25 stycznia 2010

U weterynarza po raz trzeci, czyli Aganiok jest dorosły ;-))

Tuż po Nowym Roku zadzwonili do nas z kliniki ulubionej z zaproszeniem na kolejną wizytę. Chcieliby zobaczyć głównie Aganioka, bo należy mu się trzecie, czyli ostatnie dziecinne szczepienie, a jak waga i gabarytry dobrze wypadną to i mikroczip.

- Popiołek bardziej towarzysko dzisiaj, więc:
= przegląd ogólny: ustąpiło podrażnienie przy dziąsłach, więc umówiliśmy się na czyszczenie kamienia na kolejny czwartek, dostaliśmy z tej okazji instrukcję obsługi (a raczej: nieobsługi, bo nie wolno mu jeść) kota i... nieco się boimy, co to będzie...

- Aganiok po trzecią=ostatnią szczepionkę, czyli:
= szczepienie, czyli strzykawa w kark (tradycyjnie: mruczał ;-),
= przy zakładaniu mikroczipa złapałam mocno brzeg stołu i równie mocno zacisnęłam powieki ;-), Aganiok? tak! mruczał! skąd wiedzieliście?,
= uszy zostały pooglądane wziernikiem w środku, może niezbyt dobrze domyte, ale wolne od robactwa i jakichkolwiek niepokojących oznak.

Dziś poznaliśmy kolejnego Pana doktora - pozytywna opinia nam się gruntuje ;-))

13 stycznia 2010

Siedmiomiesięcznica

Siódmy miesiąc był przełomowy, bo skończył się stary i zaczął nowy rok.  Zmieniliśmy kalendarze na tutejsze, spełniliśmy noworoczne toasty pod Krzyżem Południa zanurzeni w oceanie i zapatrzeni w fajerwerki nad Glenelg.
Był to miesiąc bardzo przyjemny, bo zawierał sporo świątecznych elementów oraz dwutygodniową przerwę w pracy, co w połączeniu z piękną pogodą pozwoliło cieszyć się plażą i oceanem.
Zaliczyliśmy pierwsze poparzenia słoneczne (prawdą jest, że słońce tu potrafi pogryźć) i skórę schodzącą płatami.  W efekcie powyższego nasz arsenał sunscreens (środków z filtrami chroniącymi przed słońcem) wynosi trzy sztuki ;-))  Na dodatek: korzystamy z nich ;-))
Miesiąc był o tyleż przyjemny, co... krótki, a raczej: tak było miło, że minął nie wiadomo kiedy.

W ramach noworocznych postanowień Najmilszy z Mężów biega, ja wznowiłam wuefy.
Poza tym Volvik zyskał nowego kierowcę - jeszcze bardzo przestraszonego i mocno nadrabiającego miną, ale postanowienia noworoczne mają taką moc, że to się po prostu nie może nie udać ;-))

W planowaniu jesteśmy chyba całkiem nieźli, więc przygotowaliśmy sobie długą acz konkretną listę i... pracujemy nad wykreślaniem kolejnych punktów ;-))
Życzliwych prosimy o kciuki, "życzliwym" konkrety zdradzimy po spełnieniu kolejnych zamierzeń.

10 stycznia 2010

Nie Czarodziejski Flet Mozarta...

... ale czarodziejski fortepian Chopina, a właściwie czarodziejski fortepian Aleksandra Kudajczyka.

Sobotni wieczór 9 stycznia okazał się ucztą dla duszy.  Mieliśmy szczęście siedzieć na widowni podczas koncertu w the Elder Hall, który to koncert był częścią festiwalu PolArt 2009 w Adelajdzie.  W programie usłyszeliśmy walce, nokturny, preludia i polonezy Szopena w wirtuozowskim wykonaniu!  Zwłaszcza druga część koncertu była pełna emocji: szczególnie brawurowo zagrany Polonez A dur (po którym atmosfera wyraźnie się zmieniła - nagle przy fortepianie zobaczyliśmy zupełnie innego człowieka - grającego z pasją i cieszącego się grą, władającego klawiaturą w sposób absolutnie zadziwiający), a na zakończenie sześciokrotny (!) bis.

I dramatyczne zakończenie - artysta w burzy oklasków zniknął po raz kolejny za kulisami, a przywoływany głośnymi brawami publiczności, która chciała jeszcze i jeszcze już się nie pojawił po raz kolejny.  Jedna z organizatorek na darmo czekała na Niego z biało-czerwonym bukietem w ręce, bo garderoba okazała się pusta...
Dlaczego?
Artysta przyleciał parę godzin przed koncertem.  W Londynie temperatura wynosiła -10 stopni, w Adelajdzie trwała fala upałów, czyli grzało nas ponad 40 stopni.  Dodajmy do tego zmęczenie po długiej podróży i zmianę czasu.  Mało?  Więc dodajmy jeszcze taki drobiazg, że pianiście zginął bagaż.  Jaki był tego efekt: wystąpił przed nami w pożyczonym ubraniu i... grał bez nut.

Czapki z głów proszę Państwa, co dedykujemy zwłaszcza Panu z pierwszego rzędu na galerii, który zniesmaczony parę razy pokiwał głową.  Ot, taki polski element.
I zagadka: ile osób tego wieczoru zdobyło autograf pianisty?  Nie licząc (być może) organizatorów: jedna osoba!  Wiedziona intuicją poszła porozmawiać z artystą w czasie przerwy.

My o Aleksandrze Kudajczyku dowiedzieliśmy się z plakatów PolArtu - na koncert przyciągnęło nas bardziej nazwisko kompozytora niż pianisty.  A niesłusznie, bo Aleksander Kudajczyk to z pewnością osobowość, która zapisze się w ciągu najbliższych lat w świecie muzyki klasycznej. 
Na światowe sceny muzyczne wkroczył w sposób godny scenariusza filmowego, ale stoi za Nim bez wątpienia wielki talent i ogromna praca.  Jest cudownym dzieckiem z rodziny muzyków, absolwentem polskich uczelni muzycznych, ale i wirtuozem fortepianu, o bardzo sympatycznym i pełnym ciepła sposobie bycia. 
Czarował nas mistrzowsko wykonanymi pasażami, uraczył sześciokrotnym bisem, po czym... uciekł, by nieco odespać, a potem poleciał do Sydney, gdzie nagrywa (nagrał?) płytę z recitalem, z którym wróci do Europy, by tam w kolejnych salach koncertowych cieszyć tłumy słuchaczy muzyką kompozytora, którego 200 rocznicę urodzin będziemy świętować przez cały ten rok.

Nie ukrywam, że zrobimy, co się da, aby tę płytę mieć w swojej kolekcji.

3 stycznia 2010

Obrazek marynistyczny

Wyprawiliśmy się na plażę.  

Pluskamy się w wodzie, przeskakujemy fale, gramy w gry słowne (tak, tak angielskiego można się i w wodzie uczyć ;-), tworzymy całkiem sympatyczną grupkę.

Pewnie dlatego sąsiedzi z grupki na prawo od nas krzyczą do nas: hello, hello! i machają rękami.  Odkrzykujemy hello! i też do nich machamy.


A jednak chodzi o coś więcej, bo nadal machają i pokazują na wodę za naszymi plecami.  


Hmmm...  Patrzymy we wskazanym kierunku, a tam... cień całkiem sporych rozmiarów.  
Słodka Julka zaczyna piszczeć i rzuca się w kierunku brzegu, a pozostali się przyglądają cieniowi, który po chwili okazuje się... płaszczką.  
Całkiem spore stworzenie, metr średnicy ma jak nic.  

Spokojnie przepływa za nami, a my zaczynamy machać do sąsiadów po lewej i krzyczymy do nich: hello! hello!  
Odmachują, a jakże ;-))  
Pokazujemy na wodę za nimi, oni kojarzą chyba jednak nieco wolniej niż my, więc Ostatni z Moich Mężów dodaje z głębi serca: Not shark! (Nie rekin!).

Sąsiedzi zrozumieli, płaszczka przepływa dalej, 

sąsiedzi krzyczą w swoje lewo: hello! hello!
a my rozpoczynamy dyskusję: czy takie płaszczki to mogą człowiekowi zrobić krzywdę?

Nowy Rok 2010...

... a właściwie jego pierwszy dzień spędziliśmy na plaży, a konkretnie - w oceanie.

Fantastyczna pogoda, bezchmurne niebo, słońce i wiatr, który wyczarował świetne fale - bajka, która nie tylko zapowiadała fantastyczny początek kolejnego rozdziału, ale i kazała się szczypać: to nasze życie i to codzienne, nie jesteśmy tu na wakacjach, ale tu mieszkamy! ;-))

Od Zdjęcia Bloggera2

Ech, gdyby jeszcze te wyżyny entuzjazmu pozwoliły zachować wystarczającą ilość zdrowego rozsądku i... posmarować się porządnie i na czas środkiem z filtrem 30+...  A że nie pozwoliły, to w Lawendowej Chatce zamieszkały dwie... parówki.  Nowy Rok powitaliśmy zatem... na różowo-przypieczkowo ;-))

1 stycznia 2010 roku w naszym ogrodzie za domem suszyła się całkiem spora kolekcja plażowych ręczników i strojów kąpielowych. 
W zestawieniu z wieściami z Polski wyglądało to jeszcze bardziej sielsko ;-))

Sylwester 2009/2010

Nowy Rok przywitaliśmy przy plaży, na plaży, w falach oceanu (woda nie była tak baaardzo zimna... ;-).  Nad nami setki gwiazd, między którymi lśnił i Krzyż Południa, a nieco niżej fajerwerki z pokazu na plaży Glenelg.

Zawinięci w ręczniki piliśmy toasty z butelki z gwinta, cykaliśmy fotki, składaliśmy sobie życzenia mocno chaotycznie, zwłaszcza że grupa sylwestrowa okazała się... mocno niedogadana co do wizji: w jaki sposób powitamy Nowy Rok, po co właściwie nad ocean, jak to rozegrać czasowo i logistycznie? itp
A może się czepiam?

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2

Ogólnie rzecz biorąc: nowa wersja witania Nowego Roku bardzo mi się podoba, jakoś nie tęsknię do staroojczyźnianych mroźnych obchodów, do płaszczy i kurtek wkładanych do sylwestrowych kreacji.  A cała reszta przecież została: wino, toasty i kłopoty z klimatyzacją, zwłaszcza kiedy się tańczy ;-))

A biorąc rzecz szczególnie?   Po raz kolejny sprawdziła się odwieczna zasada, że na najbardziej spontaniczne wyglądają imprezy starannie zaplanowane - i tego na zaś, nauczeni tegorocznymi doświadczeniami, będziemy się, mam nadzieję, trzymać ;-))

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera2