajdzka orkiestra symfoniczna) to muzyczny kameleon - ich repertuar jest niesamowicie zróżnicowany - współpracują z wieloma różnymi artystami, goszczą nie tylko dyrygentów, ale i solistów oraz chóry z całego świata, grają utwory z różnych epok i okresów historii muzyki, włączając w to nie tylko kompozycje współczesne, ale i muzykę o różnym charakterze - filmową, jazz; całkiem niedawno grali swój muzyczny ukłon w stronę dorobku Queen.

Dzisiejszy koncert pięknie zilustrował to, co napisałam powyżej - w pierwszej części orkiestrze towarzyszył chór Adelaide Chamber Singers - oraz pięciu solistów-śpiewaków, po czym po antrakcie - zniknął chór, pojawiły się nowe instrumenty (więcej smyczków, harfa, kotły, plus niektóre nietypowe, czytaj: współczesne, instrumenty perkusyjne), a wszystko po to, abyśmy ze świata tradycyjnej muzyki barokowej mszy mogli się przenieść w świat współczesnych rozważań filozoficznych nad duchowością, miejscem człowieka we Wszechświecie, nad sensem otaczającej nas rzeczywistości autorstwa współczesnego estońskiego kompozytora.
Niby ta sama orkiestra, ten sam dyrygent, a tak różne światy, tak różna atmosfera, tak odmienny spektakl - nie powiem, naszym zdaniem, w drugiej części było trudno...

Najłatwiej mi porównać te dwie części do wizyty w galerii sztuki - najpierw oglądamy obrazy starych mistrzów - 'realistów' - ich perspektywę, kolory, udrapowane tkaniny, symbolikę, odnośniki biblijne i mitologiczne - uzbrojeni w szkolną wiedzę, w kulturowe korzenie 'wiemy, co widzimy' i decydujemy, czy nam się podoba, czy nie.
A potem, wyobraźmy sobie, przechodzimy do sal, gdzie eksponowana jest sztuka współczesna (o nie! kubiści to byłaby łatwizna, oglądamy naprawdę niedawno namalowane obrazy, bardzo proszę!) i co? I jest trudniej, bo 'nie wiemy, co widzimy' - skończył się realizm i zostajemy sam na sam z własną interpretacją. Na niewiele nam wiedza, włączamy zatem intuicję. Możemy się co najwyżej poratować recenzjami autorytetów oraz drukowanym przewodnikiem po wystawie, jeśli takowy mamy...
No. To tak mniej więcej było w drugiej części koncertu...

A ja się cieszyłam, bo dzięki temu 'zyskał' i Bach i mój bardzo lubiany Magnificat, który niezmiennie mnie wzrusza ;-) I pomyśleć, że gdyby nie konieczność wpasowania utworu w mszę, być może moglibyśmy się cieszyć utworem dłuższym niż 29 minut?
Miło też było wrócić myślami do koncertu parę lat temu w krakowskiej Filharmonii podczas Festiwalu Bachowskiego, kiedy też razem z Najmilszym słuchaliśmy Magnificat...