26 lipca 2009

Czytanie zimowe

The Girl with the Dragon Tattoo - znakomita sensacja! z ciekawym tłem obyczajowym; rozpoczęcie lektury grozi zarwaniem nocy, mimo że historia dosyć ponura. Główni bohaterowie podbili moje serce: książkę przeczytałam po polsku jako Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, a następnie po angielsku, aby odświeżyć sobie tę historię przed przeczytaniem drugiego tomu tej trylogii. Co ciekawe: moim zdaniem tłumacze inaczej podeszli do swojego zadania i każda z wersji tłumaczenia odrobinę się różni od drugiej.
Książka to fantastyczny splot różnych wątków, kolejne wydarzenia układają się jak wachlarz, sporo tu niespodzianek i zwrotów akcji, nie ma dłużyzn, wszystko opowiedziane jest po coś, historia jest zgrabnie spleciona - kończąc kolejny rozdział powtarzamy: jeszcze tylko jeden i gaszę światło... Znacie ten schemat? ;-)

The Girl who Played with Fire - druga część trylogii Millenium, w której spotykamy poznanych już wcześniej bohaterów. Znowu przyglądamy się niektórym zjawiskom społecznym, na tle których dobrzy walczą ze złymi. Co do tych złych nie mamy wątpliwości, ale na ile ci dobrzy są dobrzy? Jak by nie kombinować: nieskazitelni nie są. Szeroki wachlarz emocji i gwarantowana rozrywka. Mnie tom drugi podobał się bardziej niż pierwszy (z czym nie każdy się zgadza, więc warto sprawdzić samemu ;-) i z niecierpliwością czekam na październikowy debiut tomu trzeciego.

Something Borrowed - amerykańskie czytadło pełne nowojorskich smaczków, babskich zachowań, wspomnień z dzieciństwa i dorosłej fazy przyjaźni dziewczynek z podstawówki. Grono sympatycznych i mniej sympatycznych postaci przeżywa perypetie okołozwiązkowe, zmaga się z wyrzutami sumienia lub wcale nie. Trochę tu życiowych mądrości, trochę przemyśleń autorki o tym, jak to w życiu bywa, co jest ważne, jak poukładać priorytety i co z tą układanką zrobić. Nawet jeśli na końcu okazało się, że zgadliśmy jak historia się kończy, to i tak nas ten finał cieszy. Mnie spodobało się na tyle, że sięgnęłam po kolejne książki tej autorki. Nie jest to żadna wysoka półka, ale na plażę w sam raz.

Something Blue
- bardzo sympatyczny pomysł na książkę napisaną po Coś pożyczonego; tym razem jest to Coś niebieskiego. Tym razem jesteśmy w Londynie, spotykamy tych samych bohaterów, ale dzieją się inne ciekawe rzeczy. Wcześniej poznaliśmy już historię Darcy, Claudii i Dexa, ale teraz mamy okazję poznać inny punkt widzenia, wersję tych samych wydarzeń przekazuje inna osoba pozwalając poznać co, kiedy i dlaczego się stało. Wychodzi na to, że warto wysłuchać obu stron, wychodzi na to, że ugruntowane opinie mogą się zmienić, że ludzie mogą się zmienić. Sporo tu optymizmu, który może się komuś wydać cukierkowy, hollywoodzki - ale przecież po to czytamy takie książki, w głębi duszy czekamy na happy end, na potwierdzenie, że miłość zwycięża wszystko, że przyjaźń jest bardzo ważna i nie warto jej lekkomyślnie odrzucać i że ludzie wokół nas są dobrzy, nawet jeśli czasem błądzą i dochodzą do celu okrężną drogą. Nie do końca wierzę w to, co przydarzyło się Darcy, ale chcę aby takie wersje były możliwe ;-)) Autorka nie poszła na łatwiznę korzystając z sukcesu pierwszego tomu. Zachęcona sięgnęłam po tom trzeci.

Babyproof - bohaterowie inni, trochę starsi, więc i problemy nieco inne, ale klimat pozostaje ten sam. Miłą niespodzianką jest znalezienie w pewnym momencie nawiązania do wcześniej poznanych bohaterów, choć nie o nich teraz mowa. Dziecioodporna postanowiła nie mieć dzieci, wśród większości osób nie podzielających jej zdania znalazła idealnego mężczyznę, który zgodził się z jej wizją związku bez wpisanego weń rodzicielstwa, szczęśliwa para wzięła ślub i rozpoczęła wspólne życie jako dwie połówki jabłka. I nagle jedno z nich zrywa poprzednią umowę, odstępuje od wcześniej uzgodnionej wersji, że nie chcą i nie będą rodzicami, bo mają siebie i tyle im zupełnie wystarczy... Czy można zmieniać zdanie w ten sposób, co buduje związek i jaką rolę pełnią w nim pojawiające się dzieci, na ile jesteśmy "normalni" i na ile akceptuje nas otoczenie, kiedy mamy odmienną wizję i wreszcie, na czym polega miłość i ile można, warto, należy dla niej poświęcić? Po raz trzeci się nie zawiodłam - książki Emily Giffin nie wydają mi się powtórkami, mimo że czytam je jedną po drugiej. Na stole czeka czwarty tom. Zakładam, że coś o nim napiszę za kilka dni ;-))

Love the One You're With - czwarty tom już połknięty. Styl i atmosfera pozostają te same, chociaż poznajemy nowych bohaterów. Tłem znowu jest tu Nowy Jork. Polski tytuł chyba bardziej mi się podoba (Sto dni po ślubie) - zapowiada, co będzie się działo, co jest punktem wyjścia opowiadanej historii. Tym razem młoda stażem mężatka staje na rozdrożu po przypadkowym spotkaniu swojej byłej wielkiej miłości, mężczyzny, który kilka lat wcześniej złamał jej serce, i który nigdy nie wyjaśnił, co poszło nie tak, który zawsze przyciągał ją jak magnes, i co bohaterka stwierdza na wspomnianym rozdrożu - przyciąga ją nadal, może nawet mocniej. A w domu jest mąż, w pamięci ślub i złożona przysięga, rodzinne plany i ważne decyzje. Kto lubi styl Emily Giffin, ten znowu spędzi czas na miłej lekturze.

The Reader - nie widziałam filmu, ale książka nie zawiodła moich oczekiwań. To jedna z tych lektur, o których nie da się powiedzieć "podobała mi się", ale zapada w pamięć, daje do myślenia, budzi sporo gorzkich myśli, a równocześnie daje satysfakcję, że ją przeczytaliśmy.
Niestety, znałam sekret głównej bohaterki z powodu licznych reklam filmu, szkoda, że nie udało mi się doczytać tego w treści książki, doznać olśnienia wtedy, kiedy domyślił się główny bohater... Ciekawostka? Dla mnie Hanna miała twarz Krystyny Jandy.

Shantaram - leży i czeka. Przeczytałam kilka stron, po czym... odebrałam stos książek z biblioteki i utonęłam gdzie indziej...

14 lipca 2009

Z okolic dystrybutora słów kilka

Temat planowany do Notesu już od jakiegoś czasu, tyle że Główny Dostarczyciel Danych wiecznie zajęty ;-))

Dzisiejsza cena litra benzyny 95 (tzw. żółtej) u nas to 110 centów za litr, czyli przeliczając wg dzisiejszego średniego kursu NBP, koszt 2,71 pln.
Nominalnie taniej niż w Polsce. Dziś na stronie z cenami paliw wygooglaliśmy dzisiejszą cenę paliwa w Polsce - za litr 95 = 4,75 pln.

Drugą sprawą jest wartość nabywcza pieniądza. Tutaj można kupić 13,64 litra benzyny (średnio przyjmując zarobki w wysokości około 15 dolarów) za godzinę pracy. Są to stawki uzyskiwane przez pracowników wykwalifikowanych w zawodach nie wymagających ukończenia studiów wyższych ani długoletniego stażu i doświadczenia np. osoby pracujące w sklepie, mechaników samochodowych, personel kuchenny itp.

I kolejne ciekawostki:
  • odkąd kupilismy samochód miesiąc temu, przejechaliśmy około 3 500-4 000 km (pamiętajcie jednak, że byliśmy w Melbourne, a to nie jest wycieczka, na którą jeździ się raz na miesiąc co miesiąc ;-))
  • Najmilszy z Mężów tankuje raz na tydzień pełny bak benzyny,
  • przejeżdżamy około 400 km tygodniowo - 50 km to droga codziennie do pracy i z powrotem, reszta to nasze domowe wyprawy, zakupy itp.
Tankowanie gazu jest tu jeszcze tańsze, bo litr LPG to 57 centów (1,40 pln).
Oszczędność mogłaby być spora, ale zakładając, że koszt instalacji gazowej to tutaj około 2 300-3 500 dolarów, inwestycja zwróciłaby się za około dwa lata.

Rezydenci otrzymują od rządu Południowej Australii zwrot 2 000 dolarów za ekologiczne podejście (dopłata rządowa przysługuje tylko na jeden samochód danego właściciela), nam jednak na razie taki zwrot nie przysługuje :-( Było nie było, Miły Mój myśli i rozważa.

O komforcie jazdy tutaj, infrastukturze, kulturze na drodze już pisałam. O komunikacji miejskiej też.

13 lipca 2009

Pierwszy miesiąc przegalopował...

... zupełnie nie wiadomo kiedy. A miałam nadzieję, że tutaj czas zwolni ;-)

Taka okazja służy zwykle robieniu bilansu, więc czas na pierwsze podsumowanie. Myślę, że niniejszym powstała nowa grupa na blogu - właśnie Bilans - trafiać tu będą kolejne podsumowania miesięczne, z czasem - roczne ;-)

Na pewno decyzja była świetna, na pewno jest to nasze miejsce i na pewno pasujemy do siebie: Chudzielce i nowa ojczyzna.

Wiele rzeczy nas cieszy, sporo z nich to drobiazgi życia codziennego, ale je doceniamy.

- Super sprawą jest to, że trafiliśmy na Glenelg - poznane z opisów w przewodniku i instynktownie uznane za fajowe..., a teraz tu mieszkamy ;-)

- Super sprawą jest też program mieszkań rządowych oferowanych imigrantom na pierwsze trzy miesiące. Nasze rzeczy z Polski płyną sobie powolutku przez ocean, ale my wprowadziliśmy się od razu po przylocie do mieszkania, gdzie czekało na nas wszystko, co niezbędne, poza pościelą i ręcznikami. Jasne, dokupiliśmy i dokupujemy mniejsze i większe 'drobiazgi', ale nie musieliśmy robić zakupów pozwalających na normalne życie od razu w pierwszy dzień po przyjeździe (chodzi mi np. o łóżko, materac, czy lodówkę, bo w mieszkaniu do wynajęcia zwykle nic nie ma ;-))
Mamy czas, aby się zaaklimatyzować, zanim znajdziemy kolejne mieszkanie bardziej czy mniej na stałe. Mamy czas, aby się rozejrzeć i zdecydować, czy dalej zostajemy na Glenelg, czy ruszamy gdzie indziej.

Od Zdjęcia Bloggera

- Program 'opieki' nad nowo przybyłymi migrantami nie kończy się z chwilą wydania wizy.
To bardzo miłe i podnosi na duchu - ważne jest poczucie, że władze faktycznie mają jakiś program, jakiś plan, że można się zwrócić o pomoc w czasie początków tutaj, że jeśli urzędnik zapisuje nasz adres czy zawód, to po to, by monitorować i pomóc. Że zainteresowanie władz stanu nie zakończyło się przy podpisaniu decyzji na aplikacji o wizę i naprawdę chodzi o to, aby nowy mieszkaniec przybył, osiedlił się i został wtapiając się w społeczność ku wspólnej korzyści i rozwojowi.

I, żebym nie zabrzmiała myląco, powiem od razu, że mówiąc 'pomoc' nie mam na myśli pomocy finansowej, zasiłków itp. Pomocą jest udostępnienie biura, gdzie pracownicy przeglądają i pomagają skorygować przygotowane dokumenty, które wysyłają aplikujący o pracę. Można skorzystać z komputera, Internetu, drukarki, skanera. Można zapytać, gdzie jeszcze warto poszukać ogłoszeń. Można się wspólnie zastanowić, jaką przyjąć strategię i na jakie ogłoszenia aplikować, jak swoje doświadczenie i kwalifikacje przełożyć na potrzeby i możliwości tutejszego rynku pracy. Można poćwiczyć zachowanie podczas interview w sprawie pracy.
Wszelka pomoc zakłada aktywną postawę interesanta. I dobrze? Dobrze, choć pewnie są i tacy, którym taka forma nie odpowiada ;-) I dobrze? Dobrze, bo to zwiększa szanse pozostałych mam nadzieję ;-)

- Adelajda w wielu aspektach przypomina Kraków (a co to będzie, gdy minie zima ;-) - chodzi o nastroje-impresje, o klimat w niektórych miejscach, o nagromadzenie knajpek w odwiedzanych przez spacerowiczów miejscach; ale w znacznej większości innych uświadamia ogromną różnicę cywilizacyjną na plus nowej ojczyzny.

Chodzi o poziom rozwoju infrastruktury, o komunikację miejską, o poziom edukacji społeczeństwa (mam tu na myśli sposób prowadzenia kampanii informacyjnych oraz o same kampanie, a także sposób, w jaki ludzie się zachowują w miejscach publicznych, jak traktują wspólne dobro, jak informuje się tu o obowiązujących zasadach, przepisach itp.), o styl zarządzania miastem, regionami, stanem. Widać także, że - mimo kryzysu - trafiliśmy do zamożnego kraju...

- Wspomniane wyżej aspekty w widoczny sposób przekładają się na zachowanie ludzi. 'No worries' unosi się w powietrzu - nie ma potrzeby, by na siebie warczeć, trąbić, przepychać się, a wręcz przeciwnie, jeśli ktoś komuś zajdzie, czy zajedzie drogę, to po prostu odruchowo przeprasza ;-) Kierowcy zamiast pokazywać sobie jeden z palców najczęściej pokazują, żeby wjeżdżać, czy przechodzić przez przejście ;-) Poziom umiejętności czy refleks sporej grupy kierowców pozostawia wiele do życzenia, ale szerokie wielopasmowe jezdnie, limity prędkości przestrzegane przez znakomitą większość oraz kultura jazdy pozwalają się wyloozować, kiedy ktoś inny zrobi coś nie do końca właściwie ;-)

Na przystankach większość czekających ustawia się w kolejce, do autobusu wchodzi się kolejno, przednimi drzwiami: albo do kierowcy po bilet, albo do kasownika tuż za nim. Co dziwne, potem podróżni spokojnie przechodzą dalej wgłąb autobusu, nikt nie blokuje przejścia z przodu tym, którzy wsiadają później. Jadąc naciskamy guzik zamontowany na większości pionowych poręczy, aby dać kierowcy sygnał, żeby się zatrzymał na najbliższym przystanku, bo chcemy wysiąść. Wszyscy, w tym i starsze osoby siedzą więc do momentu aż autobus się zatrzyma, po czym PO PROSTU wstają i idą do wyjścia. Nie trzeba biec, nie trzeba zrywać się w połowie drogi między przystankami - autobus nie ucieknie, nie braknie czasu, by spokojnie i bezpiecznie wysiąść. A jak jedzie mama z wózkiem, to czasem i kierowca pomoże jej wyjść.

Od Zdjęcia Bloggera

- Przystanki są numerowane (numeracja maleje w miarę zbliżania się do centrum) i aby wrócić wystarczy zapamiętać, na którym przystanku się wsiadło. Po prostu jeden numer wcześniej naciska się guzik ;-) W Adelajdzie większość linii prowadzi do centrum - jeżeli jedziemy do innej części miasta, najczęściej jedziemy do centrum i z centrum do naszego celu (układ gwiazdy), ale są oczywiście i 'poprzeczne' połączenia, do których jednak jak dotąd nie dotarłam ;-)

- Bilety są jednakowe na wszystkie środki komunikacji. Skasowany bilet traci ważność po dwóch godzinach, można się przesiadać dowolną ilość razy, ale za każdym razem po wejściu do pojazdu kasuje się ten sam bilet - jak straci ważność, zapiszczy i wtedy podajemy nowy bilet lub wracamy do kierowcy na zakupy ;-) Rowerów autobusami przewozić nie wolno, co do pociągów są ograniczenia czasowe (poza godzinami szczytu).

- W centrum bardzo łatwo znaleźć najdogodniej zlokalizowany płatny parking (jest ich naprawdę sporo i nie ma problemu, by znaleźć miejsce, osobną sprawą są opłaty ;-). Miejsca do parkowania na ulicach oznaczone są według czytelnego systemu liniami i tabliczkami z opisem, gdzie wolno się zatrzymać i na jakich warunkach (w jakich godzinach, w które dni, na jak długo, czy trzeba wydrukować bilet w parkomacie itp). Obecnie wydział komunikacji miejskiej prowadzi kampanię informacyjną: ile można zaoszczędzić jeżdżąc komunikacją miejską, że warto rozważyć sprzedaż drugiego domowego samochodu, że poza oszczędnościami wpływa się również na ograniczenie emisji spalin (i jaka to różnica rocznie dla środowiska).
Poprzednio realizowana kampania dotyczyła rozkładów jazdy: czekasz maksymalnie 15 minut oraz sposobów informowania osób na przystankach o nadjeżdżających pojazdach (zamiast odcyfrowywać z tabliczki można wysłuchać komunikatu po naciśnięciu guzika lub/i zamontowany jest wyświetlacz, wdrożono też system SMSów).

- Praktyczna wiedza o obsłudze klienta to coś, na co zwracamy uwagę na każdym niemal kroku. Obydwoje z Najulubieńszym z Mężów mamy fioła na tym punkcie i nareszcie czujemy, że trafiliśmy 'na swoje miejsce'.
Sposób obsługi, prowadzenia rozmowy z klientem, a zwłaszcza: potencjalnym klientem, sposób wdrażania 'programu lojalnościowego' od samego początku - wymieniać by można długo...
Ostatnio byłam oczarowana, kiedy Rommy - właścicielka zakładu podeszła w czasie powstawania moich pazoorów i zastrzeliła mnie serią pytań zaczynających się od mojego poprawnie wymienionego imienia (to jedna z tutejszych żelaznych zasad - jeśli ktoś Ci się przedstawił, oczekuje, że będziesz się do niego zwracać po imieniu), poprzez szukanie mieszkania, pracy, kontrakt Łukasza, czy już podpisany i co z Jego szkołą - po prostu no comments...
Jak myślicie, czy wobec tego mogłabym nie umówić się do mojej znajomej Rommy na kolejne pazoory? ;-).
O banku pisałam już w Notesie ;-)

Musiałabym się sporo natrudzić, żeby zrobić listę rzeczy, które nam się tu nie podobają - po prostu się na tym nie skupiamy, a i wysiłek musiałby być spory ze względu na nasze podejście do rzeczywistości.

Jechaliśmy tu z przekonaniem, że zaskoczą nas rzeczy, których nie braliśmy pod uwagę. I co?
Hmmm, przewodnik National Geographic w niektórych miejscach jest nieaktualny ;-)) Np. tramwaj z Glenelg jeździ dalej niż opisano w przewodniku, a opisywane tam jako planowane zmiany już zostały wprowadzone ;-) Mało tego, linia się rozwija dalej, w kierunku Port Adelaide.

Zabawne, jak dobrze znamy to miasto (głównie Miły Mój), dzięki Google Map. Podczas spaceru pokazuje mi np. domy na sprzedaż, które oglądał lub dzielnice mieszkaniowe, które Mu się spodobały.
Jak gdzieś jedziemy samochodem, często któreś z nas mówi: o 'byliśmy' tu przez Google Map. Narzędzie pomaga nam nadal, kiedy się gdzieś wybieramy. Większość firm i instytucji podając do siebie namiary na stronie www umieszcza linki z Google Map. Morale oglądających rośnie, gdyż zdjęcia robiono w piękne słoneczne dni, a Australię sfotografowano praktycznie całą ;-)

Dalsza nauka jest również o tyle łatwa, że układ ulic w Adelajdzie jest bardzo przejrzysty i mapa łatwo 'wchodzi do głowy'. A prace trwają nadal - zwłaszcza teraz, kiedy w ramach walki z kryzysem zatrudnia się miejscowe firmy do rozbudowy infrastruktury miejskiej - i transportu i budynków.
Miał rację założyciel miasta wybierając lokację i kładąc podwaliny pod miasto przejrzyście zaplanowane z centrum obwiedzionym obszarami parków i zaplanowanymi kierunkami rozwoju kolejnych dzielnic otaczających City - niewątpliwie wpłynęło to na dzisiejszą urodę miasta oraz jakość życia mieszkańców i gości.

Nieustannie pozytywnie zaskakuje nas rozpylone w powietrzu no worries - hasło każdego dnia pobrzmiewa w hello wymienianym z nadchodzącymi z naprzeciwka spacerowiczami, w odpowiedziach udzielanych przez panie w sklepie czy na stacji benzynowej, kierowcę w autobusie, urzędniczki w banku czy na poczcie.
Niepostrzeżenie i my zaczęliśmy używać tego zwrotu, samo wskakuje nam w usta w odpowiedniej sytuacji - człowiek uczy się obserwując i naśladując innych, nieprawdaż?

Nie ma limitu na tylko jedno pytanie, często jest to wręcz okazja, by rozmówca pociągnął rozmowę dalej. Ja najczęściej umożliwiam pociągnięcie rozmowy, kiedy usiłuję rozpoznać monety wygrzebane na rękę, aby podać właściwą kwotę (fakt, dużo rzadziej korzystam z gotówki niż Mąż Ulubiony), albo kiedy uparcie podaję kartę kredytową sprzedawcy zamiast ją po tutejszemu sama przeciągnąć przez czytnik. Kiedy przepraszam, słyszę oczywiście no worries i, jeśli nie ma za mną ogonka, widać, że jesteś tu nowa, a jak długo, a skąd przyjechałaś, a na wakacje, czy na dłużej?
No i super, następnym razem, przy kolejnym spotkaniu uśmiecham się szerzej na powitanie.

W ogóle, kiedy dwoje ludzi przypadkowo spotka się tu wzrokiem, z reguły na obu twarzach pojawia się uśmiech. Oczywiście nie oznacza to przyzwolenia na gapienie się na kogoś, ale chyba nigdzie takiego przyzwolenia nie ma.

10 lipca 2009

Co my tu jemy?

Zainspirowana przez Nieocenioną Monique postanowiłam opisać nasze tu jedzenie, bo - jak wiadomo - Chudzielce lubią jeść, i smakować, i komentować, i chyba nawet już trochę o jedzeniu wiedzą ;-)) Jak na razie, odpukać, jemy zdrowo ;-)
Jemy albo w domu, albo poza. Jak poza, to albo na imprezkach u znajomych, albo w knajpeczkach różnego typu, rodzaju i stopnia wykwintności ;-)

W naszych zakupach spożywczych przeważają owoce i warzywa, chociaż, wbrew wcześniejszym planom, nie zrobiliśmy jeszcze zakupów na markecie. Część owocowo-warzywna naszego wybranego hipermarketu przypomina sklep Madziusiowy, czyli starego-dobrego-Alberta.

Spory wybór i jakość bez zarzutu. Szybko zapomnieliśmy o horrorach serwowanych przez hipermarkety ze starej ojczyzny.
Kupujemy zwykle warzywa zupowo-sałatkowe, z myślą o jarskich obiadach i dodatkach do kanapek, sporo sałaty różnego rodzaju, pomidory. Jest tu i chińska kapustka bok choy, i rzeżucha o liściach wielkości dłoni dziecka, i ziemniaki poukładane według odmian z opisem, która do czego. Podobnie zresztą opisane są jabłka.
Kupowane owoce to siaty pomarańczy (dzięki, Koniczyna, za inspirację - kupiliśmy elektryczną wyciskarkę do cytrusów - jak ktoś ma dylemat prezentowy, to polecam - sprawdza się i nie irytuje użytkownika, jak większość sokowirówek ;-)), melony różnego rodzaju, winogrona, malutkie bananki, kiwi (nowozelandzkie faktycznie zasługują na otaczającą je legendę - oliwkowozielone i słodkie). No i oczywiście orzechy różnych odmian, na kilogramy - same lub w mieszankach, a jak w mieszankach to słono-orzechowe, albo niesłono-owocowe. Nerkowce czy brazylijskie, o makadamiach nie wspomnę, można tu jeść normalnie i bez wyrzutów sumienia, bo kosztują normalnie ;-))
Z egzotycznych atrakcji na razie nic specjalnego nie zaliczyliśmy.

Posiłki przygotowywane w domu to czasem niezły wyczyn, bo nasza kuchnia ciągle płynie, a w mieszkanku mamy do dyspozycji 'aż' trzy garnki, z czego jeden normalny zupowy-więcejlitrowy, a dwa to minirondelki - jeden półtora-, a drugi litrowy.

Jako że Ulubiony z Moich Mężów wraca do domu na obiadokolację po całym dniu pracy, przygotowuję zupę i porcję owoców (nie rozpędzajmy się z nazywaniem tego sałatką ;-) oraz wyciskam sok z pomarańczy, a na drugie kombinuję, żeby było w miarę niejednakowo (ahhh, gdzie nasze zasoby przypraw Kamisa???) i żeby się pomieścić w posiadanych garnkach: makaron z sosem, ryż z duszonymi porami, brokuły z wody, ostatnio sałatka makaronowa z wykorzystaniem lodówkowych końcówek i jajami na twardo ;-)) Ani patelni, ani woka, więc czasem cichy szloch we mnie wzbiera ;-)) Że o Thermomixie nie wspomnę, buuu...

Co do imprez u znajomych: próbowaliśmy barbecue, przepraszam BBQ (z różnym skutkiem wg Chudego ;-), potraw wspominanych z poprzedniej ojczyzny oraz impresji na temat kuchni zastanych tutaj. Często stoły zapełniają gotowe kupowane w sklepie przekąski lub dania na wynos (propozycje sklepowe zaskoczyły mnie na duuuży plus). Jako wegetarianka wybór miewam większy lub mniejszy, ale z reguły sobie radzę. Jeżeli miałabym dziś przyznać jakiś dyplom, to przyznałabym dwa: jeden za mizerię, drugi za tzatziki ;-)

Jedzenie poza domem:
- do hinduskiej jeszcze nie dotarliśmy, bo uparcie otwierają o 17:30, więc głód nie pozwolił nam nigdy doczekać,
- do tajskiej trafiliśmy na lunch i wyszliśmy zadowoleni bardzo,
- do Noodle Box chodzimy regularnie i jemy w miskach na miejscu (Noodle Box to coś, co można zobaczyć na amerykańskich filmach, kiedy bohaterowie jedzą w domu przyniesione z zewnątrz azjatyckie jedzenie w kartonowych pudełkach, z reguły jest to danie z makaronem, często jedzone pałeczkami), Mąż pałeczkami, ja widelcem, oboje baaardzo uważamy, bo zawsze się pochlapiemy, choćbyśmy nie wiadomo jak się starali, Mąż zaproponował zakładanie papierowych serwetek pod szyją - obciach, ale dodaje radosnego kolorytu naszym posiłkom,
- Włosi jak to Włosi, nie zaskoczyli nas niczym, więc wobec licznych egzotycznych propozycji mamy ich odfajkowanych na czas jakiś,
- po sushi chodzimy w wybrane miejsca i mamy już ulubione rodzaje,
- świeżo wyciskane soki z owoców i warzyw pokazanych palcem są super, do smoothies i mieszanek z jogurtem jeszcze nie doszliśmy, bo szkoda nam smaku czystych wyciskanek,
- lody jedliśmy raz, ale porządnie, wrócimy wiosną po więcej ;-))

Generalnie: Chudy Mąż zajada się owocami morza i czasem rybami, ja penetruję propozycje wegetariańskie.
Wina australijskie kochamy coraz bardziej.
Piwa nowoojczyźniane: Chudy - Carlton rodem z Victorii, ja południowoaustralijski Copers Premium Ale.

Obrazek - nowe dżoły

I tak oto, w miesiąc od ostatniego spotkania z Jovanką, powstały moje pierwsze dżoły nowojczyźniane.
Ehhhh, zdecydowanie należało Jovankę porwać - chociaż istnieje niebezpieczeństwo, że bym się nie dopchała ;-)

Dżoły, czyli akrylowe żele są tu usługą, która dopiero zdobywa klientki, bo ciągle przeważają dużo popularniejsze akrylowe tipsy. Zresztą, większość zakładów robi tipsy, zaś dżoły tylko nieliczne.

Powiem tak, zdjęcia zrobię jutro, a na razie oglądam moje nowe palce i przyzwyczaić się nie mogę ;-) Francuskie końcówki są bardzo białe, a żel jest przezroczysty zupełnie. Ładne są, ale i zupełnie inne. Poza tym, nie mam żadnej ozdóbki :-(

Od Zdjęcia Bloggera2

Ze sporą dozą nieufności przeżyłam po raz pierwszy elektryczną szlifierkę. Ostatnio szefowa, Romy, zapewniła mnie, że Monika korzysta ze szlifierki, ale jest delikatna i wie, co robi, nie niszcząc paznokcia, a tylko ścierając żel. Szlifowanie kazało się OK, skracanie przy pomocy tego narzędzia trwało minutkę. Potem reszta już przebiegała tradycyjnie, przy użyciu jednorazowego papierowego pilnika.

Polski żel po miesiącu (!) pięknego trwania postanowił jednak poobłazić (ale dopiero po potraktowaniu szlifierką), w sumie to i lepiej, na wypadek, gdyby dwa różne żele miały się nie zgodzić ze sobą. Podsumowując: sprzęt i kosmetyki podobne, procedura wykonania też podobna, poza opisanymi wyjątkami.

Czy mówiłam już, że uwielbiam tu być? I że uwielbiam komplementy? No więc: i Monika, i Romy, a nawet dwie klientki obkomplementowały moje pazoory sugerując, że powinnam przemyśleć karierę jako... modelka od rąk ;-)

Przyjemnie połechtana ścisnęłam świeżo zrobione paluszki w megakciuki za Jovankę, kto zgadnie dlaczego? ;-)

Sprawy poważne widziane optymistycznie


Chudy coraz bliżej podpisania kontraktu, więc ja poszłam na zaległą sesję informacyjną. (Pamiętacie, jak jechaliśmy do Melbourne i przełożyłam uczestnictwo w sesji? To właśnie tamta zaległość ;-)

W spotkaniu uczestniczyło towarzystwo na wskroś kolorowe: najwięcej było hindusów i reprezentantów rasy żółtej (wiem, że dla nich to oczywiste z wyglądu, kto skąd pochodzi, ale ja nie podjęłabym się zgadywania - stąd to uogólnienie ;-). Podsłuchałam rozmowę dwóch 'nietypowych' par: jedni przyjechali z Wielkiej Brytanii, drudzy z Południowej Afryki. Jedni z dwójką dzieci w wieku szkolnym, drudzy z maluchem w wózku; i tyle nas białych tam było na sesji.
Podobno miesięcznie przyjeżdża do Adelaide ok. 200 imigrantów i podobno proporcje są zupełnie, jak te, które widziałam na sesji. Wiem to od naszego agenta, który jako wolontariusz jednego z programów tzw. Meet & Greet otrzymuje co miesiąc zestawienia planowanych przyjazdów.

Sesja nie trwała długo, dowiedziałam się paru nowych rzeczy, rozwiało się parę wątpliwości dotyczących przepisów wizowych i naszej przyszłej ścieżki do stałego pobytu. Faktem jest, że rząd Południowej Australii od kilku lat realizuje plan powiększenia populacji: i stanu i samej Adelajdy. Faktem jest, że działania są kompleksowe, że władze uczą się tu na swoich błędach, że ktoś na bieżąco analizuje, aktualizuje i usprawnia wdrażane projekty. Niektóre z nich są unikatowe, realizowane jedynie w Południowej Australii np. programy opieki nad nowo przybyłymi (np. sesja, na której byłam, przywitanie na lotnisku, mieszkanie na pierwsze trzy miesiące pobytu itp.), wsparcie podczas szukania pracy, pomoc poprzez dofinansowanie nauki dzieci w szkołach.

Następnego dnia pozbierałam papiery 'okołopracowe' i pojechałam do wydziału Skills Recognition Services, który jest 'punktem wyjścia' dla nowo przybyłych imigrantów szukających pracy w Południowej Australii. Technicznie mogliby być agencją pośrednictwa pracy, praktycznie są komórką wspierająco-doradczą, ponadto monitorują losy migrantów, którzy się do nich zgłosili.
Ja poszłam wyjaśnić powstałą niepewność: czy Vetassess, czyli papier zdobyty podczas wdrażania procedury wizowej jest wystarczający dla ewentualnego przyszłego pracodawcy (jest to potwierdzenie, że po porównaniu mojego dyplomu do systemu australijskiego okazał się on pełnowartościowy i że uznaje się mnie tu za absolwentkę studiów wyższych). Tak, Vetassess wystarcza i nie trzeba procedury wszczynać na nowo i tworzyć osobnego dokumentu.
Przede wszystkim jednak przywiozłam ze sobą dokumenty, które niedawno wysłałam do oby-przyszłego-pracodawcy, z prośbą o rzucenie na nie wewnętrznym-okiem-australijsko-rekrutującym, o porady i sugestie zmian, a tak naprawdę o przybliżoną ocenę moich szans ;-)

I co? I miód na moje serce! Interlokutor nie tylko miał zrozumiały akcent, nie tylko był sympatyczny i brzmiał kompetentnie, ale i był caaałkiem przyjemny z wyglądu ;-) Czas naszej rozmowy był jednak ograniczony ze względu na wcześniej zaplanowany workshop, ale i tak było miło i z pożytkiem. Przeglądając moje papiery zapytał, jak długo tu jestem i czy przygotowywałam je sama. Jestem niecały miesiąc i tak, sama. Miałam materiały instruktażowe? Miałam, a jakże, nawet je przeczytałam i nawet starałam się wdrożyć to, co wyczytałam. - Wow! Bardzo dobrze, nawet jak na poziom tubylca. No, czy nie był miły?
Interlokutor założył, że możliwe, że dostanę tę pracę. Jeśli nie, mam się dowiedzieć, dlaczego mi się nie udało (tak, dzwoni się do niedoszłego pracodawcy, prosi o maila z wyjaśnieniem, można nawet poprosić o wgląd do części raportu komisji rekrutującej, części dotyczącej tego, kto pyta...) i zgłosić się z tym, co otrzymam na konsultację, w czasie której ulepszymy to coś, co ewentualnie nie zagrało ;-)
Jasne, dostałam też kartkę z kilkoma sugestiami, co można by dopracować i co wziąć pod uwagę już teraz przy opracowywaniu kolejnych zgłoszeń. Dobra, jutro zamierzam skorzystać z tych wskazówek ;-)

Dla równowagi poszłam również do jednej z agencji pośrednictwa pracy. W zasięgu spaceru, a dzień był piękny. Świeciło słońce i można było rozpiąć, a nawet zdjąć kurtkę. Ot, zima ;-)
W agencji na wstępie usłyszałam, że oni owszem szukają pracowników biurowych, ale głównie inżynierów i techników. Mimo to rozmówczyni poprosiła o pokazanie dokumentów, powtórzyła większość uwag kolegi po fachu oraz wszystkie komplementy ;-), opowiedziała, że sama jest imigrantką i ma wizę stałego pobytu od stycznia 2008 i że mój angielski jest świetny. Na moją minę odparła gładko: - jasne, że słyszałam ludzi mówiących szybciej, ale często ich akcent uniemożliwiał zrozumienie treści, a Ciebie rozumie się bez problemu, Twój akcent jest niewyczuwalny. Zróbmy tak: każdy myśli, co pomyślał, a ja pozostanę przy swojej interpretacji, że był to komplement ;-) Lubię komplementy, więc cóż poradzę ;-)

Powiedziała jak poprzerabiać CV (z konserwatywnej wersji polskiej, na australijską ;-) i zaoferowała, żebym Jej tę nową wersję przesłała do wglądu. Ostateczną superwersję wyślemy do agencji, która szuka pracy dla specjalistów biurowych takich jak ja, czyli nie-inżynierów i nie-techników ;-)) Ta agencja nie leżała w odległości spaceru od centrum, więc jej nie wybrałam jako celu czwartkowej wizyty ;-)

Ten jakże owocny dzień uprzyjemniłam sobie dodatkowo zestawem sushi i megakubkiem świeżo wyciskanego soku (marchew+seler naciowy+jabłko+imbir). Nade mną świeciło słońce, a obok mnie prawie chrumkały cztery świnki z mosiądzu, bo była to wszak Rundle Mall ;-)

6 lipca 2009

Spacerkiem przez zimę

Właśnie wróciłam znad oceanu. Dziś przywitał mnie spokojny, znów szmargadowozielony. Tafla gładka aż po horyzont, tylko do brzegu dobijają niewielkie fale, ot tyle, by ładnie się rozprysnąć tworząc biały grzebień. Na linii horyzontu niebo było niebieskie, a przebijające tam słońce srebrzyło pas wody, na reszcie nieba przez wiszące szare chmury prześwitywał w kilku miejscach błękit.

Ha, idąc przez molo w pewnej chwili zobaczyłam nawet swój cień, czyli słońce przebiło się i nad Glenelg.
Na piasku siedzi po turecku matka z niemowlęciem na kolanach. Dwójka starszych dzieciaków tuż obok ryje rękami w piasku wznosząc jakieś budowle lub biega strasząc mewy, które, po australijsku wyluzowane, niechętnie i jakby od niechcenia odfruwają najbliżej jak się da, tyle zaledwie, by umknąć dzieciom.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Linia tramwajowa jest chwilowo nieczynna z powodu remontu części torowiska. Za to na placu (nie wiem, czy nazywają go ratuszowym, ale można by, z racji ratusza zbudowanego w jednym z rogów placu) na jednej z ławek siedzi starszy Chińczyk i gra na flecie typowo tamtejszą muzykę. Chyba gra, bo lubi, nie widziałam żadnego pudełka ani kapelusza. Ilustruje muzyką to, co widzi? Wyraźnie cieszy go trwająca chwila i widziana scena.
Pora lunchu, lodziarnie w pełnym rozruchu, kurtki noszą głównie ci, których akcent najbardziej różni się od rodzimego, podobnie jak i wygląd. Dzieci często ubrane jak w chłodniejsze dni lipca w starej ojczyźnie ;-)) Restauracje przyciągają zapachami, które przenikają na ulicę i mieszając się współtworzą klimat tego miejsca. Przy ławkach ze stolikiem obok grającego Chińczyka siedzi rodzinka i zajada się kanapkami. Bardzo urokliwy obrazek.

Molo to obowiązkowy punkt programu przy każdej wycieczce w okolice Jetty Road. Rzut okiem na ocean także.
Wczoraj przybył kolejny punkt - przy sąsiedniej uliczce na jednym z drzew wokół skweru ktoś zawiesza specjalne kolby ziaren (takie 'zlepki' w kształcie walca), które baaardzo doceniają moje ulubione kolorowe 'wróble'. Żal przejść i nie przystanąć, by rzucić na nie okiem. A może to się kiedyś nudzi i powszednieje? Oby nie ;-))

Od Zdjęcia Bloggera2

Ufffff, wysłałam pierwszą aplikację w sprawie pracy. Przygotowania kosztowały mnie sporo czasu, wysiłku i ... siły woli, ale udało się zdążyć na czas. Mając potwierdzenie, że odebrali i będą rozpatrywać pozostaje mi cierpliwie czekać i ogłosić akcję megatrzymania kciuków. Ogłaszam zatem i proszę o megakciuki. Zadajmy kłam powszechnej opinii, że trwa kryzys i ciężko o pracę ;-))
Mam nadzieję, że włożony w przygotowania wysiłek zaprocentuje i kolejne odpowiedzi na inne aplikacje powstaną szybciej i będą mnie kosztowały mniej ;-))
Na razie mam na oku jedno ogłoszenie.

Ale, ale, ja tu gadu-gadu, a już najwyższy czas przyjrzeć się z bliska zawartości spiżarni i pomyśleć o Mężu, który za parę godzin wróci do domu po pracy z nadzieją na kolejny pyszny, zdrowy i sycący obiad ;-) Hmmm, co my tu mamy...?

4 lipca 2009

Ukłon w stronę Czytelnika

Zacznę od podziękowań. Za to, że jesteście i że tak licznie i żywo reagujecie na powstające tu wpisy.
Cieszy mnie Wasza obecność, cieszą przekazywane opinie, a nade wszystko - cieszą mnie komentarze*.
Niektórzy z Was zaszczycili nas wpisując adres tego bloga jako swoją stronę startową; widzę takich, którzy na bieżąco sprawdzają, czy przegraliśmy do albumów zdjęcia z aparatu (yyyy, tego, no...); są tacy, którzy poranną kawę uzupełniają australijskim newsem (if any ...) - bardzo Wam dziękuję, bo Wasza obecność bardzo popycha ten blog do przodu. I chciałam dodać w tym miejscu, że co prawda nie odpisuję na kolejne komentarze, ale zaczynam oglądanie bloga po włączeniu komputera od sprawdzenia, czy jakieś komentarze się pojawiły ;-))

Dziękuję za wszystkie kciuki i życzenia. Im więcej ich będzie, tym bardziej entuzjastyczne wpisy tu znajdziecie, bo na moc kciuków nie ma rady, o czym wiem, odkąd czytam Pewne-Forum ;-))

Od Zdjęcia Bloggera

Wszechświat nie pozostaje obojętny ani na trzymane kciuki, ani na nasze marzenia, do których spełnienia dążymy. Mam nadzieję, że wpisy na tym blogu będą dawały liczne na to przykłady. A jeśli dla kogokolwiek z Was, Drodzy Czytelnicy, okaże się to inspiracją, doda otuchy, czy zmobilizuje do zakrzyknięcia Ahoj Przygodo!, to już mi serce roście (sic!) na samą myśl o tym. Zachęcam do zbierania, a może i nadsyłania przykładów - to się bardzo przydaje w takie dni, kiedy nam jesiennieje za oknem i w duszy, kiedy trybiki się zatną, utkną i nie chcą ruszyć w wymarzonym przez nas kierunku... Bo że trybiki ruszą, to wiadomo, tylko czasem nie wiadomo: kiedy ;-)

Zabawne, jak często się łapię na tęsknocie za rzeczami, które płyną do nas. Ostatnio był to jeden ze słowników, do którego chciałam spojrzeć, by sprawdzić czy warto mu dokupić 'kuzyna'. Dziś, pisząc o odpowiedziach Wszechświata na nasze marzenia pomyślałam oczywiście o Alchemiku ;-)) Jasne, wiem, że większość z nas dawno wyrosła z tej książki ;-)), ale prawdy w niej zawarte pewnie dlatego oddziałują tak silnie, że w tak prostej formie zostały nam podane, poza tym mgiełka baśni i poezji zawsze sprzyja opowieściom, prawda? Cytatu więc nie będzie, ale pewnie wszyscy wiemy, o co chodzi i co poza blogiem pomaga na jesienne nastroje duszy ;-))

Niedawno pisałam o za małych kubkach herbacianych i co? Wczoraj podczas zakupów już w dziale z warzywami uśmiechnęły się do nas kubki o rozmiarach może-nie-całkiem-satysfakcjonujących-ale-już-lepszych-niż-przeciętny-kubek ;-) Przeczytałam etykietę 'kubki na zupę', uśmiechnęłam się pod nosem, wymieniłam z Miłym Mym porozumiewawcze spojrzenie i... zapakowałam do koszyka trzy sztuki. Dlaczego trzy? Hmmm, jakem skąpiec ;-) 3 szt za A$6, więc wziąć czterech nijak nie mogłam, sześciu wziąć nie śmiałam ;-))
I kto mi powie, że Wszechświat nie czuwa, gotowy by spełniać nasze marzenia?

Jeszcze słówko o smokach, skoro odpowiadam na komentarze. Stadko ma się dobrze, pociech przybyło, między innymi piękne maluchy smoków letnich. To moi ulubieńcy - smoki letnie podobają mi się najbardziej ze wszystkich pór roku. Jasne, że zapraszam do oglądania i klikania, szczególnie na jajka i na pisklaki - dzięki temu rosną i mają się dobrze ;-)
O klikanie proszę tym bardziej, że czas kiepskiego połączenia internetowego przyczynił się do dwóch śmierci - straciłam jajo i pisklaka, bo zabrakło kliknięć, a ja nawet nie mogłam biedusiów podrzucić komuś innemu... Aha: i nie pytajcie mnie, czemu hodowla smoków mnie tak wciągnęła - nie wiem, po prostu tak mam ;-))

Na koniec zagadka: skąd wiem, że nadeszło południe? Jeśli jestem wtedy w domu, wiem ponieważ włącza się radio! Taka magia ;-)) Jakem humanistka: jest to dla mnie kolejny dowód na to, że w radiu mieszkają małe ludziki, które włączając radio przesyłają mi wiadomość, że już dwunasta ;-))

--------------------------
* Ostatnio w jednej rozmów okazało się, że nie każdy wie, gdzie te komentarze są i jak je odczytać.
Zapraszam, bo to ważna część bloga: pod każdym postem znajduje się zielony napis: komentarze Jeżeli jest ich więcej niż zero, wtedy należy najechać myszką i kiedy pojawi się łapka, kliknąć w ten wyraz, a komentarze się wyświetlą.

2 lipca 2009

Pijąc kolejny kubek herbaty...

Żartów nie ma: adelajdzka zima chyba właśnie pokazała swe oblicze. Przypomina ono trochę nieprzyjemny przedśniegowy polski listopad, albo może kapryśny marzec... Nie, marzec odpada, bo sporo drzew ma komplet lub większość liści, a trawniki są nadal zielone, no i brak tu pomrożonych resztek śniegobłota, stert zeszłorocznych śmieci i... psich kup. Nie ukrywam, że cytrusy o kolorach wskazujących na dojrzałość też 'zaburzają' obraz.

Tak czy inaczej, zrobiło się zimno i nostalgicznie. Przed oknem salonu, w które patrzę zerkając znad mojego ulubionego laptopa, rośnie eukaliptus - duży, rozłożysty, będący zwykle stałym miejscem spotkań tłumów tutejszych 'wróbli' i innego ptactwa. Teraz stoi samotny i cichy, macha tylko biedak gałęziami targanymi przez wiatr. Nad eukaliptusem nieduży kawałek nieba - dziś gasi wszelkie nadzieje na niebieskość, że o słońcu nie wspomnę...

Dla równowagi zajrzałam sobie do moich sióstr wirtualnych, co tam piszą w Shout Box'ie i... uśmiałam się serdecznie! Bo siostry... narzekają na upał w Polsce. Ha! Wyjechaliśmy tak niedawno i wszyscy byli zgnębieni beznadziejną pogodą i zimnem ;-) Zawsze źle, no zawsze źle! ;-)) A tego upału ileż było? Jeden dzień, dwa? Hihihihi, i to jakieś marne 30 stopni ;-))

Od Zdjęcia Bloggera2

U nas niebo zachmurzone, od rana nie pokazało nawet kawałka błękitu, temperatura około 14 stopni, kaloryferów nie ma ;-) Mamy na szczęście dwa super grzejniki, ale jestem dzielna i od rana nie włączyłam żadnego. Ratuję się herbatą i wyobrażam sobie, gdzie też obecnie znajduje się kontenerowiec z naszymi pudłami na pokładzie... Bo w tych pudłach są i godnej wielkości kubki (z drugiej strony: jest to jakaś forma gimnastyki, kiedy po zbyt szybkim opróżnieniu zbyt małego kubka trzeba iść do kuchni, by zrobić następną porcję herbatki) i dzbanek z podgrzewaczem...

Co do grzejników - śmieszna sprawa. Bo nie w grzejnikach rzecz! Nasz budynek, a w nim nasze mieszkanko, jak pewnie wiele innych tu, po prostu został zbudowany tak, by samym swym istnieniem negować występowanie zimy ;-) Bo zima to przecież okres krótki, który wystarczy przeczekać, by wrócić do adelajdzkiej rzeczywistości, czyli upałów i suszy ;-)

Okna są pojedyncze i niezbyt szczelne, za to osłonięte markizami i przystosowane do otwierania w czasie upałów, osłonięte moskitierami, a jakże. Ściany są nieizolowane, a wentylacja praktycznie żadna, bo po co wentylacja, skoro wystarczy otworzyć okno ;-) Skutek włączania grzejników jest więc taki, że po szybach po jakimś czasie zaczyna płynąć woda, a mieszkanie zdaje się nasiąkać stopniowo wyziębiającą się wilgocią, brrrrrr... Na szczęście ci, którzy znają mnie osobiście odejmą sobie od mojego opisu naddany procent dramatyzmu i otrzymają obraz zgodny z poziomem wytrzymałości przeciętnego Polaka ;-) Ha, poza tym warunki temperaturowe mam obecnie bardzo zbliżone do tych, które panowały w Owocówce poza sezonem grzewczym. A tam grzejników elektrycznych nie mieliśmy ;-)

Zaprzeczanie istnieniu zimy stosują tu również mieszkańcy. Widokiem całkiem często spotykanym poza domem są ludzie (w różnym wieku) w koszulkach z krótkim rękawem, albo w spodniach za kolano, że o klapkach na gołych nogach nie wspomnę.
Najbardziej zahartowane zdają się być tutejsze dzieci. One przodują w pokazywaniu gołych kawałków ciała z głębi swych wózków. Wiem od Znajomej-Mamy-Ośmiolatka, że po wieczornych zajęciach na basenie dzieci wiezie się (jasne, że samochodem, nie autobusem ;-) do domu już w piżamach i szlafrokach, niekoniecznie z wysuszoną głową. No i oczywiście surferzy - każdego dnia można ich zobaczyć w oceanie kolo molo. Chudy zawsze wtedy patrzy na mnie i powtarza, że jak ktoś ma na sobie piankę, to mu ciepło. Hmmm, a może by tak kupić jedną do domu, żeby wspomóc działanie herbatki?

Od Zdjęcia Bloggera

Miły Mój w swej nowej-prawie-pracy, a ja zrobiłam listę zadań i zbieram się w sobie ;-) Lista obejmuje wycieczkę nad ocean, na tamtejszą pocztę. Na słońce raczej nie mam co liczyć, a poczta do mnie też nie przyjdzie, więc czas dopić herbatkę i podjąć wyzwanie ;-) Jak wrócę, ugotuję obiadokolację.

Hmmmmm, czas wysłać CV ;-)

1 lipca 2009

Obrazek dziękczynny

Obrazek niniejszy dedykuję Nieocenionej Monique.

Nieoceniona Monique nie tylko zaopatrzyła Ahoj Przygodowiczów w niezliczoną ilość pudeł, nie tylko pudła te miały wymiary pozwalające zgrabnie dopasować układankę do wymiarów europalety, nie tylko polała łzami moment pożegnania, nie tylko ułatwiła wydruk dokumentów na pewnym dramatycznym-zakręcie-przedwyjazdowym, ech... wymieniać by można długo...

Monique także uchyliła drzwi do magicznego pokoju, jakim jest świat książek.
Skąd o tym wiem?

Weszliśmy ostatnio z Miłym Mym do księgarni (i to nie ja zgłosiłam ten pomysł - aha!). Wchodzę, patrzę na półki - i co? Magia!!! Zmieniły się tylko napisy, czasem szata graficzna okładek. Książki pozostały te same! Magia! Podchodzę do bestsellerów - to samo! Podchodzę do nowości - to samo!

Dla pewności podchodzę do lady:

- Czy mogłabyś mi pomóc? Oddałam pewną książkę nieprzeczytaną, bo już mi brakło czasu przed wyjazdem z Polski. Niestety, nie pamiętam tytułu... - tu przez chwilę tłumaczę, o czym była książka i...

Wychodzę uśmiechnięta z księgarni niosąc Shantaram pod pachą ;-) 
Ja niosę taki, a nie zdążyłam przeczytać takiego
Magia ;-))  
Dziękuję Monique!!!

Zaczął się najzimniejszy miesiąc...

W nocy wiało straszliwie. Od rana na zmianę świeci słońce i przechodzą gwałtowne gęste deszcze - wieje wtedy wiatr i milkną ptaki. Pogoda zmienia się z minuty na minutę i najłatwiej po tych ptakach poznać, że znowu pada ;-)

Od Zdjęcia Bloggera

Siedzę sama w domu i wypełniają mnie uczucia ambiwalentne:
- sama znaczy cisza i spokój, ale i samotne śniadanie i lunch,
- nie włączyłam radia, ale i pogadać z Miłym Mym nie mogę,
- Miły Mój w pracy (zaczął dziś okres próbny - trzymamy kciuki i nie ciągniemy za język - jak się ładnie uda, to wszystko opowiem ;-), a ja pracy na razie nie mam (hm, hm, w sensie - myślę...),
- nowy Internet został zamontowany przez sympatycznego Szkota (ależ to było miłe dla ucha spotkanie): jest i kabel, i modemo-router, i dobra siła sygnału, ale cieszyć się w pojedynkę = cieszyć się nie dość,
- nadgoniłam zaległości komputerowe, ale zjadłam ciut więcej niż w te dni, kiedy z Chudym nie-siedzieliśmy-w-domu-tylko-spacerowaliśmy,
- ugotowałam obiadokolację z myślą o powrocie Miłego Mego, ale co to za radość, skoro 1) Chudy gotuje świetnie i 2) czekać trzeba tak długo.

Praca wydaje się być OK.
Kolacja smakowała.
Gdzieś tam w klubie trwa turniej pokera, a ja w nagrodę za pozmywane naczynia uciekam czytać.