31 grudnia 2008

Kończy się rok...

...zaczyna się magiczny czas podsumowań, a także snucia marzeń i planów. Sama nie wiem, czy bardziej lubię końcówkę roku, czy bardziej nie lubię? O uczuciach ambiwalentnych już tu była mowa, a końcówka roku to czas, kiedy niezmiennie mi towarzyszą - w dużych ilościach i z ogromną intensywnością.
Dobrze to wymyślono, że końcówka roku wypada tuż po Bożym Narodzeniu. Magia świąt, choinka, kolędy, rodzinna atmosfera zdecydowanie koją serce strwożone tempem, w jakim mija czas... Pomagają czuć radość, że wiesza się nowe kalendarze (dwanaście nowych pięknych obrazków), która przezwycięża smutek, że stare kalendarze trzeba wyrzucić, mimo że kupione były tak niedawno... A nadzieja wynikająca z tajemnicy nocy Bożego Narodzenia mnie osobiście pomaga wchodzić w nowy rok niezmiennie z wiarą, że idę ku lepszemu, ku nowej mądrości i ku nowym spełnieniom, ku nowym zadziwieniom, które funduje nam świat, ale i ze spokojem, że gdzie bym nie szła, nie idę sama. I że mam temu światu coś do zaoferowania, jeśli tylko zechce wziąć ;-) Nawet jeśli lustro czasem sugeruje co innego, mam na szczęście takie oczy, w których mogę się przejrzeć i w których zobaczę taką mnie, która wmówi w samą siebie, że oto widzi kolejną szklankę pełną do połowy ;-)

Kupiłam nowy kalendarz - na razie ten do torebki. Taki jak lubię - na każdy dzień przeznaczona jest osobna strona. Na górze, tuż pod datą i koło solenizantów z danego dnia, jak co roku, wpiszę ważne dni: niektóre na czerwono, inne na zielono, będzie też niestety kilka czarnych...
Koło czerwonych pojawią się oczywiście serduszka lub/i uśmieszki. Będą tam na przykład Walentynki, będą urodziny i imieniny Miłego Mego, będzie Święto Naszego Związku*, kolejna rocznica ślubu (świętowana jednak według lat trwania związku, nie małżeństwa ;-). Radosne dni, radosne okazje, żeby świętować i cieszyć się tym, co nas spotkało, co nas sobie dało i wszystkim, co z tego wynikło i co razem budujemy już przez tyle kalendarzy ;-)
Będą też przypominajki o przyjaciołach, znajomkach i bliskich. Będzie pięknie ozdobiony listkami pierwszy dzień wiosny, który kiedyś świętowałam na równi z imieninami ;-)
Są i inne daty warte pamiętania - ile to już lat mieszkamy razem, a ile lat z Popiołkiem, kiedy kupiliśmy nasz pierwszy komputer i inne takie domowe drobiazgi - przypominają, jak wiele lat spędzonych razem, jak wiele drobiazgów i większych rzeczy wydarzyło się po drodze, budowało nasze wspólne życie i naszą Chudzielce Story.

Jeżeli czegoś żałuję w kwestii kalendarzy, to - niezmiennie - pustych kartek i niezapisanych drobiazgów, o których można by mówić: a pamiętasz xxx? to było dziś, tylko xxx lat temu. O tym też już tu pisałam i dlatego tak wielką nadzieją w tym względzie jest niniejszy blog - nie mając osobnej kartki na każdy dzień, nie narzuca chronologii i nie zniechęca powstałą dziurą kartek niezapisanych. Zapiski są bardziej 'impresjonistyczne', więcej też można zapisać dzięki nieograniczoności miejsca. Można też oddać się czemuś co uwielbiam, czyli dygresjom ;-)

Niezmiennie mam nadzieję, że dygresje ubarwiają czytanie, że pozwalają falować nastrojom i sprawiają, że nawet długie wpisy doczytuje się do końca. Ja tak, i to po wielekroć ;-) - ale ja oczywiście jestem nieobiektywna i uczuciowo związana z głoszonymi treściami. No i dla mnie w żadnym z tych tekstów nie ma najmniejszej niejasności i wiem, co autor miał na myśli ;-) Wiem, z jakich uczuć dany wpis powstał i jakie budzi emocje. Dla mnie każdy jest potrzebny...
A Wy - Drodzy Czytelnicy?
Wiem, że jesteście i cieszy mnie Wasza obecność, cieszą mnie Wasze komentarze i niepokoi ich brak ;-) Dlatego proszę: piszcie i komentujcie. Nawet jeśli nie tu, to innymi drogami ;-)
Bo piszę nie tylko dla siebie, nie tylko dla Miłego Mego, nie tylko dla Juniora, ale i dla Was - Drodzy Zaproszeni.
Dziękuję za inspirację na wstępie (sama przez tyle lat na to nie wpadłam) i za tyle życzliwości w trakcie. Jest to dla mnie ważne nie tylko ze względu na tego bloga, ale i ze względu na bloga młodszą koleżankę - Maję Baranek i związane z nią plany ;-) Tam nieciekawość treści, niezgrabności językowe, dłużyzny, niejasności, przynudzanie, a nade wszystko - zagubienie w samozachwycie spowoduje dużo poważniejsze konsekwencje (tu oczywiście rozdygotałam się ze strachu...).

Wracam jednak do tego, że rok się kończy.
Przy tej okazji życzę Wam i sobie także, aby Wasz - Nasz - nowy rok był ciągiem ciekawych zdarzeń i miłych niespodzianek, wielu dobrych wzruszeń, radosnych chwil i świętowania nawet drobnych okazji, bo każdy z tych dni będzie nam dany tylko raz.
Aby spotkało nas wiele radości; abyśmy umieli docenić, co mamy; aby były w nas zawsze większe pokłady ciepła, miłości i cierpliwości niż strachu i frustracji.
I oby głupi ludzie nie dali rady podejść za blisko, dzięki otaczającej nas grupce ludzi bliskich i życzliwych.
Żebyśmy zaznali zdrowego rozsądku - swojego i innych ludzi.
Abyśmy mieli czas świętować drobne święta, smakować je i utrwalać; abyśmy mogli i chcieli pamiętać o tym, co naprawdę jest w naszym życiu ważne.
I oby Los tak samo jak każdy z nas rozumiał, co oznacza spełnienie marzeń ;-)
Żeby spełnienie było co najmniej tym, czego oczekujemy ;-)

Jednocześnie przepraszam, że co roku znikam tuż przed świętami; gubię się, kiedy wszyscy wymieniają życzenia, maile, telefony... Jako chodzące kłębowisko emocji, co roku mam problem z samą sobą w okresie przedświątecznym... I chyba owa intensywność uczuć sprawia, że nie wytrzymuję i muszę uciec do kącika, aby móc wyjść na czas Wigilii przy rodzinnym stole i chłonąć magię tych chwil, ładować akumulatory na nadchodzący komplet nowych dni...

_________
*Są tacy, dla których jest to dzień bitwy pod Grunwaldem, inni pamiętają, że tego dnia runęła Bastylia, my wiemy, że tego dnia stało się jasne, że będziemy parą już zawsze ;-)

Po dziesięciu latach od Tego Dnia, kiedy zmieniliśmy etap naszego związku z koleżeństwa na coś więcej, kiedy Przyszły Mąż pocałował mnie po raz pierwszy z tych tysięcy razy wymienionych do dziś, w dziesiątą rocznicę naszej burzliwości Miły Mój dał mi wreszcie pierścionek zaręczynowy i od tej pory Lipcowe Święto jest podwójne ;-)

I żeby wszystko było absolutnie jasne, na obrączkach mamy wygrawerowaną datę tamtych pierwszych pocałunków, bo wtedy między nami zapadła decyzja, która zarazem zajaśniała wiarą, nadzieją i miłością, ale też na samym wstępie spoważniała na wieki bycia razem.

26 grudnia 2008

Czytanie grudniowe

Szyfr Szekspira - zdecydowanie do postawienia nad Danem Brownem, chociaż nie ze względu na emocje i napięcie, a raczej ze względu na wkład intelektualny ;-). Chwilami się nieco dłuży, niektóre rozwiązania mogą się nie podobać, może rzeczywiście książka zyskałaby po przeniesieniu jej na ekran? Ale przeczytać warto. Ja sama po skończeniu tej książki przekartkowałam sobie kilka tomów Szekspira z tłumaczeniami autorstwa St. Barańczaka, które polecam, bo tłumacz mistrzowsko bawi się słowem i jest to chyba Szekspir, najbliższy temu, o którym pisze J. E. Carrell.

Miłość nad rozlewiskiem - trzeci tom i trzeci raz miło, ciepło i ciekawie; idealne czytanie na przedświąteczne i okołoświąteczne nastroje, na wszechogarniający stres i czasem zwątpienie, czy dołek. Przepisy kulinarne wplatają się w tę prozę coraz zgrabniej, coraz bardziej integrują się z treścią i przestają być tylko 'modnym gadżetem na czasie' dodawanym do każdej książki.
Lubię Gosię i chętnie bym pojechała na urlop nad rozlewisko ;-)

Ostatni szczegół - kolejne przygody w rytmie i stylu właściwym dla Cobena. Nie jest to mój najulubieńszy autor, ale sięgam po jego prozę od czasu do czasu, zwłaszcza jeśli wiem, że znów spotkam poznanych wcześniej bohaterów z pewnej agencji dla sportowców ;-) Tym razem jednak dreszcze nie chodziły mi po plecach...

Krew i wino - skończyły się spotkania z sympatycznymi syjamczykami, więc sprawdzam kolejną serię miękkookładkowych dodatków do gazety. Klimat już zupełnie inny, autor pakuje w swoje książeczki całą masę swoich ambicji i chce chwalić się swą erudycją, i koniec końców wychodzi... niedosyt i przesyt w jednym. Niedosyt, bo się spodziewałam, że o winie (chodzi o trunek) dowiem się więcej, że poczuję ich smak, docenię bukiet i kolor, dowiem się gdzie i jak długo dojrzewały itd. A przesyt? Cóż, bohater raczy nas swą erudycją, prowadzi przez niesamowite ciągi zdarzeń, wychodzi z nich obronną ręką, dzięki swej rozległej wiedzy hobbysty, a nie zapyziałego uczonego i... tu chyba tkwi tajemnica ;-) Słowem: ani to czytadełko przyjemne, jak opowieści o otoczeniu i perypetiach Qwillerana, ani to porządny kryminał, ani to książka dla fanów wina... Ale czytam, bo mam czas i dostęp ;-) z nadzieją, że znajdę wartościowe ziarenko ;-) Sama bym tego na pewno nie kupiła do swojej biblioteki ;-)

Doktryna szoku - książka, przez którą brnę, bo to nie czytadło, ale uważam, że warto ją przeczytać, poznać treść, przedstawione koncepcje i fakty, może nawet niekoniecznie (jak ja) po to, aby się zgodzić z autorką, ale aby tę książkę znać i na tej podstawie poznać zdanie i opinie innych ;-) Przy okazji jest to wartościowe uzupełnienie wiedzy o historii najnowszej, o tym, co dzieje się w kuluarach, gdzie pracują decydenci i jak się plotą losy świata tego. Smutne, wstrząsające i daje do myślenia. Jak skończę, wtedy dopiszę tu pewnie coś więcej...

Najwięcej jednak w grudniu przeczytałam... przepisów ;-) W książkach swoich i tych, na które nasze półki dopiero czekają ;-) Bo książki kulinarne uwielbiam czytać i oglądać tak, jak niektórzy-o-których-będzie-kiedyś-w-Kontekstach czytają przewodniki turystyczne ;-)
Na szczęście Gwiazdka o tym wie, a ja mam nadzieję, że Miły Mój pożyczy mi swoje prezenty do poczytania i pooglądania ;-)

25 grudnia 2008

Co tym razem powoduje przerwy w blogu?

Dla ubawienia mych Szanownych Czytelników postanowiłam zdradzić pewien sekret. Mam nadzieję, że sekret nie zaszkodzi mojej reputacji, a historyja jest zabawna i jako taką ją tu wpisuję ;-)

Otóż, lata świetlne za innymi i ja w końcu odkryłam Traviana. (Tu przerwa na to, aby się każdy otrząsnął ze zdumienia, przetarł oczy ze zdumienia i roześmiał serdecznie). Odwiedziłam kilka (!) serwerów i założyłam osady. I przepadłam! Buduję, uciekam, gonię, kradnę na potęgę i trzymam kciuki za każdym razem, kiedy wysyłam gdzieś moich wojaków, aby cel ataku okazał się osadą tyleż bogatą w zasoby, co pozbawioną wojska jej broniącego ;-)
Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że sama wysyłam wojsko na grabieże po to, aby nie musieli walczyć w obronie i na przykład ginąć, a zasoby chowam w kryjówkach tylko jak śpię, bo jak nie śpię, to inwestuję w rozwój osady. I jeśli tylko ktoś mi da szansę, to wolę z nim handlować, niż go łupić ;-)
Mam oczywiście rozległe i ambitne plany i bardzo mnie cieszy, że strategiczna gra okazała się naprawdę strategiczna i że granie online jest o tyle bardziej dynamiczne niż mój pradawny prymitywny, acz ukochany Cezar. Cezara (grę) można było wyłączyć i iść spać bez konsekwencji, a poza tym, dzięki studni, można było uniknąć długów i gniewu Cezara (władcy) ;-) Tu - kto śpi, ten ryzykuje (ale szefowej tego nie powiem przecież...), kto nie siedzi przy kompie też ryzykuje (ale Miłemu Memu też tego nie mogę ciągle mówić... ;-)

Zabawa mnie zdecydowanie odmładza: kiedy zagadują mnie inni gracze, mrugam rzęskami i wyznaję, że jestem debiutantką i dopiero się uczę, niektórzy (jak w życiu) oferują wtedy swe cenne rady (zwykle przemycając między wierszami pytanie o to, ile mam lat ;-); inni dają do zrozumienia, że dzielą nas lata świetlne (wiedzy i doświadczenia) i nie chce im się ze mną gadać; jeszcze inni rzucają hasło: damy radę i uśmiechają się na zachętę.
Bo to gra, mimo ogromnych emocji, jakie budzi ;-)

Kiedy pierwszy raz mnie napadli i okradli (bo, głupia, poszłam spać, a przegapiłam, że skończył mi się okres ochronny ;-), prawie się rozpłakałam ze złości; kiedy wysłałam moich wojaków po raz pierwszy na grabież, to mi się serce tłukło w oczekiwaniu na to, co ich tam biedusiów spotka; kiedy część moich wojaków zostało wziętych do niewoli, posłałam odsiecz i ich odbiłam zadając wrogowi spore straty - teatr emocji na całego, a ja reaguję prawidłowo, czyli... jak nastolatka ;-)

Miły Mój na zmianę się śmieje i kiwa głową, ale cierpliwie słucha wieści z osad. Ja czuję z wielką intensywnością różnicę między wolnymi serwerami a szybkim, staram się każde baty zebrać najwyżej raz (z różnym skutkiem ;-) i mam radochę, że oto poznałam w życiu coś nowego i że gdyby Junior był już teraz, to i o tym moglibyśmy z czasem pogadać ;-)
Do czasów Juniora technologia pogalopuje pewnie daleko w przód, ale jakiś podkład i tak będę miała ;-) - i w ten oto sposób też pracuję na to, aby być kiedyś fajną mamą ;-)

19 grudnia 2008

Opowieść o Hobbitach

Nadszedł czas na obiecaną wcześniej opowieść o Hobbitach.

Hobbitami Rodzice Miłego Mego zostali już jakiś czas temu, na mój wniosek, który Chudy Mąż przyjął bez zastrzeżeń, za to z szerokim uśmiechem ;-) Hobbici - zgodnie z panującymi zasadami i pełnym ciepła opisem J.R.R. - są niewielcy i okrąglutcy. Lubią dom i celebrują związane z domowym ciepłem przyjemności: chętnie witają gości, a wśród tych najchętniej - najbliższych i przyjmowanych od lat Przyjaciół. Dobrze wiedzą, że takie spotkania ubogaca nie tylko rozmowa, żart i śmiech, ale także dobre jedzenie i napitek.

Hobbici pamiętają, co kto lubi najbardziej, czego kto nie je, bo mu szkodzi lub nie smakuje, co najchętniej zabierze na drogę po spotkaniu, na drugi dzień.

Słyną z dobroci, która zdecydowanie przeważa nad wyrachowaniem i "życiowym sprytem" - spryt według nich samych polega zupełnie na czymś innym ;-)
Hobbici zadziwiają większość mieszkańców świata tego, ale albo o tym fakcie nie mają pojęcia, albo ignorują go świadomie. Wiedzą, że tych najbardziej zdziwionych w razie czego po prostu nie zaproszą na podwieczorek ;-)

Bardzo cenią sobie tradycję, rodzinne opowieści, a przedstawiane im nowinki przyjmują z pewną dozą nieufności, za to z pokładami dobrej woli, przez wzgląd na osobę przedstawiającego. Do ulubionych opowieści należą te, gdzie przywołuje się daty poszczególnych wydarzeń i wiąże z nimi kolejne, odtwarzając jakby kalendarze dawnych lat. W wyniku jakiejkolwiek różnicy zdań wygrywa ten, kto przytoczy najlepsze argumenty tj. inne wydarzenia towarzyszące temu będącemu wynikiem sporu.

Oj, lepiej nie pakować Hobbitów w sytuacje kryzysowe! Dlaczego? Bo nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie! Albo się zamkną w sobie i będą płakać w kąciku, albo... urośnie w każdym z nich (na potrzebę chwili) olbrzym, zioną ogniem i... wrócą do dawnej postaci jak gdyby nigdy nic.
Ze swojego doświadczenia wiem, że bardzo trudno wytłumaczyć im, że czasem fajnie jest żywić urazę do kogoś, kto dokopał drugiemu - nie ma mowy: hobbity są po prostu ponad to, według nich nie warto schodzić do poziomu kopiącego.
Słusznie, choć sama robię inaczej ;-)

Za nami godna Hobbitów Wigilia.
Najpierw pełne wzruszeń życzenia z przytulaniem, całowaniem i prośbami o hobbitowe wnuczątka ;-), a potem godne Hobbitów ucztowanie: półmiski płynęły przez stół, świeciły lampki na choince, w tle brzmiały kolędy, do których się czasem dołączaliśmy i my swoim śpiewem.
O tym, czego zjeść już nie daliśmy rady przynajmniej posłuchaliśmy w zapowiedziach kulinarnych na kolejne dni świąt. A że ciasta też już nie mogliśmy spróbować, to przynajmniej postawiliśmy na stole do... wąchania :-)
Pod choinką hobbity znalazły polary - całkiem podobne, tylko każdy ma kaptur w innym kolorze... Nie są to płaszcze elfów, ale i na razie nigdzie nie trzeba zanosić żadnego pierścienia i nie trzeba go nigdzie wrzucać.
Ale że Przyszłość zawsze szykuje Niespodzianki - niech więc na razie Hobbity pospacerują na krótsze dystanse, ot tak, dla wprawy...
Zamiast lembasów niech spróbują muffinek ;-)


12 grudnia 2008

Obrazek turkusowy

O turkusach piszą na przykład, że ... turkus rozwija intuicję i sprawia, że stajemy się wrażliwsi i bardziej otwarci na otaczający nas świat, jest amuletem chroniącym przed wrogami i ubóstwem - ten kto go nosi, nigdy nie zazna głodu, a fortuna będzie mu sprzyjać. Turkus dodaje odwagi, pewności siebie, chroni przed złym towarzystwem i złymi kolejami losu. Poprawia stan nerwów, obdarza właściciela jasnym umysłem i wielką mocą psychiczną...

Zupełnie naturalnym więc było dla mnie, że kiedy przyszłam z pracy i zdjęłam mój ukochany turkusowy komplet zaproponowałam Światłu Mych Oczu, że Mu pożyczę świeżo zdjęte turkusy na czas Jego wieczornej pracy. O założeniu przez Niego bransoletki nie było nawet co marzyć, więc zaproponowałam naszyjnik.

Po kilku dniach poprosiłam rano o zapięcie turkusowego naszyjnika.
- Wzięłaś sprzed komputera?
- Nie, tamten jest potrzebny Tobie! Musiałam zatem kupić dla siebie nowy komplet
.

Na szczęście (jak podaje to samo źródło) ...biżuteria z turkusów sprawia, że kobieta, która ją nosi, wydaje się niezwykle piękna, nawet gdy taka nie jest... oraz ... turkus harmonizuje relacje międzyludzkie...

Obrazek o tym, że przeciwieństwa się przyciągają...

... czyli, jak wiele rzeczy to drugie z nas robi odwrotnie ;-)

Zainspirowało mnie pranie suszące się na kaloryferze. W sypialni króluje wystawa moich majtek. Zajmują całą szerokość kaloryfera i od razu widać, że powiesił je Chudy Mąż. 
Dlaczego? 
Bo wiszą odwrotnie
Odwrotnie, czyli: cipkami do widza. Cipki jako część domowych majtek to nazwa dawnoprzyjęta i dlatego tu użyta (na wypadek gdyby kiedyś jakieś dzieci czytały tego bloga wytłumaczę, że gdyby takie majtki ktoś miał na sobie, to cipka jest z tej strony, gdzie oczy noszącego ;-)
Ja wieszam cipkami do kaloryfera, a jak na sznurku, to cipkami do spodu. Chudy na sznurku też wiesza odwrotnie, czyli cipkami do sufitu.
Uwaga nr 1: wszystkie domowe majtki mają cipki, męskie też ;-)
Uwaga nr 2: anegdota o wieszaniu majtek krąży wśród naszych znajomych już od dawna - kiedyś okazało się, że są i odwrotni inaczej - oni wieszają majtki na sznurku nie symetrycznie wzdłuż (wersja: cipka do sufitu lub do spodu), ale w poprzek, jakby wzdłuż gumki :-0

Inne rzeczy, które robimy odwrotnie
Na przykład wieszanie rzeczy na wieszakach - rzecz widziana z przodu jest włożona na wieszak tak, że jego końcówka* w mojej wersji zwrócona jest w prawo, a do szafy wkładam rzecz na wieszaku jakby nakładając od góry na drążek (ubrania w szafie "patrzą" w prawo). 
Chudy dostosował się co do kierunku "patrzenia", ale przy wieszaniu prania do suszenia robi to odwrotnie to znaczy - końcówka wieszaka zwrócona jest w lewo, a wieszak zaczepiany jest o drążek poprzez przełożenie go pod drążkiem i zawieszenie jakby do siebie. 
Każde z nas śmieje się z drugiego i trzyma swojej słusznej wersji ;-))

Na tej samej zasadzie każde z nas zakłada kłódkę na skobel ;-))

* gdyby porównać wieszak do litery S, to końcówka wieszaka to prawy górny koniec litery

Liczę na to, że Mąż Ulubiony podrzuci mi kolejne przykłady, bo są zabawne, uczą przyjmować cudzy punkt widzenia jako słuszny inaczej i pomagają trenować skuteczne tłumaczenie czegoś, co wydaje nam się tak oczywiste, że zakładamy, iż wszyscy dookoła widzą to tak samo i najczęściej wpadamy w pułapkę ;-)

Taki ciepły, choć grudniowy...

Tegoroczny grudzień upływa mi pod hasłem walki z niedźwiedzieniem.
Krążę pomiędzy domem a pracą, trochę czasu zabierają przejazdy, niewielką ilość - rozmowy z Mężem Ulubionem Mem, a całą resztę wypełnia spanie i myślenie o spaniu. No obsesja jakaś się z tego zrobiła!

Nie mam czasu na ulubione zajęcia domowe, na dokładanie do domowego ogniska i kreowanie zimowych nastrojów z zapachów i smaków. Pierniczki ciągle pozostają ambitną wizją, przepisy nie zmieniły się w listę zakupów nawet, nie wspominając o samych zakupach... Chleb i ser pozostają w fazie zakupionych składników czekających na Wielką Przemianę... Moje resztki honoru ratują jedynie muffinki - po pierwszej klęsce (wyszła mi raczej broń miotana niż ciastka ;-), realizuję już same udane wersje i testujemy z Chudym kolejne wariacje dodatków.

Chudy Mąż dziś upiększył Owocówkę przedświątecznymi porządkami, które objęły i okna (w sensie: na razie jedno, ale dni są teraz krótkie ;-)
Jutro rano się pewnie okaże, że jak rano wstajemy, to wcale nie jest aż tak ciemno ;-))

3 grudnia 2008

Grudniowy czas

Zaczął się grudzień, dnia coraz mniej - mrocznieje, zanim zdążę się oswoić z nowym dniem... Dziś na szczęście dzień bardziej przypominał wczesną wiosnę - słońce na błękitnym niebie towarzyszyło nam, póki nie zaszło, a zaszło oczywiście zdecydowanie za wcześnie.

W powietrzu czuć święta, co budzi we mnie, tradycyjnie i niezmiennie, uczucia ambiwalentne - z jednej strony kocham Boże Narodzenie i ten niepowtarzalny nastrój, zapachy, dźwięki i zdobienia - jak dla mnie zawsze za szybko mija i mi tych mijających błyskawicznie świąt co roku szkoda (tradycyjnie większość tego magicznego czasu spędzamy przy stole - niestety nie na rozmowie, ale jedząc jakieś absurdalne ilości dóbr wszelakich, przygotowane absurdalnym kosztem czasu i wysiłku oraz stresu i gapiąc się w telewizor... brrrrrrrrrrr), ale z drugiej strony - żal mi Adwentu, który już wiele lat temu się zawieruszył, zmieciony przez coraz szybciej wirującą karuzelę komercji.
Ludzi ogarnia szał kupowania, reklamy sugerują, co kogo w rodzinie uszczęśliwi i dlaczego kobiety powinny dostać perfumy, a wszyscy nowe komórki... I że jak wypijemy kawę, to rodzinne uczucia buchną na nowo żarem, a Wigilii nic tak nie uatrakcyjni, jak najlepszy barszcz z torebki - prawdziwie domowy oczywiście, i Coca Cola.
Zakupy robimy w takt zagranicznych muzycznych Christmasów i wszystko byłoby super, gdybyśmy i przy kasach przestali na siebie nawzajem warczeć i się popychać...

Od co najmniej połowy listopada usłyszeć można melodie świąteczne, przybywa choinek i Mikołajów. Co do Mikołaja - nie ma sprawy - od dziecka czekałam na Niego 6 grudnia. Prezenty świąteczne to była zupełnie inna sprawa! I fundował je zupełnie kto inny ;-)

Widziałam dziś jedną panią - dźwigała sporą siatę, z której wystawała złocona rózga. I tak mi się jakoś zrobiło nostalgicznie... Prezent od Mikołaja bez załączonej rózgi ani nie wygląda kompletnie, ani nie znaczy tego samego, bo iluż jest takich szczęśliwców, co do rózgi nie poczuwają się ani ani? Potem wzruszyła mnie młoda mama z córeczką, która jedną ręką trzymała dziecko za małą łapkę, a w drugiej ręce tachała reklamówę z kolorowym brzuchatym Mikołajem i tak ją jakoś starała się upchać za siebie - ciekawe czemu? ;-)

Koleżanka z pracy odebrała dziś paczki mikołajowe (niestety, przysługują tylko do osiemnastego roku życia :-(( ) dla swoich dzieci - wyglądały baaardzo wiarygodnie. Właściwie chyba mniej liczy się to, co w środku, byle na pierwszy rzut oka wyglądało na duże, miało motyw mikołajowy, doczepioną rózgę i ogromną kokardę. Acha: niezbędny wydaje mi się też szeleszczący celofan. Najlepiej nieprzezroczysty, bo to wzmacnia efekt niespodzianki.
Dla dopełnienia nastroju wyszła dziś z pracy do sklepu z zabawkami, by odebrać zamówioną przez synka zabawkę. Fakt: co przeżyła to jej, bo synek wyraźnie powiedział, na co liczy, a ona... uznała, że ma czas. Potem dni mijały, czas się kurczył, a w odwiedzanych sklepach panie kręciły głowami, że nic z tego...
Synek, zapytany, co by było, gdyby Mikołaj nie zdążył jednak przygotować zamówionego prezentu, co chciałby dostać w zamian, zwalił mamę z nóg, kiedy pokręcił głową i odpowiedział smutno: no truuudno, po prostu nie miałbym udanych świąt.
Na szczęście w końcu przejęła się sprawą, podzwoniła, załatwiła i poszła odebrać. Zapakowała razem z paczkami, a ja odetchnęłam z ulgą ;-)

Dla mnie opisana wyżej sprawa jest niezrozumiała, bo osobiście kocham celebrować! Uwielbiam obmyślać prezenty, ich oprawę, i szykować niespodzianki. Wiem, było już o tym. No, ale co zrobię, skoro tak mam? I jeśli cieszę się na pojawienie Juniora, to między innymi ze względu na to, jakie okazje do kreowania niespodzianek dają dzieci.
Mam nadzieję, że okaże się wdzięcznym odbiorcą i że pozwoli się zaczarowywać.

Wracając do nostalgii za Adwentem - płynnie przechodzimy od świąt do świąt, od pompy do pompy, od prezentów do następnych, i zgubiła nam się gdzieś ta przysłowiowa Chwila Zadumy. No może jeszcze okres Wielkiego Postu jakoś w szczątkowej postaci przetrwał - bo i pora wtedy raczej smutna, jeśli chodzi o okoliczności przyrody, i Wielkanoc jakby mniej uległa dotąd komercji, może zmęczenie zimą też robi swoje i wyczekiwanie na powrót zieleni i słońca?
A teraz? Jak na początku listopada zapachniało choinką przy ubieraniu grobów, tak zaraz zabrzmiały świąteczne przeboje i sklepy rozpoczęły Wielkie Wabienie. I czas chyba w rytm tych przebojów przyśpieszył i szał kupowania już teraz daje się usprawiedliwić listami do Mikołaja. Trzeba szykować zapasy spożywcze przed wielkim kuchceniem i późniejszą gonitwą, co usprawiedliwia wizyty w hipermarketach, galeriach i innych salonach-prezentujących-składniki-świątecznej-atmosfery...

A kiedy przycupniemy w kątku i pomyślimy, że oto zużyliśmy prawie do końca kolejny kalendarz w swoim życiu?
Kiedy zbilansujemy, jak go zużyliśmy?
Kiedy zaplanujemy, co wpisać na listę postanowień noworocznych i dlaczego?
Kiedy się zamyślimy, że tyle spraw z ubiegłego roku trzeba przepisać na tegoroczną listę?
Czego komu życzyć w wigilijny wieczór, a o co z nadzieją poprosić samemu?
Za co podziękować, co komu wybaczyć, a za co przeprosić ze skruchą licząc na wybaczenie?
Jakie długi trzeba zdążyć jeszcze uregulować, co komu pooddawać, żeby zbilansować życiowe winien-ma?

Wybieram się, jak co roku o tej porze, po nowy kalendarz.
Znowu usiądę i przepiszę ważne daty - część powtórzę, bo wpisałam je rok temu, ale część wpiszę po raz pierwszy, bo w 2009 będzie ich pierwsza rocznica. Takie daty-okazje do refleksji uważam za cenne, bo zapiski wspomagające wspomnienia uważam za ważne, bo kolejne rocznice zdarzeń domowo-rodzinnych to moim zdaniem budulec bycia razem - materiał do rozmów, wzajemnego szacunku, wdzięczności i miłości, a także bardzo ważne przypomnienie (oby jak najczęściej), z kim dzielimy nasze życie, dlaczego i co nas w tym dzieleniu cieszy najbardziej. Co jest źródłem siły naszych rodzin, powodem do dumy i co daje nam natchnienie przy wyłączaniu budzika rano.

Są też i smutne wspomnienia - o Tych, których już z nami nie ma. I o nich też musimy pamiętać, bo my jesteśmy ich częścią - coś nam przekazali, czegoś nauczyli. Część ich dorobku przejęliśmy, inną odrzuciliśmy z takich, czy innych powodów, ale nawet odrzucając, powinniśmy to robić świadomie, bo skądś tu jesteśmy i inni ludzie nas kształtowali.
I czy nie jest to niesamowite, jak wiele osób złożyło się na nasze dzisiejsze "ja"? Czas płynie, a ja rozumiem stopniowo coraz więcej, kojarzę pochodzenie zachowań, gustów, preferencji - i pochylam głowę w podziękowaniu, i dziwię się, że niektórzy nawet mnie nie znali, a napisali coś dla mnie lub powiedzieli, skomponowali, stworzyli, wysłali w świat... A potem pochylam ją jeszcze niżej i, z gulą nieprzełykalną w gardle, myślę o już-nieobecnych-najbliższych i o sile, z jaką działali przez codzienne uprawianie ogródka, a teraz uważam to za moje własne odkrycia, skojarzenia, wybory...

Oby i mnie został dany taki dar - inspirowania świata, choćby na moim własnym poletku...

Ale na razie trwa czas refleksji, na wypowiadanie życzeń przyjdzie czas, muszę tylko najpierw pięknie posprzątać i zbilansować winien-ma...

1 grudnia 2008

Leniwy weekend w domu

Listopad dobiega końca, a we mnie jak co roku o tej porze wstępuje niedźwiedź. Ciągnie w miły ciepły kącik, pod kocyk z książką i kubkiem wonnej herbaty... Dni ledwie się zaczną, a już zmierzch za oknem... A zima pobyła i poszła, więc znowu szarość i śmieci wylazły z ukrycia. Popiołek też pod wpływem niedźwiedzia - tyle tylko, że on nie walczy. Taoista?

W ramach walki z niedźwiedziem obmyślam świąteczne podarki, zbieram przepisy, bo mnie na pierniki i ich dekorowanie zbiorowo-rodzinne wzięło strasznie i... piszę. Usprawniliśmy w domu proces mojego pisania, odkąd pracujemy na dwie maszyny. Chudy Mąż na nowym cudzie, a ja niby na starym, ale ponieważ wcześniej gościłam przy nim sporadycznie, więc mnie nie wydaje się taki stary ;-) Poza tym, ten model budzi we mnie pewne dość nostalgiczne wspomnienia czasów szalonych, o wielu minusach, ale i o paru ewidentnych plusach ;-)

Wczorajsza domowa piekarnia zaowocowała udanymi bochenkami-o-cudowanych-recepturach i siatą bułek-takichże. W przyszłym tygodniu powinny dotrzeć dekoracje do obmyślanych pierników i... foremki na muffinki.
Po chyba roku zmagań z samą sobą (że po co?) w końcu zaszalałam i zafundowałam Owocówce, jej mieszkańcom i przyjaciołom dwie silikonowe foremki i duuuuuuuuuuuużo papilotek.
Będzie się działo!!

Nie było w tym roku lania wosku...
Polało się nieco wina w zaciszu domowym, za to u sąsiadów lało się bynajmniej nie wino i to strumieniami... Rozmowy stawały się coraz głośniejsze, poziom spadał na łeb na szyję, akustyka robiła co pomogła, abyśmy mogli dokładnie policzyć, ile nadających się do wykropkowania wyrażeń pada na naszym piętrze, a ile piętro wyżej... Ranking trwał do rana, a żadna z konkurencyjnych imprez nie chciała wypaść gorzej. Kiedy w końcu nad ranem udało mi się zasnąć, to niestety nie na długo, bo imprezowicze z góry uzbrojeni w puszki z piwem na drogę wychodzili na przystanek łapać pierwszy autobus, o czym oczywiście wszyscy mieszkańcy klatki musieli się dowiedzieć...

Nienawidzę tego!!!
Wstawanie z łóżka wymagało ode mnie mega koncentracji, żeby zacząć mimo wszystko od prawej...